Jeszcze rok temu miałam dom, w którym pachniało świeżo zmieloną kawą i ciepłym chlebem z piekarni za rogiem. Było czysto, cicho, bezpiecznie. Po rozwodzie nie zostało mi z tego nic – ani filiżanki, ani poduszki, ani spokojnych poranków. Wyrzucił mnie nie tylko z życia, ale i z rzeczywistości, którą razem budowaliśmy przez lata. Trafiłam do mieszkania, które nawet trudno nazwać mieszkaniem – grzyb wspinał się po ścianach jak bluszcz, podłoga skrzypiała przy każdym kroku, a okna nie dawały ciepła. I tam właśnie zaczęłam od nowa. Sama.
To jakiś żart, prawda?
– Wiem, że to dla ciebie szok, ale nie mam innego wyjścia – powiedział, stojąc w przedpokoju z rękami w kieszeniach. Nie patrzył mi w oczy.
– To jakiś żart, prawda? – zapytałam głosem, który ledwo poznałam. – Po piętnastu latach tak po prostu mówisz, że chcesz się rozstać, a ja mam się wyprowadzić?
Zaniemówiłam. Rozejrzałam się po salonie, który urządzałam własnymi rękami. Nasze zdjęcia, nasze rzeczy, nasze życie. Jeszcze rano piłam tu herbatę, planując, że na wiosnę odmalujemy ściany. Nie przypuszczałam, że to będzie ostatnia herbata w tym domu.
– Będzie lepiej, jak każde pójdzie swoją drogą – odpowiedział bez mrugnięcia.
I tak, bez większego wyjaśnienia, zostałam z niczym. On miał adwokata, miał plan, miał wszystko przewidziane. Ja miałam tylko ubrania w torbie i głowę pełną pytań bez odpowiedzi. Poszłam do koleżanki. Dała mi klucze do kawalerki po ciotce.
– Trochę wilgotno, ale przynajmniej dach nie przecieka – powiedziała bez cienia ironii.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że grzyb pokrywał nie tylko ściany tego mieszkania, ale i każdy zakamarek mojego nowego życia.
Nikt mnie tu nie zauważy
Przekręciłam klucz w zamku. Drzwi zaskrzypiały tak głośno, jakby przez dekadę nie były otwierane. W środku czuć było wilgoć, stęchliznę i coś jeszcze… jakby zapomnienie. Światło nie działało. Wyszukałam w torebce telefon i latarką oświetliłam wnętrze. Pokój był mały, z meblościanką w stylu PRL-u, wersalką bez prześcieradła i kuchenką gazową, która wyglądała, jakby ostatni raz gotowała przed moimi narodzinami. Pod ścianą – lodówka. Otworzyłam. Pusta. W zasadzie dobrze – bałam się, że znajdę tam coś, co samo chodzi. W łazience ciemno, zimno, bojler nie działał. Wanna pokryta rdzawym osadem, kafelki pożółkłe. Powietrze jak w piwnicy.
Usiadłam na wersalce i zwinęłam się w kłębek. W torbie miałam tylko jedną bluzę, dokumenty, telefon i stary portfel. Czułam się, jakbym oglądała film o własnym życiu – z tej gorszej kategorii, bez muzyki, bez happy endu. Następnego dnia poszłam do sklepu po środki czyszczące. Przez cztery godziny szorowałam kuchnię, zdzierałam stare zasłony, zmywałam brud z podłóg. Wycierałam kurz, który wgryzł się w szafki tak, jakby należał tu od zawsze. Na koniec stanęłam przy oknie i spojrzałam na szare podwórko. Nie znałam jeszcze sąsiadów, ale czułam, że nikt mnie tu nie zauważy. I wcale nie miałam pewności, czy to dobrze, czy źle.
Co miałam powiedzieć?
Zaczęło się od zapachu. Taki słodkawo-zgniły, jak po mokrym praniu, które za długo leży w zamkniętej pralce. Szedł z rogu pokoju, tam, gdzie ściana stykała się z sufitem. Przez kilka dni udawałam, że to nic takiego. Może przewiew, może stara farba. Ale kiedy któregoś ranka spojrzałam dokładnie – zobaczyłam, jak rośnie. Ciemnoszare plamy rozlewały się po ścianie jak rozlane mleko. Tylko że zamiast śniadania zapowiadały pleśń, wilgoć i powolny rozkład.
Kupiłam skrobaczkę i rękawice. Założyłam maskę, choć wątpiłam, żeby to miało pomóc. Zeskrobywałam ten grzyb przez godzinę, potem kolejną. Schodził warstwami. Pod spodem wilgotny beton, który nie chciał schnąć. Otworzyłam wszystkie okna, ale zimno wciskało się do środka i wypełniało pokój aż po kolana. Grzyb wracał. Codziennie. Pewnego wieczoru, gdy siedziałam z kubkiem zupki chińskiej, poczułam, że już nie chcę walczyć. Przykryłam się kocem i gapiłam się w sufit. Tam też już zaczynały się nowe plamy.
Nie wiedziałam, co będzie jutro. Nie miałam planu, pracy, oszczędności. Miałam tylko siebie. I te ściany, które żyły własnym życiem. Przez kilka dni nie wychodziłam z mieszkania. Odcinałam się od świata. Dzwoniła matka – nie odbierałam. Pisała przyjaciółka – odczytałam, ale nie odpisałam. Co miałam powiedzieć? Że siedzę w wilgotnej norze i nie wiem, jak wyjść z tego bagna?
Muszę się trzymać
– Renata, to naprawdę ty? – usłyszałam głos Ewy, mojej koleżanki z liceum. Spotkałyśmy się przypadkiem w osiedlowym sklepie. Ja w starej kurtce, z siatką pełną przecenionych konserw, ona w płaszczu do ziemi i z fryzurą jak z salonu.
– Hej, Ewa... – próbowałam się uśmiechnąć.
– Słyszałam, że się rozwiodłaś...
Chciałam zapaść się pod ziemię, że widzi mnie w takim stanie. Jeszcze tydzień wcześniej kupowałam bio warzywa i krewetki, a teraz wybierałam między zupą w proszku a ryżem w foliowym worku.
– Tak wyszło – rzuciłam krótko. Ale wszystko jest ok.
Ewa raczej nie kupiła tej bajki.
– Wiesz, gdybyś jednak czegoś potrzebowała...– mówiła z tym swoim nienagannym uśmiechem.
– Dzięki. Ale daję sobie jakoś radę – skłamałam.
Na pożegnanie przytuliła mnie. Czułam się jeszcze bardziej obdarta z godności niż w dniu, gdy pakowałam się w kartony po bananach. Ale wiedziałam, że muszę się trzymać. Nawet jeśli jedyne, co miałam, to duma, której próbowałam się kurczowo trzymać.
Bo co innego mi zostało?
Pewnego ranka odkręciłam kran, a z rury popłynęła lodowata, brunatna strużka. Bojler wyzionął ducha. Usiadłam na brzegu wanny, ubrana w dres i grube skarpety, i poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach. Nie miałam już siły. Wszystko w tym miejscu się psuło. Czasem miałam wrażenie, że samo mieszkanie próbuje mnie wyrzucić, tak jak zrobił to mój były mąż. Zadzwoniłam do administracji. Facet w słuchawce wzdychał, mruczał coś o „starych instalacjach” i obiecał, że „ktoś się pojawi za kilka dni”.
Wiedziałam, co to znaczy – że nikt nie przyjdzie. Wzięłam więc miskę, zagotowałam wodę w czajniku i umyłam się, jak mogłam. Przez zaciśnięte zęby mówiłam sobie, że dam radę. Bo co innego mi zostało? Tego samego dnia, przez przypadek, znalazłam ogłoszenie. „Potrzebna pomoc w bibliotece osiedlowej, kilka godzin tygodniowo”. Pomyślałam: nie mam nic do stracenia. Poszłam tam jeszcze tego samego popołudnia. Kobieta za biurkiem, starsza pani z siwym kokiem i ciepłym spojrzeniem, spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– Pani nie wygląda na typową bezrobotną – powiedziała z uśmiechem.
– Bo już nie wiem, kim jestem – odpowiedziałam szczerze.
Przyjęła mnie. Kilka godzin tygodniowo, za grosze, ale to był pierwszy krok. I pierwszy dzień od dawna, kiedy wróciłam do mieszkania i nie poczułam tej duszącej beznadziei.
Wiem, jak się tego podnieść
Minął prawie rok, odkąd zostawił mnie z niczym. Z mieszkania, które nazywałam wtedy „norą”, zrobiłam coś, co z trudem, ale jednak, przypominało dom. Ściany pokryłam tanią farbą, grzyb zniknął… na jakiś czas. Kupiłam zasłony z lumpeksu, ciepły koc, doniczkę z fikusem. Tyle wystarczyło, żeby nie czuć się jak intruz we własnym życiu. Praca w bibliotece – choć skromna – dała mi coś więcej niż pieniądze. Dała mi cel. Poranne wstawanie przestało być karą. Zaczęłam znowu rozmawiać z ludźmi, uśmiechać się do starszych pań, które przychodziły po romanse, i do dzieci, które przynosiły książki ze zgiętymi rogami.
Bywały dni, że płakałam – w łazience, przy zlewie, w autobusie. Ale przestałam się tego wstydzić. Bo w tym wszystkim była też siła. Jakaś cicha, niewidzialna energia, która mówiła mi: „Jeszcze nie koniec”. Nie wrócił. Nigdy nie zapytał, gdzie mieszkam, jak żyję, czy mam za co jeść. I dobrze. Bo nie chcę już wracać tam, gdzie byłam. Tamta kobieta – posłuszna, milcząca, pełna nadziei na cud – umarła razem z ostatnim grzybem, który zeskrobałam ze ściany. Teraz jestem sama. Ale to nie znaczy, że jestem nikim. Jestem kobietą, która przetrwała zimno, głód, ciszę i wstyd. I choć wciąż jestem na dnie – to już wiem, jak się tego podnieść.
Renata, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Urządzałam mężowi sceny zazdrości, aż w końcu spakował walizki. Dziś żałuję, że nie docisnęłam go jeszcze bardziej”
- „Moje małżeństwo od dawna było tylko na papierze. Po rozwodzie poczułem, że w końcu nie muszę udawać”
- „Gdy poznałam prawdę o mężu, od razu się ewakuowałam. Nie będę brać odpowiedzialności za jego błędy przeszłości”









