Edmund miał zwyczaj wracać do domu punktualnie o siedemnastej. Wchodził po cichu, zdejmował buty, układał kapcie równo przy progu, a kurtkę wieszał zawsze na tym samym haczyku. Zimą grzał sobie dłonie o kubek herbaty, a latem wychodził na werandę i czytał gazetę. Zdarzało mu się przysnąć na chwilę – wtedy siadałam obok i słuchałam jego cichego oddechu. Lubiłam to. Lubiłam jego obecność – nienachalną, niewymagającą.

Mówili, że jesteśmy jak starzy, dobrzy przyjaciele – mało wylewni, ale nierozłączni. I może mieli rację. Edmund nie był typem mężczyzny, który wyznaje miłość przy każdej okazji. Ale ja czułam, że jestem dla niego całym światem – i to mi wystarczało.

Nie narzekaliśmy. Żyliśmy oszczędnie, ale godnie. Dom pod lasem był naszą oazą – trochę odrapany, ale zadbany. Czasem w piątkowe wieczory zamawialiśmy pizzę – z pieczarkami i cebulą, bo taka była ulubiona Edmunda. I to były nasze „szaleństwa”. Bez podróży, bez ekstrawagancji.

Nigdy nie miałam potrzeby więcej. Bo miałam jego. Edmund był moim „więcej”. Nie potrzebowaliśmy luksusów. Miałam jego. To wystarczało.

Znałam go na wylot

– Kalina... Może usiądziesz? – Wiola podała mi kubek herbaty, ale nawet na niego nie spojrzałam.

Siedziałyśmy w mojej kuchni, tej samej, gdzie Edmund zasiadał co rano do jajecznicy i czytał lokalną gazetę. Teraz było tam pusto. Jakby cały dom wyciszył się razem z jego odejściem. I zamilkł.

Nie płakałam na pogrzebie. Wszyscy mówili, że jestem dzielna, że trzymam się nadzwyczaj dobrze. A ja po prostu nie czułam, że to się dzieje naprawdę. Jakby moje ciało chodziło po cmentarzu, ściskało dłonie, kiwało głową, a ja... ja tkwiłam w środku i niczego nie rozumiałam.

– Może... może coś planował, a nie zdążył ci powiedzieć? – zaczęła ostrożnie Wiola, mieszając herbatę bez przekonania.

Spojrzałam na nią zdziwiona.

– Planował? Co niby miałby planować? Edmund niczego przede mną nie ukrywał. Znałam go na wylot – do ostatniego oddechu.

Wiola nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego wzięła łyk herbaty i z westchnieniem oparła się o oparcie krzesła.

– Po prostu... mówię. Bo czasem... czasem ludzie trzymają coś dla siebie. Żeby nie martwić drugiej osoby, żeby nie robić szumu...

– Wiola, on mi mówił wszystko. Wiedziałam, ile mamy na koncie, co kupuje na ryneczku, kiedy boli go bark. On był przewidywalny jak zegarek. Nigdy mnie niczym nie zaskakiwał – powiedziałam z mieszaniną pewności i złości. – Ja znałam Edmunda.

Wiola nie ciągnęła dalej. Ale coś w jej spojrzeniu zostawiło we mnie ślad. Ziarno niepokoju. Ciche, małe „a jeśli?” zaczęło we mnie kiełkować. Jeszcze je zagłuszałam, jeszcze się broniłam. Ale nie na długo.

Nieoczekiwane znalezisko

Zeszłam do piwnicy z myślą, że uporządkuję trochę gratów po Edmundzie. Zawsze mówił, że tylko on się tam orientuje, więc lepiej, żebym tam nie schodziła. Ale teraz już go nie było. Kurz wisiał w powietrzu, a zapach stęchlizny przywitał mnie jak duch niezałatwionych spraw. Przesuwałam kartony z książkami, butelki po domowych sokach, słoiki z dżemem sprzed trzech lat. Aż natrafiłam na skrzynkę. Metalową, zamkniętą na małą kłódkę.

– Co to za…? – mruknęłam do siebie.

Skrzynka wyglądała na nowszą niż reszta rzeczy. Wydawało mi się, że nigdy wcześniej jej nie widziałam. Zastukałam w nią lekko – nie była pusta. Zadrżały mi palce. Wróciłam na górę po zestaw do majsterkowania Edmunda. Po kilku minutach szarpania i przeklinania pod nosem – zamek puścił. Pokrywa uniosła się, a ja zajrzałam do środka.

Pieniądze. Cała skrzynka wypełniona była banknotami – setki, dwusetki, równo ułożone paczki, spięte gumkami. Liczyłam drżącymi rękami – dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto… Trzysta dwadzieścia tysięcy złotych. Prawdziwe. Żadnych fałszywek. Gotówka. Prawdziwa. Ale skąd?

– Boże, Edmund... – szepnęłam i usiadłam na zimnym betonie.

Przez chwilę tylko patrzyłam na skrzynkę, jakby miała mi coś powiedzieć. Ale milczała. Tak jak on. Wieczorem zadzwoniłam do Haliny. Mimo że rozmowy z teściową zawsze przypominały mi stąpanie po kruchym lodzie, musiałam spróbować.

– Halina, przepraszam, że tak późno. Mam pytanie. Czy Edmund… czy on miał jakieś pieniądze, o których nie mówił?

– A co ci to da teraz? – usłyszałam chłód w jej głosie. – Mój syn wiedział, co robi. Może nie ufał każdemu. I dobrze.

– Ale... my nigdy dużo nie zarabialiśmy. Nie mieliśmy oszczędności, a tu się okazuje...

– Kalina – przerwała mi. – Może po prostu nie wszystko musiałaś wiedzieć.

Odłożyłam telefon, a po plecach przeszły mi ciarki. Po raz pierwszy od śmierci Edmunda nie czułam tylko smutku. Pojawiło się coś nowego. Niepokój. I cień zdrady. Może miał długi? A może… zrobił coś nielegalnego? Ale przecież to Edmund… Mój Edmund. Tak przynajmniej myślałam.

Ukrywał to przede mną

Nie spałam prawie całą noc. Myśli krążyły jak oszalałe, nie dając mi spokoju. Patrzyłam na szafkę nocną, gdzie jeszcze stał jego zegarek – zawsze odkładał go w to samo miejsce, zanim zgasił światło. Był taki przewidywalny. Rano założyłam płaszcz i wyszłam z domu. Musiałam od czegoś zacząć. Zbadać to po swojemu, bo nikt inny tego nie zrobi. W kiosku, przy którym Edmund zatrzymywał się niemal codziennie, zastałam znajomą twarz. Seweryn. Pracował tam od lat, człowiek jak z kroniki sąsiedzkiej – wszystko wiedział, ale nigdy się nie narzucał.

– Seweryn, pamiętasz mojego męża, Edmunda? – zapytałam niepewnie.

– No jasne, że pamiętam. Przychodził często. Cichy był, uprzejmy... zawsze te same liczby obstawiał, jakby wierzył, że w końcu się ułożą.

– Liczby?

Totolotek. Regularnie. Raz w tygodniu, jak w zegarku. Raz tylko... – zawiesił głos, po czym spojrzał na mnie uważnie. – Raz był inny. Przyszedł i wyglądał jakby… jakby wygrał życie.

– Co to znaczy? – zapytałam ostrożnie.

– Był rozpromieniony. Uśmiechał się sam do siebie, zapłacił za wszystkich stojących w kolejce. To był jedyny raz, kiedy zobaczyłem go takim... radosnym. Inny człowiek, serio. Jakby właśnie sięgnął po marzenia.

– Pamiętasz kiedy to było?

– Trochę przed Bożym Narodzeniem... zeszłego roku może? Może wcześniej. Wie pani, czas się rozmywa, ale pamiętam, bo to był wyjątek. Taki obrazek się zapamiętuje.

Podziękowałam i wyszłam. Gdy wróciłam do domu, zaparzyłam sobie kawę, ale nie wzięłam ani łyka. Siedziałam w kuchni i patrzyłam na swoje odbicie w lustrze w kredensie. Edmund był szczęśliwy. W sekrecie, beze mnie. Z dnia na dzień historia mojego męża zaczęła wyglądać jak książka, której nigdy nie przeczytałam do końca. A teraz próbowałam doczytać zakończenie, po jego śmierci.

Nie mogłam w to uwierzyć

Po rozmowie z Sewerynem nie dawało mi spokoju jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego Edmund nie powiedział mi, że wygrał? Że w końcu miał pieniądze, które mogły coś zmienić? Nasze życie, naszą codzienność, nas? Zeszłam z powrotem do piwnicy. Skrzynka stała nietknięta, jakbym się bała, że jeszcze raz na nią spojrzę i wszystko zniknie. Tym razem zaczęłam przeszukiwać jego papiery. Edmund był porządny, trzymał wszystkie dokumenty w segregatorach, podpisywał, datował.

I wtedy znalazłam to. Zgięty w pół, lekko pożółkły arkusz z logo totalizatora z dopiskiem: „wypłata wygranej – odbiór gotówki”. Trzysta siedemdziesiąt tysięcy złotych. Do tego ksero kuponu – zwycięskie liczby podkreślone grubym markerem. Wszystkie się zgadzały.

Wzięłam telefon i zadzwoniłam do centrali. Głos w słuchawce potwierdził: Edmund P., zwycięzca z zeszłego roku, wygrana odebrana osobiście, wypłata w gotówce. I to wszystko. Żadnego śladu w systemie bankowym, żadnego wspólnego planu, żadnego „Kalina, wygraliśmy”. Rozłączyłam się. Przez chwilę po prostu siedziałam, trzymając te papiery, jakby miały się za chwilę zapalić w moich rękach. W nocy nie spałam. Mówiłam do jego zdjęcia, jak wariatka.

– Czy planowałeś odejść? Zniknąć? Czy po prostu nie chciałeś się dzielić? Czy ja naprawdę cię znałam?

Rano zadzwoniła Wiola. Usłyszała mój głos i od razu wiedziała, że coś się stało.

– Powiedz mi prawdę – rzuciła od razu. – Co się dzieje?

Opowiedziałam jej wszystko. O kuponie, przelewie, skrzynce w piwnicy.

– Może… może chciał ci zrobić niespodziankę? Nowy początek? – powiedziała ostrożnie.

– A może w ogóle nie planował, żebym była jego częścią w tym nowym życiu – odpowiedziałam gorzko. – Może to było jego wyjście awaryjne. Ucieczka.

Nie odpowiedziała. I dobrze. Bo odpowiedzi i tak już nie było.

Nic z tego nie rozumiałam

To był słoneczny dzień, jak na październik. Taki, w którym nawet liście spadają jakby ciszej. Poszłam na cmentarz sama. Bez kwiatów, bez zniczy – tylko z tą cholerną skrzynką. Pustą. Usiadłam na ławce obok jego grobu. Wokół było spokojnie. Cisza przerywana tylko szumem drzew i szuraniem butów jakiejś starszej pani podlewającej chryzantemy kawałek dalej. Patrzyłam na jego imię wykute w granicie.

– No i co mam ci powiedzieć, Edmundzie? – zaczęłam cicho. – Że mi przykro? Że cię kochałam? Że ci ufałam?

Westchnęłam.

– Nie wiem, po co ci były te pieniądze. Nigdy o nie nie prosiłam. Żyliśmy przecież skromnie, ale spokojnie. A ty… ty schowałeś je przede mną jak coś wstydliwego. Jakbyś się bał, że będę chciała coś z nich mieć. Jakbyś mi nie ufał.

Położyłam dłoń na zimnym kamieniu.

– Wiesz, nie chodzi o te pieniądze. One są jak duch, co mi teraz siedzi na piersi. Bo ja się czuję, jakbyś mi coś ukradł. Nie złoto, nie banknoty… tylko kawałek prawdy. Naszej prawdy.

Otarłam łzę z policzka i przez chwilę patrzyłam na grobowiec.

– Było nas dwoje. A ty… sam podjąłeś decyzję. Zabrałeś wszystko do grobu. Pieniądze zostały, ale ty nie.

Milczałam jeszcze długo. W końcu zapaliłam znicz. Zostawiłam go obok, razem z tą skrzynką – pustą jak nasza rozmowa. Odeszłam bez oglądania się za siebie.

Zabrał odpowiedzi do grobu

Od pogrzebu minęło pół roku. Skrzynka stoi teraz na dnie szafy, przykryta starym pledem i pudłem z butami. Czasem ją otwieram – nie po to, by liczyć pieniądze. Po prostu... żeby sobie przypomnieć, że to się naprawdę wydarzyło. Na cmentarz już nie wróciłam.

Nie wydałam ani złotówki. Czasem myślę, że powinnam – na remont dachu, nową lodówkę, może jakąś wycieczkę. Ale za każdym razem, gdy już jestem blisko decyzji, dopada mnie ten sam głos: to nie moje pieniądze. Bo nie były dane mi. Tylko przede mną ukryte. Wiola mówi, że jestem głupia. Że Edmund już nie żyje i że powinnam z tym coś zrobić. „Choćby na siebie” – powtarza. Ale jak wydać coś, co przypomina o rozpadzie zaufania?

Czasem zastanawiam się, co by było, gdyby mi powiedział. Może w końcu pojechalibyśmy razem nad morze? Może kupiłby sobie nowy płaszcz zamiast wiecznie łatanego? Może… teraz byłby tu ze mną, poszedłby wcześniej do lekarza? Ale on o niczym mi nie powiedział. I już nie powie. Kiedy patrzę teraz w lustro, widzę kobietę, która została z pieniędzmi, ale bez męża. Z odpowiedziami, ale bez rozmowy. Z pytaniami, które spóźniły się o kilka miesięcy. I wiem już, że miłość to nie tylko obecność, codzienna rutyna. To także zaufanie. I prawda – nawet ta trudna.

Kalina, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.