Jeszcze kilka miesięcy temu mój mąż był zwyczajnym, starszym facetem. Nosił te same swetry od dekady, smarował chleb margaryną i zasypiał przed telewizorem, zanim zaczęły się wiadomości. Nic nie zapowiadało, że zacznie się tak bardzo zmieniać. Najpierw kupił nowe perfumy. Potem nowe swetry. I to takie wełniane, z alpaki. Zaczął znikać z domu na całe dni, nie mówiąc, dokąd idzie. Wieczorami, zamiast jak dawniej chrapać w fotelu, siada w kuchni i czyta katechizm przy herbacie z miodem. Nie wiem, co się z nim dzieje, ale nie potrafię już spać spokojnie. Martwię się o niego coraz bardziej.

Zaczęłam się niepokoić

Poczułam to pierwszy raz w sobotni poranek, kiedy schylałam się do pralki. Ręcznik, który wrzucił do kosza na brudy, pachniał... drogerią. Taką z centrum handlowego, gdzie obsługa nosi białe rękawiczki, a ceny są trzycyfrowe. Nie był to jego zwykły zapach proszku i pasty do zębów. Ten zapach był intensywny, jakby wypsikał się czymś luksusowym. Tyle że on nigdy wcześniej nie używał perfum.

– Kochanie, kupiłeś sobie jakąś wodę po goleniu? – zagadnęłam niby mimochodem przy śniadaniu.

– Coś tam wziąłem w promocji. – Machnął ręką i sięgnął po gazetę, nie patrząc mi w oczy.

Wtedy jeszcze nie podejrzewałam niczego poważnego. Pomyślałam, że może to kryzys wieku, jakiś próba zatrzymania młodości. Ale tydzień później wrócił do domu w zupełnie nowych butach. Zamszowych, modnych. Nieswoich. Zapytałam, skąd je ma – powiedział, że „promocja była”. On, który przez dziesięć lat chodził w tych samych półbutach z bazaru?

Zaczęłam go obserwować. Rano dłużej stał przed lustrem, golił się dokładniej niż kiedyś, nawet brwi sobie przyciął. Do obiadu siadał w koszuli, choć wcześniej zrzucał z siebie wszystko, co niewygodne. Coś było nie tak. Zaczęłam się niepokoić. Gdyby chodziło o romans, może bym to jakoś zrozumiała. Ale on nie flirtował, nie znikał wieczorami, nie pisał esemesów. Po prostu... stawał się kimś innym. I chyba sam nie wiedział, kim.

Postanowiłam go śledzić

Zaczęło się niewinnie – jeden spacer po obiedzie. Potem drugi, trzeci, aż w końcu wychodził codziennie. Zegarka nie nosił, ale zawsze wracał o tej samej porze: tuż przed kolacją, z błyszczącymi oczami i jakimś dziwnym spokojem na twarzy. Pytałam, gdzie chodzi, ale jego odpowiedzi były zawsze ogólnikowe.

– Przewietrzyć się. Trochę ruchu. Wiesz, lekarz mówił, że trzeba trenować.

– Tak codziennie?

– A co mam robić? W domu mnie nosi – odpowiadał i wzruszał ramionami.

Raz nawet rzucił: „Ty nie zrozumiesz”, co mnie zaskoczyło bardziej niż wszystko inne. Bo co niby miałam nie rozumieć? Że nagle stał się tajemniczym samotnikiem? Mężczyzną, który całe życie nie potrafił sobie zrobić kanapki, a teraz godzinami nie było go w domu?

Pewnego dnia postanowiłam go śledzić. Włożyłam buty bez obcasów, zarzuciłam kurtkę, a kiedy zamknął drzwi, odczekałam chwilę i ruszyłam za nim. Szłam w odległości kilku metrów, udając, że idę po bułki, że rozmawiam przez telefon, że skręcam w inną stronę. A on szedł pewnie, szybko, jakby wiedział dokładnie, dokąd zmierza. Dotarł do parku. Myślałam, że może po prostu usiądzie na ławce, ale on minął alejki i skręcił w stronę kościoła. Stanął na schodach, rozejrzał się i... wszedł do środka.

Zamarłam. Mój mąż, który przez całe życie mówił, że księża to aktorzy w sutannach, nagle zaczął chodzić do kościoła? Po co? Z kim? Dlaczego?

Byłam w szoku

Następnego dnia nie wytrzymałam. Poczekałam, aż znowu wyjdzie, i poszłam za nim. Nie chciałam już się chować – weszłam do kościoła kilka minut po nim. Myślałam, że zobaczę go w ławce, może modlącego się po cichu pod krzyżem. Ale nie. On stał pod ścianą, rozmawiając z jakąś kobietą w średnim wieku. Miała na sobie prostą sukienkę i wełniany sweter, włosy spięte w kok, wyglądała jak katechetka z lat dziewięćdziesiątych. I śmiała się. Śmiała się do mojego męża.

Nie byłam zazdrosna, przynajmniej nie o nią. Ale coś mnie zakuło. On, który jeszcze niedawno nie chciał iść ze mną na imieniny do mojej siostry, bo „nie cierpi ludzi”, teraz prowadzi sobie pogawędki w świątyni? Usiadłam w ostatniej ławce. Obserwowałam, jak dołączają do nich inni – starszy pan w kaszkiecie, jakaś młoda dziewczyna z dzieckiem, dwóch chłopaków w dresach. Zrobili krąg, a potem... zaczęli się modlić. Cicho, po kolei, każdy coś mówił. Mój mąż też. Słyszałam tylko urywki – „za wytrwałość”, „za tych, co się pogubili”, „żeby serce mi zmiękło”.

Po pół godziny wyszli. Nie zauważył mnie. Patrzyłam, jak uśmiecha się do tej kobiety, jak ściska jej dłoń. Jak przez chwilę zostaje w tyle, patrząc na wieżę kościoła jak zaczarowany. Wracałam do domu wściekła. Nie wiedziałam, na kogo bardziej – na siebie, że go śledzę, czy na niego, że tak bardzo mnie z tego wszystkiego wykluczył.

Oddaliliśmy się od siebie

Kiedyś, jeszcze kilka miesięcy temu, kładliśmy się razem. On marudził, że znowu coś gotuję wieczorami, ja kręciłam głową, że znowu nie pozmywał. Potem szedł do łóżka i zasypiał w połowie wiadomości. Ja dopijałam herbatę i dołączałam później. Czasem się przytulaliśmy. Czasem po prostu leżeliśmy obok siebie, każde zatopione w swoich myślach. Ale byliśmy razem. A teraz wszystko się zmieniło.

Zaczął zasypiać później niż ja. W łóżku miał katechizm, notatnik i długopis. Czytał, podkreślał coś, zapisywał. A kiedy pytałam, co tam wypisuje, mówił:

– Tylko takie swoje myśli. Nie zrozumiesz.

Nie zrozumiesz. Te dwa słowa coraz częściej padały z jego ust. Jakby między nami była przepaść, której nie da się już zasypać. Ja oglądałam serial, a on studiował pisma. Ja robiłam listę zakupów, on notował cytaty z encyklik. Najgorsze było to, że z naszego łóżka... zniknął. Dosłownie. Pewnej nocy obudziłam się sama. Poszłam do kuchni, myśląc, że może coś go boli, może nie może spać. A on siedział przy stole z termosem herbaty i otwartą książką.

– Co ty robisz?

– Rozmyślam. Tu jest dużo mądrości. Tego mi chyba brakowało całe życie – odparł spokojnie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Od tamtej nocy coraz częściej zasypiał na kanapie. A może tak mu było wygodniej. Może nie chciał już spać obok kobiety, której „zabrakło duchowości”, jak później powiedział.

Chciał czegoś więcej

Nie wytrzymałam. W niedzielę rano, gdy usłyszałam, że znowu szykuje się do „spaceru”, stanęłam w progu kuchni z założonymi rękami. Był w tej swojej nowej kurtce, pachniał jak perfumeria, miał błyszczące buty i wyprasowaną koszulę pod swetrem.

– Dokąd idziesz?

– Wiesz, gdzie. Spotkanie modlitewne – odparł spokojnie, nie podnosząc na mnie wzroku.

– A ja? Ja mam tu siedzieć i czekać, aż wrócisz oświecony?

To nie jest nic złego – westchnął. – Po prostu próbuję coś zrozumieć. Szukam spokoju. Tam go znajduję.

– A ja? – zapytałam z cicha. – Czy ja nie istnieję w tym twoim nowym świecie?

Zawahał się. Wziął klucze do ręki, ale nie ruszył się z miejsca.

– Nie wiem, co się z tobą dzieje. Czy to jakiś kryzys? Czy ty... chcesz odejść?

– Odejść? – spojrzał na mnie zdziwiony. – Nie. Ale nie chcę już żyć tak, jak żyliśmy. Pusto, bez sensu. Przez tyle lat goniłem za niczym. Za pieniędzmi, za tym, co doczesne. Teraz... chcę czegoś innego. Czegoś więcej.

– A ja? – powtórzyłam.

– Ty też możesz szukać. Albo iść ze mną – powiedział łagodnie, jakby mi proponował wspólną herbatę.

Ale ja nie chciałam szukać. Ja chciałam odzyskać męża, który ze mną oglądał teleturnieje, który zasypiał z gazetą, który nie świętował cudu, tylko żył ze mną. Kiedy wyszedł, zostałam sama w kuchni. Poczułam, że jego serce już nie jest w naszym domu.

Coś się skończyło, a coś zaczęło

Długo trwało, zanim zrozumiałam, że w małżeństwie nie zawsze idzie się jednym tempem. Czasem jedno wyprzedzi drugie, czasem się zgubi. A czasem – po prostu skręci w boczną uliczkę, żeby złapać oddech. My chyba właśnie to zrobiliśmy. Tylko każde osobno. Pewnego dnia, zupełnie zwyczajnego, coś się jednak zmieniło. Wrócił z tego swojego spotkania, zdjął kurtkę i zamiast iść do kuchni, podszedł do mnie. Usiadł obok na kanapie i powiedział:

– Wiesz… chyba za bardzo uciekłem w swoje sprawy. A zapomniałem, że mam też ciebie.

To jedno zdanie było jak zatrzaśnięcie starych drzwi i otwarcie nowych. Nie było wielkich deklaracji, dramatycznych przeprosin ani romantycznych gestów. Ale następnego dnia zaproponował wspólny spacer. Potem zapytał, czy nie chciałabym pójść z nim kiedyś do kościoła „chociaż zobaczyć, z kim on tam rozmawia”. Śmiałam się, że wolę krzyżówki, a on na to, że nic nie szkodzi – ważne, żebyśmy znowu byli obok siebie.

I tak zaczęliśmy powoli, po cichu, bez pośpiechu, odbudowywać to, co gdzieś nam się rozsypało. On dalej czyta katechizm wieczorami, ale już nie w samotności – często przychodzi do łóżka wcześniej i opowiada mi coś, co akurat go poruszyło. Ja słucham, czasem komentuję, czasem przewracam oczami. A on się śmieje, że „kościół też ma cierpliwość do takich jak ja”.

Przestał też znikać na całe dni. Teraz wychodzi, ale mówi dokąd. Czasem idę z nim, czasem wolę zostać w domu. Ale już nie mam wrażenia, że coś tracę – bo on wraca do mnie, a nie od czegoś ucieka. Nie jesteśmy już tacy jak kiedyś. Coś się skończyło – ta nasza dawna, trochę ospała codzienność, w której było dużo ciszy, ale mało rozmów.

Ale zaczęło się coś nowego. Nie lepszego, nie gorszego. Po prostu innego. Bardziej świadomego, a może też głębszego. Patrzę na niego teraz i widzę mężczyznę, który wreszcie próbuje zrozumieć siebie. A ja uczę się być obok, nie na siłę, nie z lęku przed zmianą – tylko z ciekawości. Może przejdziemy tę drogę razem, może każde pójdzie trochę swoim tempem, ale jedno wiem na pewno: on wciąż tu jest. A ja też. I może to właśnie jest ten nasz nowy początek.

Krystyna, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: