Kiedy Krzysiek mi się oświadczył, nie miałam żadnych wątpliwości – chciałam ślubu z rozmachem. Wymarzyłam sobie białą suknię z długim trenem, salę pod miastem z fontanną czekoladową, fotobudką i zespołem grającym do białego rana. Krzysiek nie był przekonany, ale dał się namówić. W końcu – raz się żyje, a ślub powinien być najpiękniejszym dniem w życiu. Wiedzieliśmy, że nas nie stać, ale plan był prosty: bierzemy kredyt, a goście „zrzucą się” w kopertach. I tak wszystko się zwróci. Przynajmniej tak nam się wydawało, zanim przyszła brutalna rzeczywistość.

Mieliśmy 50 tysięcy i wielkie nadzieje

– A może jednak zrobimy coś skromniejszego? – Krzysiek marszczył czoło, przewijając oferty sal weselnych.

– Kochanie, nie po to czekałam na ten dzień całe życie, żeby teraz robić obiad w remizie – odparłam z lekkim wyrzutem, starając się jednak mówić spokojnie.

Byłam już po kilku wizytach w salonach sukien ślubnych, miałam zaklepaną makijażystkę, fryzjerkę i wstępną listę gości. Krzysiek patrzył na to wszystko z rezerwą, ale nie stawał mi na drodze. Wiedziałam, że nie mamy oszczędności, ale liczyłam na jedno – ludzie, którzy przychodzą na wesele, dają koperty. A koperty to przecież pieniądze. Wielu naszych znajomych tak zrobiło – wesele „na kredyt”, a potem się wszystko jakoś wyrównało. I im się zwróciło. Dlaczego u nas miałoby być inaczej?

– Wiesz, że to może być trochę ryzykowne – powiedział kiedyś wieczorem, leżąc obok mnie w łóżku.

– Może, ale to nasz dzień. Nasze wspomnienia. Wolę później spłacać raty, niż żałować, że odpuściliśmy.

Spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko przytulił mnie mocniej. I tak ruszyliśmy z planowaniem na całego. Wybraliśmy piękną salę pod lasem, menu w czterech wariantach, bar z koktajlami, a na deser – fontanna czekoladowa. Wszystko na kredyt. Bank był szybki i nie zadawał zbędnych pytań. Mieliśmy 50 tysięcy i wielkie nadzieje.

Liczyliśmy po cichu, że skoro zapraszamy prawie 120 osób, to przy średniej „kopercie” 400 zł, jesteśmy spokojni. Mieliśmy nawet nadzieję, że coś zostanie na podróż poślubną. Naiwność? Pewnie tak. Ale wtedy wierzyliśmy, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Wszystko wydawało się idealne

Dzień ślubu był jak z bajki. Pogoda dopisała, słońce świeciło, a ja czułam się jak księżniczka. Suknia leżała idealnie, a makijażystka zrobiła ze mnie kobietę, którą sama ledwo poznawałam w lustrze. Krzysiek wyglądał elegancko w grafitowym garniturze, choć ciągle powtarzał, że za ciepło i duszno.

– Wytrzymasz – szepnęłam mu, kiedy staliśmy razem przed ołtarzem. – W końcu to tylko początek wieczoru.

Msza, życzenia, ryż sypany pod kościołem. Potem kolorowy korowód samochodów ruszył w stronę sali. Goście rozgadani, uśmiechnięci, robili zdjęcia na potęgę. A ja czułam się, jakby to był sen – piękny, kolorowy, idealny. Na sali stoły uginały się od jedzenia, kelnerzy krzątali się z tacami, a orkiestra grała „Sto lat” tak głośno, że aż mi dzwoniło w uszach. Mieliśmy pierwszy taniec do piosenki, którą wybraliśmy jeszcze na pierwszej randce. I wszystko, absolutnie wszystko, wydawało się idealne.

– Ale wam się udało – mówiła moja ciotka w przerwie między tańcami. – Takie wesele to się pamięta!

Słyszałam wiele takich komentarzy tej nocy. Że sala cudna, jedzenie pyszne, że orkiestra to strzał w dziesiątkę. Każdy się bawił, nikt nie siedział przy stole za długo. Był też stół wiejski, fotobudka, pokaz sztucznych ogni o północy. Dla gości to była uczta. Dla nas – spełnienie marzeń. Gdzieś w środku miałam jeszcze tę jedną myśl: ciekawe, ile uzbieramy. Ale wtedy wszystko wydawało się proste. W końcu każdy wie, że na takim weselu to się chociaż „na zero” wychodzi, prawda?

Zawartość kopert mnie zszokowała

Następnego dnia obudziłam się z bolącą głową i rozmazanym makijażem. Krzysiek chrapał gdzieś obok, półprzytomny po nocy tańców i toastów. W pokoju hotelowym panował lekki bałagan – welon na lampie, moje szpilki rzucone pod łóżkiem, butelka szampana do połowy opróżniona. Zeszliśmy na śniadanie trochę spóźnieni. Część gości już wyjeżdżała, inni zbierali się w pośpiechu, dziękowali, uściskali. Zmęczone twarze, ale wszyscy uśmiechnięci. Mówili, że było cudownie. Że wszystko dopięte na ostatni guzik. Że dawno się tak nie wybawili.

Zbieraliśmy koperty z życzeniami do jednej torby. Było ich sporo. Nie mogliśmy się powstrzymać i już w samochodzie zaczęliśmy je przeliczać. Krzysiek siedział na miejscu pasażera i otwierał jedną po drugiej, a ja prowadziłam, rzucając okiem na kwoty.

– Dwieście... trzysta... znowu dwieście... dwieście... znowu dwieście... – mamrotał pod nosem, przeliczając.

– A od tej cioci z Niemiec?

– Sto euro. Ale to i tak lepiej niż niektórzy – mruknął.

Wtedy jeszcze się z tego śmialiśmy, z lekkim niedowierzaniem. Ale im dalej jechaliśmy, tym bardziej nasza radość bladła. Po powrocie do mieszkania rzuciliśmy się do stołu i podliczyliśmy wszystko na spokojnie. Kwota, która się uzbierała, nawet nie zbliżała się do połowy tego, co wydaliśmy.

To jakiś żart? – spytałam z niedowierzaniem.

Krzysiek tylko wpatrywał się w kartkę z podsumowaniem, potem spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

– Może ludzie też mają ciężko. Może nie mają z czego dawać.

Tylko że my też nie mieliśmy. A zostaliśmy z ratą do spłaty na pięć lat.

Przeżyłam gorzkie rozczarowanie

W ciągu kolejnych dni emocje opadły, a w ich miejsce przyszło gorzkie rozczarowanie. Wzięłam kartkę, długopis i usiadłam przy stole. Po jednej stronie wypisałam wszystkie koszty – sala, zespół, dekoracje, fotograf, sukienka, fryzjer, wiejski stół, barman. Po drugiej – dokładną sumę z kopert. Liczby były bezlitosne.

– Brakuje nam jeszcze ponad dwudziestu tysięcy – powiedziałam do Krzyśka, który stał oparty o framugę, z rękami skrzyżowanymi na piersi.

– Wiem – odpowiedział cicho.

Cisza między nami ciążyła bardziej niż ta kwota. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Jakbyśmy oboje bali się wypowiedzieć na głos to, co myślimy: że popełniliśmy błąd.

Wkrótce zaczęły spływać pierwsze raty. Kredyt nie czekał. Zamiast euforii po ślubie, pierwsze miesiące naszego małżeństwa to były dni zaciskania pasa i stresu. Odmawialiśmy sobie wyjść do kina, odłożyliśmy przeprowadzkę, zrezygnowaliśmy z podróży poślubnej. Wszystko szło na spłatę. Na domiar złego, zaczęły dochodzić do nas komentarze. Ktoś coś palnął na spotkaniu rodzinnym, że „nie każdy musi dawać dużo, przecież wesele to nie inwestycja”. Inni z kolei mówili, że „teraz młodzi liczą tylko na kasę”.

Nie chodziło nam o zarobek. Chcieliśmy po prostu wyjść na swoje. Tyle. Ale zamiast tego, poczuliśmy się oszukani. Przez własne złudzenia, przez ludzi, którym wydawało się, że ich obecność to wystarczający prezent. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę potrzebowaliśmy aż takiego wesela. Czy to wszystko było warte tej presji, tych rozczarowań? Krzysiek coraz częściej milczał, ja chodziłam podenerwowana. Rachunki nie kłamią – a nam wyszło, że bajka się nie spina.

Zaczęłam żałować tej decyzji

Nie planowałam tej rozmowy. To miało być zwykłe spotkanie z rodzicami – kawa, ciasto, trochę wspomnień z wesela. Ale kiedy usłyszałam od mamy:

– Goście byli zachwyceni, wszyscy mówią, że wesele jak z katalogu!

Coś we mnie drgnęło.

– Tylko szkoda, że w kopertach pustki – rzuciłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Tata spojrzał na mnie zdziwiony, mama zamilkła na chwilę.

– Kochanie, przecież nie robi się wesela dla pieniędzy – powiedziała ostrożnie.

– A co w tym złego, że liczyliśmy, że chociaż nie będziemy musieli dopłacać?! – podniosłam głos bardziej, niż chciałam.

Krzysiek siedział obok, napięty, jakby chciał mnie zatrzymać, ale nie zrobił nic.

– A może po prostu nie wypada narzekać na prezenty? – odezwał się tata. – Ludzie dają tyle, ile mogą. Może przesadziliście z tym wszystkim.

– Tak, tato, przesadziliśmy. Tylko że nikt nie protestował, kiedy jedli trzecie danie i brali zdjęcia z fotobudki.

Atmosfera zrobiła się ciężka. Mama westchnęła, tata uciekł wzrokiem. Czułam się, jakbym złamała jakąś niewidzialną zasadę – tę, że o pieniądzach się nie mówi, a już na pewno nie w kontekście ślubu.

Wieczorem pokłóciliśmy się z Krzyśkiem. Uważał, że niepotrzebnie wyciągałam temat kopert.

– I co ci to dało? – zapytał zmęczonym głosem. – Zrobiło się tylko niezręcznie.

– A może dobrze, że ktoś w końcu to powiedział.

– Tylko że teraz wszyscy będą mówić, że jesteśmy pazerni.

Nie byliśmy. Chcieliśmy tylko uczciwie zacząć wspólne życie. Ale ta uczciwość nas kosztowała więcej, niż przypuszczaliśmy.

Teraz bym się na to nie zdecydowała

Minął ponad rok od naszego wesela. Raty dalej przychodzą, a my spłacamy je jak każdy inny kredyt. Bez fanfar, bez zdjęć na Instagramie, bez wspomnień, które miały być „najpiękniejsze w życiu”. Owszem, czasem oglądamy album. Krzysiek uśmiecha się pod nosem, ja wzruszam ramionami. Już nawet nie rozmawiamy o tym, co by było, gdyby.

Prawda jest taka, że ślub nie uczynił nas szczęśliwszymi. Zrobiło to dopiero wspólne mieszkanie, nauka codzienności, ciche wieczory i trudne poranki. Ale początek był gorzki – nie przez to, że ludzie nie dali nam wystarczająco pieniędzy, ale przez to, że uwierzyliśmy w fałszywy mit. Że wesele się zwróci. Że goście „powinni”, że to się „należy”.

Dziś wiem, że nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o poczucie zawodu, że ci, których uważaliśmy za bliskich, przyszli, najedli się, potańczyli – i poszli. Niektórzy nawet nie zadzwonili po. Jakby to była tylko kolejna impreza na ich liście do odhaczenia.

Z Krzyśkiem nie wracamy już do tych tematów. Mamy inne sprawy na głowie. Codzienność, obowiązki, kredyt hipoteczny – ten już prawdziwy. I mimo wszystko – jesteśmy razem. Przeszliśmy przez rozczarowanie, przez ciche dni i niewygodne rozmowy. I choć saldo konta jest nadal na minusie, to my nauczyliśmy się być na plus. Bez orkiestry, bez pokazu fajerwerków.

Czy wzięłabym jeszcze raz ten sam ślub? Z Krzyśkiem – tak. Z kredytem – nigdy więcej.

Zuzanna, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.


Czytaj także: