Mój mąż wyjechał do pracy w Norwegii zaledwie trzy miesiące po naszym ślubie. Zostawił mnie w naszym świeżo wyremontowanym mieszkaniu, z obietnicą, że za rok wróci z oszczędnościami na wkład własny do domu. Rozumiałam to i wspierałam go, chociaż bywały dni, kiedy samotność mocno dawała mi się we znaki.
Prawdziwa niespodzianka przyszła, gdy zaszłam w ciążę. Byłam pewna, że dziecko jest jego. Ale kiedy mu o tym powiedziałam, coś się w nim zmieniło. Najpierw był szok, potem wątpliwości, a w końcu chłód. A teraz, kiedy patrzy na naszego syna, w jego oczach szukam już nie miłości, ale oskarżenia.
Zostawił mnie samą
Stałam przy bramce, ściskając jego rękę tak, jakby rozstanie miało być tylko chwilowe. Wszyscy wokół nas się spieszyli, ktoś biegł, ktoś krzyczał, a ja tylko patrzyłam na jego twarz, wciąż nieprzyzwyczajona do tej myśli, że zaraz odleci i zostawi mnie samą. Nie na zawsze, przecież nie na zawsze, powtarzałam sobie w głowie. Ale rok to długo. Zwłaszcza w małżeństwie, które dopiero co zaczęło się układać.
– Obiecuję, że będę dzwonić codziennie – powiedział, próbując się uśmiechnąć, ale w oczach miał to samo co ja – niepewność.
– A ja obiecuję, że będę silna – odpowiedziałam, choć już czułam, jak coś ściska mnie w gardle.
Długo staliśmy objęci. Pachniał wodą kolońską, którą zawsze zabierał na ważne okazje. Ten zapach będzie mi później przypominał wszystko: to lotnisko, ten dzień, to rozstanie.
Po jego wyjeździe dni mieszały się z nocami. Praca, zakupy, cisza w mieszkaniu. Telefon dzwonił wieczorem – wtedy, gdy on miał przerwę. Czasem rozmawialiśmy godzinę, czasem tylko kilka minut. Były dni, kiedy nie dzwonił wcale, bo pracował do późna. Zaczęłam spędzać więcej czasu z sąsiadką z dołu i jej bratem, który wpadł do niej z dziećmi. To były takie niewinne wieczory. Wspólna kawa, czasem serial, czasem jakaś pizza. Nigdy nic więcej.
Ale życie lubi zaskakiwać. I zrobiło to dokładnie wtedy, kiedy wydawało się, że wszystko mam pod kontrolą.
Jego reakcja mnie zszokowała
Długo zwlekałam ze zrobieniem testu. Czułam się normalnie, a spóźniający się coraz bardziej okres tłumaczyłam stresem i frustracją związaną z samotnością. Przecież byłam sama, tęskniłam za mężem, dużo pracowałam. Ale w końcu, po kilku tygodniach zwłoki, coś mi nie dawało spokoju, więc z duszą na ramieniu kupiłam test w aptece przy osiedlu i schowałam go do kieszeni, jakby to był jakiś wstydliwy sekret.
Zamknęłam się w łazience. Czekałam, a minuty dłużyły się niemiłosiernie. Kiedy spojrzałam na wynik, usiadłam na brzegu wanny i zaczęłam się śmiać. Nie z radości, nie z przerażenia. Ze zdumienia. Dwie kreski. Dwie wyraźne, różowe kreski. Nie pamiętam dokładnie, co działo się przez następne pół godziny. Kręciłam się po mieszkaniu, zerkając co chwilę na test, jakby wynik miał się zmienić. Ale on uparcie pokazywał to samo. Zasłoniłam okna, włączyłam czajnik i usiadłam przy kuchennym stole. Zadzwoniłam do niego dopiero wieczorem.
– Hej – zaczęłam spokojnie. – Muszę ci coś powiedzieć.
– Coś się stało?
– Nie... nic złego. Jestem w ciąży.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Tylko szum w słuchawce i jego przyspieszony oddech. A potem:
– Ale jak to? Przecież mnie nie ma.
Zamarłam. Nie spodziewałam się takiej reakcji. Byłam przekonana, że się ucieszy. Że zapyta, jak się czuję, co teraz zrobimy. Ale on zamiast tego zwątpił.
Nie tego się spodziewałam
Nie rozmawialiśmy przez tydzień po tamtej rozmowie. Pisał tylko krótkie wiadomości: „Jak się czujesz?”, „U lekarza byłaś?”. Nic o dziecku, nic o nas. Czułam się, jakby między nami wyrósł mur. Nie tłumaczyłam się, bo nie czułam, że muszę. Wiedziałam, kiedy doszło do poczęcia. Tylko on chyba nie ufał już ani mnie, ani nawet biologii.
Wrócił do kraju w grudniu, przed samymi świętami. Wysiadł z autobusu z dwiema walizkami, w tym samym płaszczu, w którym go żegnałam. Stałam na przystanku, już z wyraźnie zaokrąglonym brzuchem, w grubym szaliku, z bijącym sercem. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się blado. Nie pocałował mnie, nie przytulił. Przywitaliśmy się jak znajomi.
W domu nie było lepiej. Spoglądał na mnie ukradkiem, jakby szukał czegoś na mojej twarzy, w moim spojrzeniu. Kiedy kładł się obok w łóżku, robił to z dystansem. Widziałam, że się męczy, ale zamiast zapytać wprost, udawał, że wszystko gra.
– Wiesz... to naprawdę twoje dziecko – powiedziałam któregoś wieczoru, nie wytrzymując dłużej tej ciszy.
– Nie mówię, że nie. Po prostu... wszystko się działo beze mnie. Ciężko mi to ogarnąć – odpowiedział, patrząc gdzieś w bok.
Wiedziałam, że coś się w nim zamknęło. Że ten wyjazd nie tylko fizycznie nas rozdzielił. Ale miałam nadzieję, że czas i dziecko zbliżą nas na nowo. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.
To było dla mnie bolesne
Urodziłam w marcu, wczesną wiosną. Synek był zdrowy, spokojny, z czarnymi włosami i długimi rzęsami. Przez pierwsze dni mąż trzymał się blisko, pomagał, przynosił wodę, podawał pieluchy. Myślałam wtedy, że wszystko wraca na swoje miejsce. Ale z każdym tygodniem robił się coraz bardziej wycofany. Patrzył na dziecko z milczeniem, jakby analizował każdy jego ruch, każde spojrzenie, jakby czegoś szukał.
Zauważyłam to pierwszy raz, kiedy sąsiad – ten sam, który bywał u swojej siostry na dole – spotkał nas na klatce. Przywitał się serdecznie, spojrzał na dziecko i powiedział:
– Ale przystojniak! No wykapany tatuś.
Uśmiechnęłam się wtedy, ale kątem oka zobaczyłam, jak mąż odwraca wzrok. Później, już w domu, był dziwnie cichy. Wpatrywał się w syna, a potem w swoje odbicie w lustrze.
– Ma coś... mojego? – zapytał, jakby od niechcenia.
– Ma twoje palce. I uszy. I spojrzenie.
– A sąsiad? Często u was bywał?
Zrobiło mi się zimno.
– Tak. Ale przecież dobrze wiesz, że nigdy nie byłam z nim sama. Jego siostra też zawsze była.
– A jednak... jest w nim coś z tego faceta – rzucił krótko, odwracając się i wychodząc do drugiego pokoju.
Zaczęłam unikać tego tematu, ale on wracał. Czasem w formie pytania, czasem tylko w spojrzeniu. Mąż szukał prawdy nie tam, gdzie była. Szukał jej w oczach syna, zamiast w moich.
Oddaliliśmy się od siebie
Z każdym miesiącem nasze rozmowy stawały się krótsze. Zamiast „jak się czujesz?”, było „mleka nie ma” albo „pampersy się kończą”. Nocami leżeliśmy obok siebie, ale czuliśmy się jak obcy. Ja tęskniłam za dawnym nami, on chyba za pewnością, którą kiedyś miał. Bo teraz wszystko wydawało mu się podejrzane. Mój telefon, moje zakupy, każdy sąsiad, z którym wymieniłam „dzień dobry”.
Czułam się, jakbym ciągle była na sali przesłuchań, chociaż nigdy nie padło oskarżenie wprost. Tylko te pytania, spojrzenia, aluzje. Coraz częściej wyjeżdżał do matki na weekendy. Tłumaczył się zmęczeniem, ale wiedziałam, że chodziło o ucieczkę od nas. Od niego samego. Któregoś wieczoru, kiedy synek już spał, postanowiłam z nim porozmawiać. Tak naprawdę, od serca.
– Kochasz mnie jeszcze? – zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.
Spojrzał na mnie długo, jakby próbował coś wyczytać z mojej twarzy.
– Chciałbym. Ale nie potrafię... Zżera mnie ta niepewność. Myślę o tym codziennie. Kiedy patrzę na niego... widzę coś obcego.
Zamilkłam. Nie było sensu się bronić, bo to nie chodziło o dowody. Chodziło o zaufanie, które gdzieś po drodze umarło. Od tamtej rozmowy przestaliśmy się nawet starać. Każde z nas żyło swoim rytmem. Był tylko syn – jedyne, co nas jeszcze łączyło. I ta cisza między nami, która stawała się głośniejsza niż wszystkie słowa, które kiedyś wypowiadaliśmy z miłością.
To bolało bardziej niż zdrada
Minął rok. Syn stawiał już pierwsze kroki i mówił swoje pierwsze słowa. Najczęściej: „mama” i „daj”. Czasem też „tata”, ale nie zawsze w obecności męża. Właściwie to coraz rzadziej w jego obecności, bo mąż bywał w domu tylko wieczorami, a weekendy spędzał u swojej matki. Coraz mniej między nami było wspólnego życia, a coraz więcej równoległych światów, które tylko czasem stykały się w kuchni albo przy przewijaku.
Nie walczyłam już. Na początku chciałam udowodnić mu, że nie zrobiłam nic złego, że nasz syn jest jego. Ale zrozumiałam, że nie da się udowodnić czegoś komuś, kto nie chce uwierzyć. Kto zamiast miłości wybiera podejrzliwość. Kto zamiast bliskości karmi się lękiem i domysłami. W końcu zaproponowałam test na ojcostwo. Tak po prostu, bez emocji. Żeby miał pewność. Zgodził się od razu, jakby tylko na to czekał.
Wyniki przyszły po trzech tygodniach. Wcisnęłam mu kopertę do ręki i wyszłam z pokoju. Chwilę później usłyszałam cichy szloch. Nie przyszedł się przytulić. Nie powiedział „przepraszam”. Może nie umiał. Może nie potrafił cofnąć tych wszystkich miesięcy, podczas których pozwalał mojemu sercu więdnąć, a synowi dorastać bez prawdziwej obecności ojca. Zrozumiałam wtedy, że nie każda prawda wystarczy, by uratować miłość. Czasem najbardziej boli nie zdrada, ale to, że ktoś w nią wierzył.
Dziś jesteśmy razem tylko dla dziecka. Choć mam wrażenie, że i ono to czuje.
Kinga, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy tylko zaczynałam temat dzieci, mąż mówił, że jeszcze nie czas. Czekałam długo, aż w końcu poznałam gorzką prawdę”
- „Mama regularnie wpadała do mnie bez zapowiedzi. Cieszyłam się, że czuje się jak u siebie, ale miarka się przebrała”
- „Mąż siedzi z dzieckiem w domu, żebym mogła robić karierę. Teść z nas drwi i powtarza, że to facet musi zarabiać”









