Nie jestem kobietą, która łatwo się zakochuje. Po śmierci mojego męża – minęło już sześć lat – postawiłam wokół siebie mur. Może nie dosłownie, ale emocjonalnie – z pewnością. Przez lata skupiałam się tylko na synu, pracy, codziennych obowiązkach. Byłam tą „elegancką panią Aliną”, która zawsze miała uporządkowane włosy, wyprasowaną bluzkę i nienaganny uśmiech. Ale nikt nie widział, jak bardzo tęskniłam. Wieczorami, w ciszy mieszkania, kiedy tylko rozbrzmiewał stuk filiżanki o spodek – to był dźwięk, który przypominał mi, że znów jestem sama. I że tak właśnie będzie już zawsze. A przynajmniej tak sądziłam.
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy Kuba – mój jedyny syn, moje wszystko – ogłosił, że się żeni. Natalia. Śliczna dziewczyna, dobra, pełna wdzięku. Zakochany był w niej po uszy. Patrzyłam na ich miłość z uczuciem szczęścia, ale też... ukłuciem zazdrości? Nie tej złośliwej, nie – raczej takiej spokojnej, ukrytej głęboko w sercu, która szepcze, że coś cię omija. Że dla ciebie to już przeszłość.
Poznałam Jana – ojca Natalii – podczas jednego z pierwszych spotkań organizacyjnych. Obiad u nich w domu, niby formalność. Wchodzę, a on już czeka w drzwiach z butelką czerwonego wina i tym uśmiechem – takim trochę szelmowskim, ale ciepłym. Zaskoczył mnie. Nie wiem czemu, ale spodziewałam się starszego, sztywnego pana w marynarce. A Jan był... inny. Swobodny, dowcipny. I kiedy zapytał mnie, czy wolę risotto czy klasycznego schabowego, a potem dodał, że i tak zamówi pizzę, bo Natalia wszystko spaliła – roześmiałam się pierwszy raz od dawna.
Zrobił na mnie wrażenie. I to wrażenie nie chciało zniknąć. Ale przecież to był czas naszych dzieci. Ich moment, ich ślub, ich emocje. Nie mój romans. Przynajmniej tak sobie powtarzałam.
Próbował ze mną flirtować
Z każdym naszym kolejnym spotkaniem coraz trudniej było mi udawać, że nic się nie dzieje. Oficjalnie byliśmy tylko rodzicami przyszłych nowożeńców. Mieliśmy wspólnie zaplanować ślub, omówić listy gości, podzielić koszty, ustalić menu. Spotkania odbywały się co tydzień – raz u mnie, raz u niego, czasem w kawiarni, gdzie Natalia lub Kuba mieli odebrać ciasto próbne albo bukiet na próbę. Dzieci rzadko zostawały dłużej niż trzeba. A my… my czasem zostawaliśmy.
Jan miał w sobie coś, co wytrącało mnie z równowagi. Przysuwał mi krzesło, podawał płaszcz, komentował z humorem całą tę ślubną logistykę, której – jak twierdził – nie rozumiał, ale podziwiał naszą determinację. Naszą, czyli moją. Natalia była zajęta wyborem sukni, Kuba próbą zespołu, a my – jakimś dziwnym zrządzeniem losu – ciągle zostawaliśmy z tymi detalami, których nikt nie chciał. Kwiaty, rozsadzenie gości, dekoracje kościoła.
– Widzi pani? Jednak dogadujemy się lepiej niż nasze dzieci – powiedział raz, kiedy próbowaliśmy dojść do porozumienia w sprawie stołów podłużnych czy okrągłych.
Spojrzałam na niego z lekkim przymrużeniem oka, po czym odpowiedziałam tonem chłodniejszym, niż naprawdę czułam:
– Bo my już swoje przeżyliśmy. Mamy mniej złudzeń.
Jan nachylił się lekko, jakby chciał, żeby reszta świata nie usłyszała, choć byliśmy tylko we dwoje w mojej jadalni.
– A może po prostu mniej szans – powiedział cicho, niemal szeptem. – Ale zawsze może się trafić jedna na milion.
Zamilkłam. Nie miałam gotowej riposty. Poczułam znajome napięcie w karku i próbowałam przenieść uwagę na kartkę z listą gości. Nie patrzyłam na niego, ale wiedziałam, że on patrzy na mnie. To było nieznośnie przyjemne. Wszystko we mnie krzyczało, żeby się otrząsnąć. Nie byłam przecież nastolatką. Byłam wdową po trzydziestu latach małżeństwa. Kobietą, która widziała już wiele. Taką, która nie powinna się uśmiechać pod nosem, kiedy mężczyzna zbyt długo trzyma jej dłoń na powitanie.
Wieczorem, kiedy zamykałam drzwi po jego wyjściu, próbowałam sobie wmówić, że Jan po prostu lubi flirtować. Dla sportu, dla rozrywki. Takie ma podejście do życia. Mężczyzna po sześćdziesiątce z dobrym humorem i wdziękiem. Flirtuje, bo może. Nie dlatego, że coś czuje. A ja? Ja tylko daję się w to wciągnąć, bo jestem samotna. Bo za długo byłam tylko matką. Bo zapomniałam, jak to jest, kiedy ktoś patrzy na ciebie tak, jakby naprawdę widział.
Zbliżyliśmy się do siebie
Pierwszy raz poprosił o spotkanie „poza grafikiem” w sprawie kwiatów. Niby nic takiego – mieliśmy wybrać kompozycje do kościoła i na salę. Zaproponował spacer po ogrodzie botanicznym, twierdząc, że tam najlepiej widać, co ze sobą współgra. Nie protestowałam. Przekonałam siebie, że to tylko praktyczne rozwiązanie.
Szliśmy długo, wolno, zatrzymując się przy każdej rabacie. On opowiadał o tym, jak kiedyś jego żona marzyła o własnym ogrodzie, jak nie mieli działki, ale sadzili pelargonie na balkonie, a ja kiwałam głową, słuchając. Potem zaszliśmy do pobliskiej kawiarni, bo jak powiedział: przecież nie możemy podejmować takich ważnych decyzji bez kawy. Kiedy kelnerka przyniosła filiżanki, a on zapytał, jak długo już jestem sama, spuściłam wzrok.
– Od sześciu lat – powiedziałam. – A pan?
– Siedem – odpowiedział. – I chyba nadal nie przyzwyczaiłem się do pustego łóżka. Ani do tego, że nikomu nie przeszkadza, że zostawiłem otwarty kran lub zapalone światło w łazience.
Nie powiedziałam nic. Patrzyliśmy przez okno na ludzi przechodzących przez ulicę. Potem opowiedział mi o pierwszym roku po śmierci żony, o tej głuchej ciszy, która wydaje się głośniejsza niż wszystkie dźwięki świata razem wzięte. Słuchałam i czułam, że ta rozmowa jest czymś więcej niż wyborem hortensji do kościoła.
To się nie może powtórzyć
Kolejne spotkania były już nieprzypadkowe. Spacer po parku, wspólny obiad „przy okazji próby zespołu”, wieczór w muzeum, kiedy Natalia i Kuba byli zajęci próbą tańca. Zaczęliśmy sobie towarzyszyć przy większych spotkaniach, wymieniać spojrzenia, których nikt nie rozumiał poza nami. Znałam już ton jego śmiechu. Wiedziałam, że zaczyna dzień od czarnej herbaty, że zapina marynarkę tylko jedną ręką. Wiedziałam rzeczy, których nie powinnam wiedzieć.
Wszystko to prowadziło do tamtego wieczoru. Odwiózł mnie do domu po przymiarkach dekoracji w sali weselnej. W samochodzie grała cicho muzyka. Milczeliśmy. Kiedy zapięłam płaszcz, bo zrobiło się chłodno, on się nachylił i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, pocałował mnie. Powoli, delikatnie. Wstrzymałam oddech. Nie powiedzieliśmy ani słowa. Nie było żadnych deklaracji. Żadnych dramatów. Wiedziałam tylko jedno – nie mogło się to powtórzyć. Nie teraz. Nie przed ślubem naszych dzieci.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć – powiedziałam w końcu.
– Dobrze, do wesela będziemy milczeć. – Odpowiedział.
– A potem? – Spojrzałam na niego. Oczy miał spokojne.
– Potem może gdzieś wyjedziemy, choćby na kilka dni. Byle daleko stąd.
Skinęłam głową. Zgodziłam się. Ale w środku czułam niepokój, który nie dawał się uciszyć. Coś mi mówiło, że to się nie skończy tak prosto, jak się zaczęło.
Poniosło nas na weselu
Wesele miało miejsce w czerwcu. Pogoda dopisała, wszystko szło zgodnie z planem. Natalia wyglądała pięknie, Kuba nie mógł oderwać od niej wzroku. Patrzyłam na nich i czułam wzruszenie, którego nie potrafiłam do końca nazwać. Była w tym duma, była radość, ale też coś gorzkiego, co próbowałam ukryć pod starannie dobranym makijażem.
Jan trzymał się z boku, ale tylko tyle, ile wypadało. Gdy podszedł do mnie po ceremonii w kościele, dotknął dłonią mojego ramienia. Spojrzał tylko raz – krótko, intensywnie. W tym spojrzeniu było wszystko: czułość, czekanie, obietnica. Unikaliśmy siebie podczas obiadu. Każde zajęte swoją rolą. Uśmiechaliśmy się do gości, tańczyliśmy z rodziną, fotografowaliśmy się z dziećmi. Byliśmy idealni. Aż do momentu, który powinien być zupełnie niewinny.
Za kulisami sali weselnej, kiedy szukałam drugiej pary pantofli, podszedł do mnie Jan. Podał mi szklankę wody, zapytał, czy się dobrze czuję. Potem, bez słowa, ujął moją dłoń. To było naturalne, spokojne, ale trwało za długo. I wtedy – błysk. Odwróciliśmy się jednocześnie. Fotograf stał z aparatem w ręku, uśmiechał się szeroko.
– Ale piękne ujęcie! – zawołał z entuzjazmem. – Chcecie, żebym je potem przekazał dzieciom?
Wyrwałam dłoń z uścisku Jana, jakby parzyła. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.
– Proszę… nie. To… to pomyłka – powiedziałam szybko.
Fotograf zmarszczył brwi, ale nie dopytywał. Odwrócił się i poszedł dalej. Jan próbował coś powiedzieć, ale potrząsnęłam głową. Wróciłam na salę z uśmiechem przyklejonym do twarzy, ale w środku czułam, że nie utrzymamy już kontroli nad tym, co się dzieje.
I rzeczywiście. Podczas wieczornej prezentacji, gdy na ekranie pojawiły się zdjęcia z całego dnia – z przygotowań, błogosławieństwa, ceremonii – nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wyświetliło się to jedno. My za kulisami, jego dłoń na mojej. Moje spojrzenie utkwione w jego oczach. Sala ucichła. W tle słychać było tylko muzykę. Zamarłam, nie mogłam się ruszyć. Czułam, że wszyscy patrzą.
Chciałam się zapaść pod ziemię
Nie potrafię opisać tej ciszy. To była jedna z tych chwil, gdy czas staje w miejscu, a człowiek ma wrażenie, że może usłyszeć własne tętno. Zdjęcie wisiało na ekranie jak wyrzut sumienia. Nikt się nie śmiał, nikt nie komentował. Wszyscy patrzyli.
Chciałam zniknąć. Pragnęłam, żeby ekran się zepsuł, prąd padł, sala się zapadła. Cokolwiek, co przerwałoby ten nieznośny moment. Ale nic się nie wydarzyło. Po chwili zdjęcie zniknęło, a prezentacja potoczyła się dalej, jak gdyby nic. Muzyka wróciła, goście znów zaczęli rozmawiać. Ale czułam ich wzrok na plecach. Nie miałam odwagi spojrzeć na Jana. Szłam w stronę drzwi, chciałam zaczerpnąć powietrza, kiedy przede mną stanęli Kuba i Natalia.
– Mamo – powiedział Kuba i spojrzał na mnie z czymś, co przypominało... rozbawienie?
– To nie tak – zaczęłam, ale przerwała mi Natalia, uśmiechnięta, z rumieńcami na policzkach.
– Wiedziałam, że coś się między wami dzieje! – powiedziała lekko, prawie śmiejąc się. – Tato zaczął się stroić. Sam kupił nowe perfumy! I chodził jakiś… nieobecny.
– Mamo, serio? – Kuba pokręcił głową z uśmiechem. – Myślisz, że ukryjesz coś przed fotografem? On wyczuje każdą emocję. To jego praca.
Patrzyłam na nich, niepewna, czy dobrze słyszę. Czekałam na ironię, na naganę, na pytania. Ale dzieci... wyglądały na szczerze szczęśliwe.
– Tato, jak się cieszę, że nie jesteś już sam – Natalia zwróciła się do Jana, który stanął tuż obok mnie, chyba równie zaskoczony, jak ja. – A jeśli to ma być wasz początek, to lepszego momentu nie mogliście wybrać.
Kuba sięgnął po kieliszek i stuknął łyżeczką.
– Chciałbym wznieść toast – powiedział głośno. – Za miłość, która czasem przychodzi nie wtedy, kiedy się jej spodziewamy. Ale jak już przyjdzie, to trzeba mieć odwagę ją przyjąć. Mamo, Janie, wasze zdrowie.
Goście zaczęli bić brawo. Ktoś się zaśmiał, ktoś zaklaskał mocniej. Poczułam, że drżą mi dłonie. Jan ujął jedną z nich, tym razem bez ukrywania, bez szeptów. I bez lęku.
Wszystko jeszcze przed nami
Następnego poranka obudziłam się wcześnie. Zbyt wcześnie jak na dzień po weselu. Leżałam przez chwilę w hotelowym łóżku, wciąż ubrana w cienką koszulę nocną, którą spakowałam odruchowo, nie spodziewając się, że będzie świadkiem takiej ciszy. Takiego zamyślenia.
Nie wiedziałam, co dalej. Dzieci przyjęły wszystko z uśmiechem, ale to nie rozwiązywało tego wewnętrznego szarpania, które od wczoraj nie dawało mi spokoju. Zbyt długo żyłam, pilnując granic. Uczyłam się dyskrecji, porządku, właściwego zachowania. A teraz... nagle nie wiedziałam, jak mam się zachować.
Zeszłam na dół do hotelowej restauracji. Jan już tam był. Siedział przy oknie, w garniturze bez marynarki, z filiżanką kawy, jakby czekał. Gdy mnie zobaczył, wstał i odsunął krzesło.
– Nie spałem zbyt dobrze – powiedział, kiedy usiadłam. – Myślałem, że wszystko się rozsypie.
– Ja też – odpowiedziałam cicho. – A jednak… może właśnie teraz wszystko się zaczyna.
Zamówiłam czarną kawę. Jan poprosił kelnera o dwie bułki i konfiturę. Niby nic, ale to był nasz pierwszy wspólny poranek. Pierwsze śniadanie, przy którym nie musieliśmy niczego ukrywać. Nie planowaliśmy niczego. Nie umawialiśmy się na jutro, na kolejny tydzień. Ale kiedy odprowadzał mnie do samochodu, zapytał:
– Alino... czy chciałabyś, żebym cię dziś odwiózł? Może zatrzymamy się gdzieś po drodze. Nie musimy od razu wracać do swoich starych ról.
Spojrzałam na niego i pierwszy raz od wielu lat pomyślałam o sobie, a nie o tym, co wypada. I pierwszy raz... zgodziłam się bez wahania.
Alina, 60 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Poświęciłam dzieciom całe życie, a one zapomniały o mojej 50-tce. Wtedy zrozumiałam, że już mnie nie potrzebują”
- „Gdy tylko zaczynałam temat dzieci, mąż mówił, że jeszcze nie czas. Czekałam długo, aż w końcu poznałam gorzką prawdę”
- Mama regularnie wpadała do mnie bez zapowiedzi. Cieszyłam się, że czuje się jak u siebie, ale miarka się przebrała”





