Całe życie podporządkowałam moim dzieciom. Odkąd zostałam matką, każdy mój dzień kręcił się wokół nich – ich potrzeb, problemów, marzeń. Odkładałam swoje plany, rezygnowałam z pracy i zaniedbywałam przyjaźnie. Odwoływałam wszystko, jeśli tylko coś kolidowało z ich światem. Myślałam, że tak trzeba, że w zamian dostanę ich miłość, wdzięczność, może kiedyś bliskość. Dziś siedzę sama przy kuchennym stole, bo oni mają swoje życie. Są daleko, rzadko dzwonią i mało się mną nie interesują. Czuję, że stałam się dla nich ciężarem. 

Zawsze marzyłam o byciu mamą

Doskonale pamiętam dzień, w którym urodziłam pierwsze dziecko. Mój świat się zmienił i kariera oraz ambicje od razu zeszły na dalszy plan. Gdy trzymałam maleńką rączkę w dłoni, wiedziałam, że dla tej istoty zrobię wszystko. Kiedy potem pojawiło się drugie dziecko, a potem trzecie, nie miałam żadnych wątpliwości, że moim życiowym powołaniem była rodzina.

Nigdy nie narzekałam i nawet gdy padałam na twarz ze zmęczenia, nie żałowałam. Kiedy dzieci były chore, nie spałam po nocach. Kiedy miały egzaminy, siedziałam przy biurku razem z nimi. Kiedy płakały, tuliłam, choć sama w środku byłam w rozsypce. Mąż wtedy jeszcze był. Pracował dużo, wracał późno, czasem w złym humorze, ale miałam nadzieję, że docenia to, co robię. Nie mówił wiele, nie wspierał szczególnie, ale wierzyłam, że jak dzieci dorosną, to się zmieni. Wmawiałam sobie, że jak przejdziemy przez ten etap razem, to potem będziemy już tylko zbierać owoce.

– Mamo, mogę dziś nie iść do przedszkola? – pytała najmłodsza, kiedy miała gorączkę.

– Jasne, kochanie. Zrobimy sobie herbatkę i pooglądamy bajki – mówiłam, choć wiedziałam, że mój dzień pracy domowej się wydłuży.

Każdego dnia starałam się być najlepszą wersją siebie dla nich. Wtedy byłam szczęśliwa i nie potrzebowałam już nic więcej.

Powoli zaczęło się psuć

Zawsze marzyłam, by nasze mieszkanie było miejscem, do którego dzieci będą chciały wracać. Malowałam ściany w pastelowych kolorach, kupowałam ciepłe koce i dbałam, żeby w kuchni pachniało świeżo upieczonym ciastem. Chciałam, żeby wszyscy czuli się tu bezpiecznie i komfortowo. Widziałam w telewizji, jak młodzież ucieka z domów, jak dzieci się buntują, jak rodziny się rozpadają. Mówiłam sobie: „Nie u nas. My jesteśmy inni. My się kochamy.” 

Z wiekiem dzieci zaczęły zamykać się w pokojach i mieć swoje sprawy. Ja dalej gotowałam ich ulubione obiady, czekałam z kolacją, szykowałam drugie śniadania, choć czasem zostawały nietknięte na blacie. Próbowałam nie pokazywać, jak mnie to boli. Mówiłam sobie, że to tylko etap. Że tak musi być. Przecież kiedyś wrócą, zrozumieją.

– Nie musisz siedzieć przy stole, jak jem – burknął kiedyś mój syn.

– Chciałam tylko zapytać, jak ci minął dzień… – odpowiedziałam cicho, ale już wyszedł z kuchni.

Mąż też się wtedy wycofał. Coraz mniej nas łączyło. Rozwód przyszedł po cichu, jakbyśmy oboje już od dawna wiedzieli, że nic z nas nie będzie. Myślałam, że przynajmniej dzieci zostaną. Że chociaż one zrozumieją, że wszystko, co robiłam, było dla nich. Dom został ten sam, ale było już w nim mało życia. Została tylko smutna cisza.

Czułam, że tracę siebie

Zrezygnowałam z pracy, gdy najmłodsza poszła do żłobka i zaczęła ciągle chorować. Lekarze mówili, że to normalne, ale każda infekcja kończyła się nieprzespanymi nocami i tygodniami w domu. Kto miał się nią zająć? Mąż nie rozważał nawet, że to mogłaby być jego rola. Więc to ja zostałam. Odeszłam z pracy, którą lubiłam, zostawiłam znajomych, z których część nawet nie zorientowała się, że zniknęłam. Potem ciężko było wrócić. CV z luką kilku lat wciąż nie wygląda dobrze, a ja nie miałam siły zaczynać wszystkiego od nowa.

Budżet domowy był napięty, ale oszczędzałam na sobie, żeby wystarczyło na inne rzeczy. Kupowałam dzieciom lepsze buty, markowe plecaki, nowe telefony, bo chciałam, żeby nie odstawały od rówieśników. A sobie sweter z second-handu. Z farbowania włosów zrezygnowałam. Z kosmetyczki też. Mówiłam sobie, że to przejściowe. Że zadbam o siebie, jak tylko dzieci będą starsze i jak nie będą mnie już tak bardzo potrzebować.

– Po co ci nowe buty, mamo? – zapytała kiedyś córka, gdy obejrzała moje pęknięte obcasy.

– Bo te się już ledwo trzymają – uśmiechnęłam się, udając, że to nic takiego.

Po cichu liczyłam, że kiedyś to docenią. Że przyjdzie taki dzień, w którym spojrzą na mnie z wdzięcznością i powiedzą: „Mamo, dziękujemy”. Nie potrzebowałam prezentów ani wielkich gestów. Wystarczyłyby słowa. Dziś widzę, że to było naiwne. Że może nie zauważyli wszystkich tych poświęceń, bo zawsze starałam się, by wyglądało, że wszystko przychodzi łatwo. Może nie powinnam była robić tego aż tak cicho.

Nadszedł czas ich wyprowadzki

Stopniowo znikali z domu jeden po drugim. Najpierw najstarszy – na studia, do innego miasta. Potem córka – do chłopaka, z którym wzięła ślub po dwóch latach. Najmłodszy został najdłużej, ale w końcu i on uznał, że czas na swoje. Nie zatrzymywałam ich, tylko przytulałam na pożegnanie, udając, że się cieszę. Powtarzałam, że taka kolej rzeczy, a potem zamykałam drzwi i siadałam na łóżku w ich pustych pokojach. Patrzyłam na półki, na których kiedyś stały książki, zeszyty, drobiazgi. Teraz były puste, tak samo jak ja.

Na początku jeszcze dzwonili. Z rzadka, ale jednak. Opowiadali o nowej pracy, o partnerach, o swoich planach. Potem kontakt się rozmył. Czasem odpowiadali na moje wiadomości po kilku dniach. Czasem wcale.

– Może przyjedziecie na obiad w niedzielę? – pytałam w przez telefon.

– Nie damy rady, mamo. Dużo się dzieje – odpowiadali, a zaraz potem kończyli połączenie.

Z czasem przestałam to proponować, bo bałam się kolejnych odmów. Zaczęłam żyć między zakupami a telewizorem, między kawą a snem. Znajomi się wykruszyli, nie miałam z kim pogadać. Wiedziałam, że byli dorośli i spełniali swoje marzenia, podróżowali, zmieniali pracę, partnerów, miejsca. Czasem jednak zastanawiałam się, czy w tej dorosłości jest jeszcze miejsce na wdzięczność, na pamięć o matce, która kiedyś tuliła ich w nocy.

Zaczęłam unikać kontaktów

Wstydziłam się tego, jak bardzo tęsknię i nie chciałam wyjść na żałosną staruszkę, która czepia się dzieci, bo nie ma własnego życia. A przecież to calutkie swoje życie oddałam im. Teraz ich obecność była jak święto – niespodziewany telefon, krótka wiadomość. Choć coraz częściej miałam wrażenie, że to raczej z obowiązku niż z potrzeby serca.

W święta było najtrudniej. Wigilijny stół nakryty dla czterech osób, a siadałam do niego sama. W pierwsze święta po wyprowadzkach jeszcze przyjechali, ale w kolejne już nie. Raz byli za granicą, raz u teściów, a innym razem po prostu się „nie złożyło”. Nie robiłam im jednak wyrzutów. Gotowałam i tak, jakby mieli wpaść. Może któryś się pojawi w ostatniej chwili – łudziłam się. Ale to się nigdy nie wydarzało i potem przez trzy dni jadłam barszcz i pierogi, oglądając w telewizji reklamy szczęśliwych rodzin.

– Mamo, nie bądź zła. Przecież się odzywamy – usłyszałam kiedyś w słuchawce, gdy zapytałam, czy wszystko u nich w porządku.

– Nie jestem zła. Po prostu… tęsknię – powiedziałam i od razu tego pożałowałam, bo w odpowiedzi usłyszałam długą ciszę.

Może nie umiałam mówić o swoich emocjach. Wszystko tłumiłam w sobie – smutek, rozczarowanie, tęsknotę. Teraz siedziały we mnie jak kamienie, których nie mogłam już zrzucić. Cisza bolała najbardziej. Nie wiadomo, co gorsze – to, że odchodzą, czy to, że nawet nie zauważają, jak bardzo boli ich brak.

Dni zlewały mi się w jedno

Rano herbata, potem krótki spacer do sklepu, może jakiś serial w telewizji, książka, drzemka. Wieczory są najgorsze. Siadam na kanapie, patrzę w okno i próbuję nie myśleć, choć wszystko przypomina mi o przeszłości. Na półkach stoją zdjęcia – uśmiechnięte buzie dzieci w kąpielówkach, ich pierwsze dni w szkole, urodziny z tortem i świeczkami. Wtedy było głośno. Pełno śmiechu, pytań, krzyków, czasem kłótni. A teraz słychać tylko zegar i czasem skrzypiącą podłogę.

Nie chcę, żeby ktoś mnie litował. Sama dokonywałam wyborów. Sama zdecydowałam, że ich potrzeby są ważniejsze od moich. Nie przewidziałam tylko, że gdy w końcu będą gotowi iść własną drogą, ja nie będę miała już żadnej. Że stanę na skrzyżowaniu, z którego wszystkie kierunki będą prowadziły donikąd.

Czasem słyszę, jak sąsiadka rozmawia przez telefon z wnukiem. Śmieje się, opowiada mu o swoich dniach, a on słucha cierpliwie. Myślę sobie wtedy, że może i mnie by się to należało. Może nie zrobiłam wszystkiego idealnie, ale byłam. Codziennie. Zawsze. A dziś nawet to już nie wystarcza.
Nie wiem, co będzie za rok, za pięć lat. Czy któreś z nich się opamięta? Czy kiedyś zapukają do drzwi bez zapowiedzi? Czy usłyszę jeszcze: „Mamo, chciałem cię tylko przytulić”? Nie łudzę się. Staram się na nich nie czekać, choć i tak każdego dnia wyglądam przez okno.

Krystyna, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: