To miały być moje święta. Nasze. Pierwsze takie naprawdę nasze, bo zorganizowane w nowym mieszkaniu, które kupiliśmy z Michałem kilka miesięcy temu. Miałam w głowie dokładny plan, a na liście gości – teściową. Tak, tę samą Danutę, która od siedmiu lat daje mi odczuć, że nie zasłużyłam na jej syna. Ale w tym roku nie miała już gdzie uciec. Przez lata Wigilia odbywała się u teściowej, „bo u niej jest miejsce, bo tradycja, bo rodzina”.
Teraz to ja miałam przestrzeń. I swoją choinkę. I swój stół. I całą lodówkę pełną potraw, które przygotowywałam z wypiekami na twarzy i oczekiwaniem, że tym razem wszystko się uda. Że ona... że się ucieszy? Albo chociaż nie skomentuje wszystkiego tak, jak zawsze. Naiwna. Była środa, rano, dzień Wigilii. Za oknem skrzypiał śnieg jakby specjalnie na moje zamówienie. Miałam fartuch upaćkany burakami, a palce tak pachnące czosnkiem, że czułam się jak wiedźma szykująca eliksir prawdy. Michał siedział przy stole i jadł jajecznicę.
– Będzie dobrze. Tym razem musi być – powiedziałam z nutą niepewności, zerkając na listę potraw na lodówce.
– Po prostu nie prowokuj mamy, okej? – mruknął beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie.
– Nie prowokuj mamy... – powtórzyłam szeptem, jak echo. – A może by tak mama raz nie prowokowała mnie?
Nie odpowiedział. Jak zwykle. Nie zliczę, ile razy słyszałam, że "to tylko jej sposób bycia", że "ona tak ma", że "nie należy się przejmować". Ale jak się nie przejmować, kiedy twoje święta, twój dom i twój stół zaraz staną się areną cichych sarkazmów i lodowatych spojrzeń? Spojrzałam na Michała. W tym momencie nie byłam pewna, czy bardziej się boję jego matki... czy jego milczenia.
Poczułam, że te święta będą próbą
Usłyszałam dzwonek do drzwi, zanim zdążyłam jeszcze wyciągnąć z piekarnika piernik. Michał natychmiast poderwał się z kanapy, jakby to był jego moment zbawienia. Otarł ręce o spodnie i rzucił mi spojrzenie, które miało znaczyć: „Tylko spokojnie”. Otworzył drzwi. W progu stanęła Danuta, ubrana w długi płaszcz i ciemną czapkę z futerkiem. Spojrzała na nasz przedpokój, potem przeniosła wzrok na Michała, który nachylił się, by ją przywitać.
– No to jesteśmy. Tłok na drodze, śnieg sypie, jakby koniec świata miał przyjść – rzuciła od razu tonem informacyjnym, ale z tym charakterystycznym westchnieniem, które niosło w sobie cały ból podróży przez dwa przystanki tramwajem.
– Mamo, wejdź. Wezmę twój płaszcz – powiedział Michał.
Wyszłam z kuchni z uśmiechem, chociaż w żołądku czułam znajome napięcie. Wiedziałam, że to zaraz się zacznie.
– Dzień dobry, Danuto. Cieszę się, że już jesteś. Chcesz herbaty?
– O, jak tu... ciasnawo – powiedziała, rozglądając się po naszym salonie z miną, jakby oglądała pokój w tanim hotelu. – Myślałam, że kupiliście coś lepszego. Michał mówił, że w dobrej dzielnicy, to człowiek myśli...
– Nam wystarcza. Ważne, że jest nasze – odparłam spokojnie, choć miałam ochotę wciągnąć powietrze przez zęby i po prostu wrócić do kuchni.
– W moich czasach człowiek się starał, a nie zadowalał byle czym – dodała, ściągając czapkę i poprawiając włosy w lustrze nad szafką. – No, ale skoro wam to odpowiada...
Michał patrzył w ścianę. Przesunął ścierkę z kuchennego blatu, jakby to miało mu pomóc zniknąć. Zaparzył herbatę i postawił ją przed matką. Ja wróciłam do kuchni, żeby dopilnować barszczu. Czułam, że nie dam rady przetrwać tego wieczoru, jeśli się czymś nie zajmę. Danuta weszła zaraz za mną. Oczywiście.
– A to co? To ma być karp? – spojrzała na rybę, która jeszcze godzinę temu dumnie leżała w galarecie.
– Tak, zrobiłam po mojemu, z żurawiną i pieprzem syczuańskim. Trochę inaczej, ale...
– Trochę inaczej – powtórzyła po mnie z takim tonem, jakby chciała dodać: „czyli gorzej”. – U nas w domu zawsze był tradycyjny. Z cebulką i śmietaną. Ale... co ja się tam znam.
Nie odpowiedziałam. Usiadłam przy stole i zaczęłam rozkładać serwetki. Ręce mi drżały, ale robiłam wszystko, by nie pokazać po sobie nic. Michał w tym czasie zajmował się choinką. Udawał, że nie słyszy.
– O, a ten stół to jakiś taki... mały. Ilu tu się zmieści?
– Ośmioro. Myślałam, że wystarczy – odpowiedziałam przez zaciśnięte gardło.
– No... wystarczy – mruknęła i wzięła łyk herbaty. – W końcu nie wszyscy muszą jeść naraz, można się zmieniać. Albo na kolanach.
– Mamo, może już wystarczy... – odezwał się Michał cicho, niemal szeptem.
– No przecież sobie żartuję – odpowiedziała z niewinną miną.
Poczułam, że te święta będą próbą, którą mogę przegrać, jeśli nie zacznę oddychać głęboko i liczyć do dziesięciu.
Prawda w oczy kole
Do kolacji zostało jeszcze pół godziny, a ja czułam się, jakbym już przebiegła maraton. Danuta nie przestawała komentować. Raz po raz rzucała coś o zbyt ostrym barszczu, o braku prawdziwego opłatka, o mojej sukience, która „ładna, ale chyba nie na święta”. Michał siedział z telefonem i udawał, że szuka prognozy pogody. Jego milczenie było jak papier ścierny. Podczas składania życzeń czułam, jak rośnie we mnie złość. Jeszcze się trzymałam. Jeszcze. Ale kiedy siadaliśmy do stołu i Danuta stwierdziła, że mój serwis wygląda „jak z przeceny w markecie”, nie wytrzymałam.
– Danuto, czy mogłabyś przestać komentować wszystko? To naprawdę rani – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.
– Mówię, co widzę – odpowiedziała chłodno. – A jak to mówią prawda w oczy kole.
Zamarłam. Michał spojrzał na stół. Ani drgnął.
– I ty nic nie powiesz? – spytałam, głosem, który sam mnie zdziwił.
– Nie chcę się kłócić – odparł bez emocji.
Przez sekundę nikt się nie odezwał. Po czym Danuta sięgnęła po pieroga i kontynuowała jedzenie, jakby nic się nie stało.
Czułam się jak gość, który przyszedł nieproszony
Nie pamiętam smaku kolacji. Wszystko zlało się w jedną nieznośną ciszę, przerywaną tylko dźwiękiem sztućców i sporadycznymi, wymuszonymi rozmowami o pogodzie. Miałam wrażenie, że siedzę obok obcych ludzi, że nic z tego, co zbudowaliśmy z Michałem, nie ma znaczenia. Danuta zachowywała się, jakby nic się nie wydarzyło. Jadła spokojnie, z namaszczeniem, jakby to był pokaz gotowania w telewizji. Michał nie odezwał się ani razu. Gdy zerknęłam na niego, zobaczyłam tylko obojętność. Albo może rezygnację. Już nie potrafiłam tego rozróżnić.
Zamknęłam się w sobie. Pamiętałam, jak bardzo się starałam, żeby to było wyjątkowe. Jak planowałam każdą potrawę, jak układałam serwetki, jak marzyłam, że w końcu poczuję się częścią tej rodziny. Teraz siedziałam przy swoim stole i czułam się jak gość, który przyszedł nieproszony.
Po kolacji wyszłam do kuchni i zaczęłam bez słowa zmywać. Nikt nie zaproponował pomocy. Za plecami usłyszałam tylko szuranie krzeseł i stłumione rozmowy. Kiedy przyszła Aneta, siostra Michała, z filiżanką w ręku, stanęła obok i po chwili powiedziała cicho:
– Ona zawsze była taka. Michał nigdy nie miał siły się jej przeciwstawić.
Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co gorsze – to, że Danuta mnie nie lubi, czy to, że mój mąż nigdy nie miał odwagi stanąć po mojej stronie.
Nie chciałem robić przedstawienia
Goście wyszli przed dziesiątą. Danuta ucałowała Michała w policzek, mnie ledwo skinęła głową. Gdy zamknęły się za nią drzwi, przez chwilę nikt się nie ruszał. Michał tylko westchnął, jakby właśnie zdjął z siebie jakiś ciężar. Dla mnie ten ciężar dopiero się zaczynał. Zgasiłam światła w salonie i usiadłam przy stole. Michał nalewał sobie wody w kuchni, jakby nic się nie wydarzyło.
– Naprawdę nic cię nie ruszyło w tym, co powiedziała? – zapytałam cicho.
– Paulina, to były święta. Nie chciałem robić przedstawienia. Tak już jest – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
– Nie. Tak już nie będzie – powiedziałam bez podnoszenia głosu.
Nie dopytywał. Nie próbował rozmawiać. Wyszedł z kuchni i zamknął się w łazience. Siedziałam jeszcze chwilę przy stole, patrząc na niedopite kompoty i miseczki z uszkami. Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś zjadłam. Wstałam, założyłam płaszcz i buty. Potrzebowałam wyjść, choćby na chwilę.
Nie miałam jeszcze planu
Wyszłam bez słowa. Na zewnątrz było cicho, śnieg przygłuszał dźwięki miasta. Przeszłam obok choinki, którą jeszcze wczoraj ustawiałam z dumą w oknie. Dziś wyglądała jak teatralna dekoracja do przedstawienia, w którym nie chciałam już grać. Szłam bez celu. Mijałam mieszkania z rozświetlonymi oknami, zza których dobiegały śmiechy, kolędy, czyjeś rozmowy. Każde światło zdawało się przypominać mi, że gdzieś indziej święta są inne. Lżejsze. Normalne. Patrzyłam na własne odbicie w szybie sklepu. Kobieta w płaszczu, z przyklejonym uśmiechem i oczami, w których nie było już tej iskry, co kiedyś. Wtedy zrozumiałam, że coś się skończyło. Może nie dziś. Może nie jutro. Ale już nie da się cofnąć tego, co zostało wypowiedziane przy świątecznym stole i tego, czego nie powiedziano wcale. Wróciłam do mieszkania, zdjęłam buty, powiesiłam płaszcz. Michała już nie było w kuchni. Siedział gdzieś dalej, może oglądał coś bezdźwięcznie, może spał. Ja poszłam do łazienki, zmyłam makijaż i spojrzałam sobie w oczy w lustrze.
– Nie przegrałam. Nie dziś. Ale chyba wiem, co muszę zrobić, by w końcu wygrać – powiedziałam do siebie półgłosem.
Nie miałam jeszcze planu. Nie wiedziałam nawet, jak długo tu zostanę. Ale już nie byłam tą samą kobietą, która kilka godzin wcześniej układała sztućce i miała nadzieję na spokojne święta. To był koniec tej Wigilii. I początek czegoś innego.
Paulina, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rodzinne święta to była podstawa w moim domu, a zięć wszystko popsuł. Woli grzać się pod palmami niż łamać opłatkiem
- „Bardzo dbałam o to, by święta były magiczne dla moich dzieci. Mąż miał to gdzieś, bo rodzinę dawno wyrzucił do kosza”
- „Mąż z teściem zniszczyli mi całą magię świąt. Zamiast rodzinnego ciepła, czułam się jak aktorka w słabym spektaklu”









