Mówią, że jeśli przez dziesięć lat codziennie jesz z kimś śniadanie, to znaczy, że już nic was nie zaskoczy. Może właśnie dlatego Norbert od kilku lat wstaje pierwszy, robi sobie kawę i siada w ciszy przy oknie. A ja – choć udaję, że śpię – słyszę każde jego westchnięcie, każde przekleństwo mruknięte do porannego serwisu informacyjnego.

To nie tak, że się nie kochaliśmy. Kiedyś na pewno. On był impulsywny, ja poukładana. On chciał jechać nad morze w nocy bez rezerwacji, ja – z mapą, noclegiem i ubezpieczeniem. I może właśnie dlatego to działało. A potem te różnice przestały nas śmieszyć, a zaczęły ranić. Nie mieliśmy dzieci. Nigdy nie było „dobrego momentu”. Ja mówiłam, że najpierw kredyt. On, że najpierw musi mieć lepszą pracę. W końcu przestaliśmy o tym mówić w ogóle. Zostało tylko ciche współistnienie, jak dwie samotności pod jednym dachem.

Ale co sobotę Norbert wysyłał smsa z liczbami. Zawsze te same: nasze daty urodzin, dzień ślubu i numer naszego pierwszego mieszkania. „Może kiedyś los się odmieni” – mówił. Ja przewracałam oczami i śmiałam się, że prędzej wygramy ciszę niż pieniądze. Aż pewnego dnia wygraliśmy 3 miliony złotych. Tak po prostu. I nagle wszystko, co mieliśmy wspólnego, zaczęło się sypać.

Pieniądze nas podzieliły

– Trzy bańki! – Norbert aż się zachłysnął szampanem. – To się naprawdę dzieje!

Trzymał w dłoni potwierdzenie z kolektury, jakby to był bilet do innego życia. Ja siedziałam z boku, przy kuchennym stole, w rozciągniętym swetrze i z niedbałym kokiem. Nie umiałam się ucieszyć. Może dlatego, że już wtedy przeczuwałam, że on nie wygrał pieniędzy – on wygrał bilet do ucieczki. Od nas.

– Kupimy najlepsze auto, takie czarne, z czerwonymi przeszyciami na siedzeniach. Pojedziemy do Toskanii! Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś o tej winnicy, gdzie aktorzy kupują działki?

Patrzyłam na niego bez słowa. W głowie układałam budżet: 1 milion na lokaty, milion na mieszkanie, coś na fundusz awaryjny. Reszta mogłaby zostać – na życie. Rozsądne, odpowiedzialne, nudne. Ale moje.

– Norbert. Ja myślę, że najpierw powinniśmy pogadać z doradcą. – Sięgnęłam po laptopa. – Jest fundusz powierniczy dla takich sytuacji. Moglibyśmy mieć z tego stały dochód. Bezpieczny.

Zamilkł. Uśmiech zszedł mu z twarzy jak farba z taniej ściany po deszczu.

Ty naprawdę myślisz, że dalej będziemy żyć tak samo? Że te pieniądze to po to, żeby zamienić stare rachunki na nowe?

– Nie, Norbert. Ale też nie po to, żeby je roztrwonić w trzy miesiące.

– Nie będę całe życie siedział za kółkiem, rozumiesz? Chcę wreszcie ŻYĆ. Po swojemu. Nie według twoich tabelek i arkuszy.

– A ja chcę nie skończyć pod mostem za pięć lat, Norbert. To taka zbrodnia?

Chwilę siedzieliśmy w ciszy. On przy kieliszku. Ja przy kalkulatorze. Potem zaczęliśmy się przekrzykiwać, wyciągać wszystko – moje „wieczne czepianie się”, jego „niedojrzałość”, moje „brak spontaniczności”, jego „egoizm”.

– Ty zawsze wszystko potrafisz zgasić. Nawet marzenia.

– Bo twoje marzenia mają cenę, Norbert. I najczęściej płacę ją ja!

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. „Te pieniądze miały nas uratować” – myślałam, wpatrując się w drżące bańki szampana w kieliszku. – „Ale zamiast tego rozszarpały wszystko, co jeszcze zostało”.

Nie mogłam w to uwierzyć

Obudziłam się przez przypadek. O siódmej dziesięć. Norbert nie włączył ekspresu – to pierwsze, co mnie zaniepokoiło. Potem zorientowałam się, że nie pachnie wodą kolońską, tą samą, co zawsze. Nie mruknął „cześć” pod nosem, nie zostawił po sobie mokrej umywalki. Cisza. Wyszłam z sypialni w piżamie. Jego kubek był pusty, ale obok stała torba – stara, robocza. Kluczyki zniknęły z haczyka. Drzwi były niedomknięte.

– Serio? Nawet się nie pożegnasz? – mruknęłam do siebie, zamykając je z trzaskiem.

Usiadłam przy stole. Ta sama kuchnia, co wczoraj, ale wszystko było inne. Pieniądze na koncie. Milion myśli w głowie. I cholerny szampan niedopity w lodówce. Patrzyłam na telefon. Chciałam napisać: „Przepraszam. Może masz rację. Może po prostu się boję”. Ale nie wysłałam nic. Zamiast tego zrobiłam sobie herbatę. I siedziałam. Minuty mijały. O ósmej czterdzieści pięć zadzwonił telefon. Numer nieznany.

– Pani Wiktoria? – zapytał mężczyzna, głos miał zbyt spokojny.

– Tak?

– Przepraszam, że tak wcześnie… Doszło do wypadku. Chodzi o... samochód osobowy...

Zamarłam. Nie potrafiłam oddychać. Nie potrafiłam mówić. Słowa wirowały mi w głowie. 

– Niestety... mężczyzna zginął na miejscu.

– Nie… To jakaś pomyłka. – głos mi zadrżał. – Norbert pojechał tylko do pracy. To niemożliwe.

Ale wiedziałam, że to możliwe. Wiedziałam już wtedy, choć mózg próbował wyprzeć, że to nie żart. Telefon wypadł mi z ręki. Woda w czajniku zdążyła się zagotować. Czajnik piszczał, jakby próbował mnie obudzić. Ale ja tylko siedziałam. W jednej skarpecie, z opuchniętą twarzą. I patrzyłam w miejsce, gdzie zwykle siedział Norbert. Nie płakałam. Jeszcze nie. W głowie powtarzałam jedno zdanie: „Nie zdążyłam mu powiedzieć, że… może miał rację.”

To był koszmar

Nie wiem, kto podjął decyzję o kremacji. Chyba ja. Albo raczej – nie zaprzeczyłam, kiedy zapytali. Pamiętam, że pokiwałam głową, bo nie miałam siły mówić. Tak łatwiej. Szybciej. Nie chciałam trumny. Nie chciałam patrzeć, jak jego ciało znika pod wiekiem. Chciałam go zapamiętać żywego. Z tym głupim uśmiechem, gdy wcinał kabanosa w aucie, śpiewając jakieś głupie piosenki, choć miał już czterdzieści pięć lat. Pogrzeb był tydzień później. Sobota. W kwiaciarni nie zapytałam o cenę.

– Poproszę coś… godnego – powiedziałam cicho. – Takie… żeby było widać, że był ważny.

Florystka spojrzała na mnie uważnie. Miała może trzydzieści lat. Ubrana w czerń, jakby codziennie układała kwiaty na pogrzeby.

– Będzie najpiękniejszy. – powiedziała tylko.

I był. Biało-czerwony wieniec w kształcie serca, tak absurdalnie ogromny, że ledwo się zmieścił do karawanu. Nie obchodziło mnie, ile kosztował. Nie kupię mu nowego auta. Ale dostanie złoty znicz i najdroższy marmur na cmentarzu.

Przy grobie ksiądz mówił coś o wieczności, o miłości, o tym, że śmierć nie jest końcem. Tylko że mnie to nie obchodziło. Stałam z urną w rękach, odarta z wszelkich uczuć. Ludzie mówili, że się trzymam. Że jestem dzielna. Nie widzieli, jak w nocy leżę na podłodze w łazience, trzymając się zlewu, żeby nie zwariować. Tłum się rozszedł. Zostałam. Położyłam rękę na nagrobku – jeszcze surowym, bez tablicy.

– Ty tchórzu – wyszeptałam. – Ty uciekinierze. Wiesz, że nie wiem nawet, gdzie trzymałeś polisy ubezpieczeniowe?

Poczułam łzy. Wreszcie. Spłynęły jak zacinający deszcz. Wtedy dotarło do mnie, że on nie wróci. Że już nikt nie będzie trzaskał drzwiami, żartował z mojej kawy bez mleka, kładł się na kanapie z pilotem w ręku. A ja zostałam sama. Bogata. Z trzema milionami, z którymi nie miałam co zrobić.

Niedokończona rozmowa

Dzień po pogrzebie weszłam do naszej – mojej – sypialni i poczułam się jak intruz. Łóżko pościelone, poduszka wciąż z wgłębieniem po jego głowie. W szafie wisiały jego koszule, równo, jak zawsze, bo Norbert nienawidził, gdy ubrania się gniotą. Pociągnęłam drzwi szafy i zajrzałam do środka. Jego rzeczy pachniały jeszcze płynem do prania i jego perfumami. Znalazłam ulubiony t-shirt – ten z dziurą pod pachą, którego nigdy nie pozwolił mi wyrzucić. Trzymałam go w rękach i poczułam, jak łzy znów napływają do oczu.

Wróciłam do kuchni. Na stole leżały kartki z banku. Trzy miliony złotych na koncie. Siedem cyfr na ekranie komputera, tak idealnie ułożonych w rządku, jakby miały mi zastąpić jego obecność.

– Po co ci te pieniądze, głupia babo? – powiedziałam sama do siebie, zaskakując się, że mówię na głos. – Myślałaś, że cię uszczęśliwią?

Zamknęłam laptopa z trzaskiem. Podeszłam do lodówki, otworzyłam ją i wyjęłam słoik ogórków. Te same, które Norbert kupował tylko u „tej pani z bazarku”, bo „swojskie, jak za dzieciaka”. Stałam tam chwilę, z tym słoikiem w rękach, i nagle parsknęłam śmiechem. Głośnym, nieprzyzwoitym, rozdygotanym.

– Norbert, ty też się bałeś tej fortuny. Tylko bałeś się przyznać – mówiłam do pustego mieszkania. – A ja... bałam się jeszcze bardziej.

Usiadłam na ziemi, oparta o szafkę. T-shirt ścisnęłam w dłoniach jak jakąś relikwię. Byłam sama. Z trzema milionami, starą koszulką Norberta i niedokończoną rozmową, która już nigdy się nie wydarzy.

Czułam się osamotniona

Spotkanie z doradcą finansowym było jak wizyta u dentysty. Formalność. Mężczyzna w garniturze, z uśmiechem, który miał być neutralny – nie za wesoły, nie za smutny. Taki, który nie pyta, tylko wykonuje usługę.

– Współczuję straty, pani Wiktorio – powiedział, spoglądając w ekran. – Ale teraz ważne, żebyśmy rozsądnie rozdysponowali środki. Trzy miliony to duża odpowiedzialność. Czy chciałaby pani utworzyć fundusz inwestycyjny?

Popatrzyłam na niego bez mrugnięcia.

– Chciałabym, żeby mój mąż nie zginął. Ale nie zawsze dostajemy, czego chcemy.

Nie zapisał tego. Pokiwał tylko głową i kliknął coś w systemie. Rozmowa potoczyła się dalej, jakbym nie powiedziała nic osobistego. Po spotkaniu poszłam do miasta. Było jesienne, szare, lekko zamglone. Ulice wyglądały jak znajome, ale jakby nie moje. W oknie cukierni wisiał plakat z napisem „Szarlotka babci Zosi – tylko dziś!”. Norbert by się zaśmiał. Miał obsesję na punkcie szarlotki. Kiedyś zrobiliśmy nawet ranking lokalnych wersji.

Weszłam do środka. Zamówiłam kawałek ciasta i herbatę. Usiadłam przy oknie. Przy sąsiednim stoliku jakaś kobieta rozmawiała przez telefon. O czymś banalnym. O tym, że dzieci mają katar, a mąż znowu nie wyniósł śmieci. Patrzyłam na nią, jakby była z innego świata. „Nie mam z kim się kłócić. Nie mam z kim planować. Nawet nie mam komu powiedzieć, że się boję” – przemknęło mi przez głowę. Na talerzyku została resztka szarlotki. Smakowała jak każda inna. Tylko że Norberta już nie było, żeby wydać werdykt.

Wróciłam do domu i otworzyłam pusty zeszyt. Na pierwszej stronie napisałam: „Co zrobić z trzema milionami?”. I potem długo patrzyłam na te słowa, wiedząc, że żadne rozwiązanie nie przyniesie mi ulgi.

To był mój cięźar

Grób Norberta był gotowy po miesiącu. Marmurowy, prosty, bez udziwnień. Taki, jak chciałby on – choć nie mieliśmy okazji o tym porozmawiać. Tablica była jasna, z czarnymi literami. „Kochany mąż i syn”. Bez „ojciec”. Bez „przyjaciel”. Bez miliona rzeczy, które mógłby jeszcze zrobić.

Zapaliłam znicz. Taki, jaki lubił – czerwony, z żółtym światłem. Usiadłam na ławce, którą postawiłam przy grobie. Była niedziela, cicha, prawie bezwietrzna. Wokół spacerowali inni – matki z dziećmi, starsze panie z wózkami zakupowymi, para zakochanych, która szła zbyt blisko nagrobków. Obok ktoś postawił świeże kwiaty – pewnie córka zmarłej pani Heleny z sąsiedniego grobu. Normalne życie, nieprzerwane przez tragedię.

Wyjęłam z torebki termos i nalałam sobie herbaty. Norbert zawsze się śmiał, że robię z cmentarza piknik. „Jeszcze kanapki przynieś, jak kiedyś umrę”. Teraz pewnie by się uśmiechnął, widząc mnie tutaj. Z konta nie ruszyłam jeszcze nic. Poza kosztami pogrzebu i nagrobka. Trzy miliony wciąż tam były. Jak ciężar. Jak dowód, że coś zostało, choć wszystko inne zniknęło.

Myślałam, że pieniądze rozwiążą nasze problemy. A one tylko coraz bardziej mi ciążyły. Nie miałam planów. Nie miałam już z kim ich robić. Popatrzyłam na płomień znicza. Pieniądze nic nie ważą. Ale ciągną za sobą ciężar, który tak trudno mi dźwigać.

Wiktoria, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.