Wieczory mam zawsze podobne. Wracam z biura, zrzucam buty, nalewam sobie kieliszek białego wina i włączam kolejny odcinek serialu, którego fabuła już dawno przestała mnie obchodzić. Kot, Felek, zwykle wskakuje mi na kolana, a ja gładząc jego futro, myślę, że to najbardziej lojalne stworzenie, jakie miałam w życiu. Nie narzeka, nie znika, nie zadaje głupich pytań. Czasem tylko miauknie, jakby chciał powiedzieć: „No, Aneta, może jednak byś się ruszyła z tej kanapy?”.

Mam czterdzieści trzy lata, pracuję w biurze rachunkowym, znam na pamięć wszystkie triki klientów próbujących uniknąć podatku i wszystkie żarty o księgowych. Lubię swoje życie – w granicach rozsądku. Lubię samotne weekendy z książką, ciszę po pracy i to, że nikt nie zostawia po sobie skarpet na środku podłogi. Ale czasami… czasami, gdy w parku mijam pary trzymające się za ręce, czuję lekkie ukłucie.

Postanowiłam zaryzykować

To Ewa, moja przyjaciółka od liceum, wpadła na pomysł, żebym spróbowała swoich sił na portalu randkowym dla singli po czterdziestce.

– Nie przesadzaj, Aneta, najwyżej się pośmiejesz – usłyszałam przez telefon, gdy zaczynałam protestować.

– Pośmieję się? Z czego? Z siebie?

– A czemu nie? Lepiej śmiać się z siebie niż płakać po kimś, kto nawet nie był tego wart.

Przyznałam jej rację, chociaż z ociąganiem. Założyłam profil. Po kilku dniach odezwało się kilku panów – jeden szukał „partnerki do tańca i życia”, drugi „kobiety z pasją i własnym mieszkaniem”, trzeci chciał tylko „pisać o duszy”. Żaden z nich nie brzmiał poważnie. Aż napisał Jacek. Przystojny, rozwiedziony, lat czterdzieści dziewięć. W opisie miał: „Kocham gotować. Szukam bratniej duszy, z którą mógłbym dzielić kuchnię i życie”. Napisałam.

„Przyjdź głodna, dziś gotuję coś specjalnego” – napisał mi w wiadomości, gdy umówiliśmy się na kolację. I przyznam – coś we mnie drgnęło. Wyobraziłam sobie wieczór przy świecach, zapach ziół unoszący się z kuchni, rozmowę o życiu, może nawet wspólny śmiech z naszych rozwodowych historii. „Może to właśnie dziś” – pomyślałam, poprawiając włosy w lustrze.

Inaczej sobie to wyobrażałam

Kiedy Jacek otworzył drzwi, poczułam coś pomiędzy ekscytacją a lekkim niepokojem. Mieszkanie było przytulne, choć widać było, że nikt tu nie ma obsesji na punkcie porządku. Na komodzie leżały jakieś papiery, w kącie sterczały dwie torby z zakupami, a z kuchni dolatywał zapach, który trudno było jednoznacznie określić. Coś pomiędzy przypaloną przyprawą a bulionem z kostki.

– Witaj, Aneta! – Jacek przywitał mnie szerokim uśmiechem, a na jego fartuchu widniał napis: „Szef w akcji”. – Dobrze, że przyszłaś wcześniej, właśnie kończę zupę.

Usiadłam przy stole nakrytym dość niechlujnie. Na środku stała świeca, najwyraźniej jedyna, jaką znalazł w domu, i wazonik z jednym smętnym goździkiem. W tle cicho grało radio, a Jacek z zapałem mieszał coś w garnku.

To moja specjalność. Zawsze wychodzi! – oznajmił dumnie, przelewając zawartość chochli do głębokich talerzy.

Zupa miała kolor, którego nie potrafiłabym opisać, i zapach jak z dzieciństwa, kiedy mama rozpuszczała proszek z torebki, bo nie miała czasu gotować. Wzięłam łyk i poczułam znajomy, chemiczny posmak.

– Naprawdę… pachnie jak w restauracji – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, a w myślach dodałam: „Takiej, do której nigdy nie wracasz”.

Jacek wyglądał na zadowolonego. Zasiadł naprzeciwko mnie i z apetytem jadł swoją porcję, nieświadomy, że ja tylko mieszałam łyżką w talerzu. Gdy skończył, wstał i oznajmił:

– A teraz danie główne! Mam nadzieję, że lubisz kurczaka.

Z kuchni doleciał dźwięk otwieranych drzwiczek piekarnika. Po chwili na stole pojawił się półmisek z równo ułożonymi nuggetsami. Zamarłam. Nie dlatego, że nie lubię fast foodów, ale dlatego, że oczekiwałam czegoś innego. W mojej głowie miałam obraz mężczyzny, który kroi świeże warzywa, pachnące zioła i uśmiecha się przez ramię, pytając, czy wino białe czy czerwone. Tymczasem przede mną leżały nuggetsy, które pamiętałam z czasów, gdy dzieci sąsiadki wpadały do mnie na obiad, a ja nie miałam pomysłu, co im podać.

– Wygląda świetnie – wymamrotałam, a w duchu zaczęłam się zastanawiać, czy mam prawo czuć się rozczarowana po tak krótkiej znajomości. Przecież to tylko kolacja, nie egzamin z romantyzmu.

Jacek nalał mi wina, taniego, ale zimnego, i z dumą obserwował, jak próbuję pierwszego kęsa. Nuggetsy były gorące, chrupiące i… absolutnie bez smaku. Uśmiechnęłam się, starając się wyglądać na zachwyconą.

– Wiesz, nie każdy mężczyzna potrafi gotować – powiedziałam, a on parsknął śmiechem.

– Kobiety mówią, że mam talent.

Nie zapytałam, które to kobiety. Wzięłam kolejny łyk wina i próbowałam skupić się na jego opowieści o tym, jak to odkrył swoją pasję do kuchni. Słuchałam, przytakując od czasu do czasu, ale w środku czułam rosnące rozbawienie. Ta cała sytuacja była tak daleka od romantycznych wyobrażeń, że aż zaczynała być zabawna. Kiedy zaproponował deser – lody z pudełka – pomyślałam, że może jednak los ma poczucie humoru.

Rozmowa się nie kleiła

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy pustych talerzach, a ja próbowałam znaleźć jakikolwiek temat, który zabrzmiałby naturalnie. Jacek nalał mi jeszcze odrobinę wina, po czym sam sobie też. Wyraźnie czuł się zrelaksowany i dumny z kolacji, jakby właśnie podał trzydaniowy obiad w hotelu z gwiazdkami.

– Wiesz – zaczął, opierając się wygodnie na krześle – moja była żona zawsze twierdziła, że przesadzam z przyprawami. A przecież gotowanie to sztuka, prawda?

– Oczywiście – przytaknęłam, choć w duchu myślałam, że przyprawy w proszku to raczej rzemiosło niż sztuka.

– Taka była perfekcyjna, że aż się rozwiedliśmy – dodał z uśmiechem, który miał być żartem, ale zabrzmiał jak westchnienie. – Wszystko musiało być po jej myśli. Nawet jak robiłem zakupy, to sprawdzała paragon.

– To musiało być męczące – zauważyłam, starając się brzmieć empatycznie.

– O, i to jak! – rozgadał się. – Wiesz, w markecie mają teraz świetne rabaty na filety z kurczaka. Kupuję na zapas, bo po co przepłacać, jak można zamrozić?

Przytaknęłam, choć w środku czułam, że rozmowa toczy się w zupełnie innym kierunku, niż bym chciała. Próbowałam ją delikatnie nakierować na inne tory.

A lubisz podróżować? – zapytałam, licząc, że to ożywi atmosferę.

– Aaa, kiedyś byliśmy z żoną w Grecji, ale drogo było, więc teraz wolę grill na działce – odparł z dumą. – Mam takiego elektrycznego, świetna sprawa. Bez dymu, bez kombinacji.

– No tak, praktycznie – wymamrotałam i uśmiechnęłam się, żeby nie wyszło, że się nudzę.

Wino było coraz cieplejsze, a ja coraz bardziej trzeźwa, mimo że piłam. Z każdym jego zdaniem czułam, jak powoli znika resztka romantycznego nastroju, który przywiozłam ze sobą.

– Wiesz, kobiety często myślą, że faceci to tylko piwo i pilot – mówił dalej Jacek, nalewając sobie kolejną porcję. – A ja potrafię docenić dobrą promocję. Ostatnio znalazłem świetny zestaw noży, cztery w cenie dwóch. Tnie jak marzenie.

– Zdecydowanie imponujące – powiedziałam sucho, ale on tego nie wychwycił.

Przez chwilę próbowałam się ratować. Zapytałam o książki, filmy, o to, czy lubi teatr. Wszystko sprowadzało się do jednego: albo mówił o byłej, albo o zakupach.

– Wieczorem puszczają powtórki programu o grillowaniu, może kiedyś obejrzymy razem – rzucił, jakby zapraszał na koncert fortepianowy.

Patrzyłam na niego i czułam rosnące zmęczenie. Ta rozmowa była jak jazda samochodem na ręcznym – niby coś się rusza, ale cały czas słychać zgrzyt. Jacek mówił coraz głośniej, jakby chciał zagłuszyć ciszę, która wdzierała się między nas.

– A ty? – spytał nagle. – Lubisz gotować?

– Czasem – odpowiedziałam krótko. – Ale raczej dla siebie.

– To dobrze. Bo wiesz, nie ma nic gorszego niż kobieta, która nie potrafi usmażyć jajka.

Uśmiechnęłam się, ale tym razem nie z uprzejmości. Zrozumiałam, że ta kolacja nie była porażką, tylko lekcją.

Śmiech przez łzy

Już trzecią godzinę siedziałam naprzeciw mężczyzny, który mówił o byłej żonie, mięsie i rabatach z taką pasją, z jaką inni mówią o miłości. Spojrzałam na zegarek. Zdecydowanie zbyt późno, żeby się łudzić, że ten wieczór da się jeszcze uratować.

Kiedy Jacek po raz trzeci wspomniał swoją byłą i po raz piąty promocję na mięso, poczułam, że zbliża się moment, w którym muszę się ewakuować. Wino już nie ratowało sytuacji, a deser, czyli lody z pudełka, właśnie się rozpuścił.

– Wiesz, Jacek – zaczęłam ostrożnie – chyba dopada mnie senność, muszę wracać.

Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem, ale bez większego żalu.

– Oj tam, rozumiem. To może kiedy indziej. Jak będą lepsze zniżki na wino, zrobimy kolację w moim stylu – rzucił, jakby to była obietnica, a nie przestroga.

W samochodzie odetchnęłam z ulgą. Przez chwilę byłam zła – na siebie, że dałam się wciągnąć w ten wieczór, i na niego, że tak skutecznie zabił romantyczny nastrój. Ale gdy ruszyłam, nagle parsknęłam śmiechem.

Przecież to było jak scena z kiepskiej komedii. Zupa z proszku, nuggetsy z piekarnika i rozmowa o promocjach. Świat naprawdę potrafi mieć poczucie humoru.

Nie czułam już złości

Kiedy wróciłam do domu, pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam szpilki i rzuciłam je w kąt. Wino w lodówce czekało, jakby wiedziało, że ten wieczór nie skończy się romantycznie. Nalałam sobie kieliszek i usiadłam na kanapie. Felek, jak zwykle, wskoczył mi na kolana i zamruczał, zadowolony, że w końcu wróciłam.

– Widzisz, Felek? Jednak lepiej gotować dla siebie niż słuchać o promocjach – powiedziałam, a on odpowiedział cichym miauknięciem, jakby się ze mną zgadzał.

Włączyłam film, byle jaki, nawet nie zwróciłam uwagi, co leciało. Śmiałam się z pierwszej lepszej sceny, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że śmieję się nie z filmu, tylko z całej tej sytuacji. Z Jacka, jego fartucha, nuggetów, a może i z siebie – z tej wersji mnie, która jeszcze rano wierzyła w romantyczną kolację przy świecach i rozmowy o życiu.

Nie czułam już złości, raczej rozbawienie i lekki żal. Czasem człowiek tak bardzo chce, żeby coś się udało, że zapomina, iż nie wszystko, co błyszczy, jest złotem. A czasem to, co wygląda jak porażka, okazuje się po prostu zabawną historią do opowiedzenia przy winie. Pomyślałam o Ewie. Miała rację, kiedy mówiła: „Najwyżej się pośmiejesz.” Gdyby teraz słyszała mój śmiech, pewnie byłaby ze mnie dumna. Może właśnie o to chodziło – żeby wreszcie umieć śmiać się z własnej samotności, zamiast się jej bać.

Spojrzałam na zegar. Było późno, ale nie czułam się zmęczona. Ciepło kota, wino i cisza sprawiały, że ten wieczór, choć tak nieudany, nagle wydał mi się całkiem dobry. Bez zupy z proszku, bez rozmów o działce i rabatach. Tylko ja, kanapa i świadomość, że samotność nie musi być karą. Może kiedyś trafię na kogoś, kto naprawdę potrafi gotować. A póki co – zupę instant też umiem zrobić sama.

Aneta, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.


Czytaj także: