Nie wyjeżdżałam sama od dwudziestu lat. Ostatnie wakacje bez męża pamiętam jeszcze z czasów, gdy nasze dzieci chodziły do podstawówki. Teraz oboje są już dorośli, a ja… w końcu zebrałam się na odwagę, by pojechać do sanatorium. Sama. Bez nikogo, kto by mi marudził. Mój mąż, Włodek, nie był zachwycony. I szczerze? Trochę się boję, jak sobie poradzi. On nawet nie wie, jak się gotuje ryż. Kiedyś przypalił wodę na jajka. Ale ja muszę odpocząć. Choć raz chcę mieć trochę czasu tylko dla siebie.
Podjęłam już decyzję
Walizkę zaczęłam pakować trzy dni wcześniej. Otwierałam ją i zamykałam ze sto razy, za każdym razem dokładając coś nowego albo wyjmując coś „zbędnego”. Czy naprawdę potrzebuję trzech sukienek? A może lepiej zabrać więcej dresów? Miałam wrażenie, że pakuję się na misję na Marsa, nie na czternastodniowy wyjazd do sanatorium. A z tyłu głowy wciąż krążyło pytanie: czy on sobie poradzi?
– Kochanie, a przypomnisz mi, jak włącza się pralkę? – zapytał Włodek, wchodząc do sypialni z koszulką w ręce.
– Tam są guziki, Włodek. Jeden z nich wygląda jak wielki trójkąt. To ten. Wciskasz go – odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku.
– A ten płyn do prania? To coś różowe w dużej butelce?
– Nie, to odżywka do włosów. Płyn stoi obok, w niebieskiej.
Zrobił minę, jakby właśnie ogarnęła go najczystsza groza. Przysiadł na brzegu łóżka i przez chwilę milczał. Potem westchnął ciężko i powiedział:
– Wiesz, może jednak bym z tobą pojechał. Tak tylko, żebyś się nie nudziła.
– Nie, Włodku. Ja naprawdę chcę pobyć sama. Trochę się odetchnąć, pomyśleć. Nie gniewaj się.
Nie odpowiedział. Wyszedł z pokoju, zostawiając za sobą lekki zapach jego wody po goleniu i moje wyrzuty sumienia. Ale walizka była już prawie spakowana. Decyzja podjęta. Pociąg o 6:10 rano.
Byłam podekscytowana
Wyjazd o szóstej rano nie należy do najprzyjemniejszych, zwłaszcza gdy człowiek zasypia dopiero po północy, bo w głowie obraca się karuzela myśli. Włodek zerwał się razem ze mną, choć prosiłam, żeby spał. Pomógł mi z walizką i stał na peronie, jakby miał nadzieję, że się rozmyślę.
– Będziesz dzwonić, prawda? – zapytał cicho.
– Będę. Ale nie co godzinę – uśmiechnęłam się lekko.
– A może bym jednak…
– Włodku, nie. Do zobaczenia.
Pociąg ruszył, a on stał i patrzył, aż zniknęłam z pola widzenia. Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Jakby serce chciało mi powiedzieć: „nareszcie”, a rozum szepnął: „a jeśli on tam bez ciebie zginie?”
Podróż minęła spokojnie. Zabrałam książkę, ale nawet jej nie otworzyłam. Za to patrzyłam przez okno i układałam w głowie, jak będą wyglądały moje dni. Spacery, zabiegi, kąpiele – i zero obowiązków. Może nawet zaprzyjaźnię się z kimś? Dawno nie prowadziłam rozmów z kobietami, które nie zaczynały się od „czy pani ostatnia w kolejce?”.
Sanatorium było stare, z PRL-owskim klimatem, ale zadbane. W recepcji przydzielono mi pokój jednoosobowy z balkonem. Z balkonu widok na las. Pierwszy raz od lat pomyślałam: może to będzie naprawdę dobry czas. Rozpakowałam się szybko. Wrzuciłam telefon do szuflady, by nie kusił. Po raz pierwszy od bardzo dawna miałam chwilę tylko dla siebie. I było w tym coś przerażającego, ale też… ekscytującego.
Było mi tam dobrze
Pierwszy dzień minął mi na orientowaniu się, gdzie co jest – stołówka, gabinety zabiegowe, sala gimnastyczna, biblioteka. Wszystko jakby zatrzymało się w czasie, ale miało to swój urok. Pachniało zupą ogórkową i starą farbą olejną. I ciszą – taką, której nie słyszałam od lat. Przy obiedzie usiadłam przy stole z trzema kobietami. Jedna z nich, energiczna blondynka w okularach, od razu się przedstawiła.
– Teresa. Trzeci raz tu jestem, bo lubię wracać tam, gdzie mnie dobrze karmią – zaśmiała się. – A ty?
– Bożena. Pierwszy raz. Uciekłam z domu, można powiedzieć.
– Od męża?
– No… tak jakby.
– To siadaj, będziesz z nami. My wszystkie uciekłyśmy – mrugnęła i wskazała na dwie pozostałe. Jedna skinęła głową, druga tylko się uśmiechnęła.
Zaskakująco szybko poczułam się częścią tej nieformalnej „grupy uciekinierek”. Popołudniami chodziłyśmy na spacery, a wieczorami siadałyśmy w świetlicy, rozmawiając o wszystkim: o dzieciach, przepisach, zdradach, serialach. Było w tym coś terapeutycznego. Nikt się nie spieszył, nikt nie oceniał.
– A twój mąż co na to? – zapytała któregoś wieczoru Teresa.
– Udaje dzielnego, ale jak ostatnio został sam na dwa dni, to zadzwonił do sąsiadki, żeby mu zrobiła jajecznicę – odpowiedziałam i wszystkie wybuchłyśmy śmiechem.
Czułam się lżej. Jakby z każdą rozmową spadała ze mnie jakaś niewidzialna warstwa napięcia. Włodek dzwonił codziennie, ale rozmawialiśmy krótko. On udawał, że wszystko ma pod kontrolą, a ja udawałam, że mu wierzę. Wieczorami zasypiałam bez trudności. Po raz pierwszy od miesięcy.
Beze mnie nie funkcjonował
Czwarty dzień pobytu, godzina 11:17. Akurat leżałam na łóżku do masażu, kiedy zadzwonił telefon. Zignorowałam go, ale po chwili zadzwonił drugi raz. Spojrzałam na wyświetlacz. Oczywiście – Włodek.
– Co się stało? – zapytałam, jeszcze nie wstając z kozetki.
– Lodówka nie działa! Wszystko mi się rozmroziło! Miałem pierogi, mięso, nawet te twoje kotlety, co zamroziłaś! – głos miał spanikowany.
– A próbowałeś ją włączyć z powrotem? Może się coś tylko rozłączyło?
– No… nie wiem. Jak się ją włącza?
Westchnęłam. Pani z gabinetu spojrzała na mnie z politowaniem, a ja odwróciłam głowę do ściany.
– Włodku, w lewym dolnym rogu masz przycisk. Jak się świeci – działa. Jak nie – wciśnij. I sprawdź, czy wtyczka jest w gniazdku.
– Aha… Czekaj… O, dobra. Świeci się. Ale mięso i tak trzeba zjeść. Wszystko się rozmroziło. Zrobię rosół z karkówki.
– Włodek, tak się nie da. Może lepiej to wyrzuć?
– Nie! Szkoda! Dam kotu od sąsiadki.
Rozłączyłam się, zanim zaczął się monolog o tym, jak to wszystko teraz takie drogie. Z jednej strony było mi go żal, z drugiej – było to trochę śmieszne. I smutne zarazem. Bo nagle zrozumiałam, że ja naprawdę jestem w tym domu od wszystkiego. Od jedzenia, prania, organizacji, przypominania, planowania. On był dobry, ciepły, ale funkcjonował tylko dzięki mnie. Jakby bez mojego „przycisku” sam nie wiedział, jak działać.
Po południu Teresa przyniosła ciasto z jabłkami i powiedziała:
– Pamiętaj, kochana, nawet jak wszystko się „rozmrozi”, to świat się nie kończy. Czasem to dopiero początek.
Tego się nie spodziewałam
Dziesiąty dzień pobytu. Właśnie wracałam z gimnastyki w basenie, kiedy na portierni usłyszałam znajomy głos.
– Bożenka…?
Odwróciłam się i… zamarłam. Stał tam Włodek. Z lekkim zarostem, zmiętym plecakiem na ramieniu i miną psa, który nie wie, czy zaraz dostanie nagrodę, czy burę.
– Co ty tu robisz?
– No… tęskniłem za tobą. I ten kot sąsiadki nie chciał jeść karkówki. No i… zamówiłem sobie nocleg w pensjonacie niedaleko. Nie chcę ci przeszkadzać.
Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę. Z jednej strony poczułam irytację, bo przecież to miał być mój czas. Ale z drugiej… zobaczyłam faceta, który od lat był ze mną dzień w dzień, a nagle został sam i nie bardzo wiedział, jak beze mnie żyć. To było trochę śmieszne. I trochę wzruszające.
– A umyłeś chociaż podłogi przed wyjazdem?
– Aż dwa razy! – odpowiedział z dumą. – Mopem! Tym takim, co go zawsze przeklinam.
Zaśmiałam się, mimo woli. Zgodziłam się, żeby poszedł ze mną na spacer. Po drodze opowiadał, że zmywarka zalała kuchnię, że nie wiedział, jak obsłużyć czajnik bezprzewodowy, i że przez trzy dni jadł na zmianę tosty i jajka.
– Wiesz – powiedział cicho, kiedy przystanęliśmy nad rzeką – ja nie wiedziałem, że ty aż tyle ogarniasz. Myślałem, że to wszystko tak po prostu działa.
– No właśnie nie działa, Włodku. Ktoś to robi. I tym kimś jestem ja.
Skinął głową. Jakby po raz pierwszy naprawdę to zrozumiał.
Spojrzałam na niego inaczej
Ostatniego dnia pakowałam się wolniej niż zwykle. Nie dlatego, że nie chciałam wracać. Po prostu nie czułam już tego niepokoju, który towarzyszył mi przed wyjazdem. Sanatorium nie było luksusowe, ale dało mi coś cenniejszego – dystans. Do siebie, do codzienności, do roli, w którą wrosłam jak w starą kurtkę.
Włodek przyszedł po mnie z bukietem tulipanów i kubkiem termicznym w ręce.
– Kawę na drogę zrobiłem – oznajmił z dumą.
– No proszę, wcześnie nawet nie umiałeś obsłużyć ekspresu – uśmiechnęłam się. Próbował. I to już coś.
W domu było czysto, choć w łazience brakowało ręczników, a na półce w kuchni leżała książka kucharska z zakładkami. Ręcznie robionymi z karteczek samoprzylepnych.
– Próbowałem zrobić leczo, ale... wiesz, lepiej nie zaglądaj do zamrażarki – powiedział, drapiąc się po głowie.
Usiadłam przy stole i spojrzałam na niego inaczej. Nie jak na dziecko we mgle, tylko jak na kogoś, kto próbuje się nauczyć. Powoli, po swojemu, z błędami.
– Wiesz, Włodku… Chciałabym, żebyś częściej robił kawę. Ale nie tylko to. Od dziś dzielimy obowiązki. Nie wróciłam po to, żeby znów być od wszystkiego.
Nie protestował. Tylko pokiwał głową i wyjął notatnik z kieszeni.
– Zrobiłem listę rzeczy, które muszę ogarnąć. Pralka jest na pierwszym miejscu.
Może to nie była rewolucja. Ale był to początek. A ja wiedziałam, że już nie dam się zepchnąć na boczny tor.
Bożena, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy córka kończyła studia za granicą, pękałam z dumy. Dziś wstydzę się przed sąsiadami za to, co robi dla kasy”
- „Nasza pościel pachniała ostrymi perfumami. W bolesny sposób przekonałem się, kto zostawia ten zapach z ogonem”
- „Rozwodnik z aplikacji zaprosił mnie na romantyczną kolację. Nakarmił mnie mdłymi nuggetsami i srogim rozczarowaniem”









