W moim życiu nie zostało już wiele osób. Mąż odszedł dawno temu, syn żyje swoim życiem gdzieś na drugim końcu Polski, a ja… ja mam tylko jedną wnuczkę. Malutka była, gdy ją pierwszy raz trzymałam na rękach, teraz to już dorosła panna. Pojawia się u mnie raz w miesiącu – zawsze tego samego dnia. Wpada zaraz po tym, jak listonosz przyniesie mi rentę. Przychodzi, całuje w policzek, siada przy stole, a potem… No właśnie. Wiele bym dała, żeby przyszła choć raz bez tej całej otoczki, z potrzeby serca, ale chyba wymagam zbyt wiele.
Przychodziła zawsze tego dnia
Trzeciego każdego miesiąca budziłam się wcześniej niż zwykle. Parzyłam kawę, wkładałam jabłecznik do piekarnika i czekałam. Listonosz przychodził około dziesiątej. Zawsze ten sam: niski, siwy pan z czapką zsuniętą na tył głowy. Podpisywałam pokwitowanie, brałam kopertę i słyszałam jego: – Pewnie zaraz przyjdzie wnuczka?
Tylko się uśmiechałam. Nie odpowiadałam, bo co miałam powiedzieć? Że przychodzi nie dlatego, że tęskni, tylko dlatego, że wie, że mam w portfelu świeżo wypłaconą rentę? Kwadrans po odejściu listonosza – zawsze kwadrans, nigdy później – rozlegało się pukanie.
– Babciu! – wołała z korytarza, a ja już otwierałam drzwi.
Była ładna, zadbana, pachniała drogimi perfumami, choć miała na sobie zwyczajne dżinsy i kurtkę. Całowała mnie w policzek i od razu szła do kuchni. Stawiałam przed nią talerzyk z jeszcze ciepłym jabłecznikiem.
– Znowu ci wyszedł idealny, babciu – mówiła, jakby z rozpędu, a ja robiłam dobrą minę do złej gry.
Potem było to samo: rozmowa o pogodzie, narzekanie na ceny, szybkie pytanie o to, jak się czuję, a potem... Prosiła o sto, czasem dwieście złotych. Zawsze na coś pilnego.
Oczywiście dawałam i zawsze dodawałam to samo: – Wpadnij czasem tak po prostu.
Przestałam mieć nadzieję
Po kilku takich sytuacjach przestałam wierzyć, że kiedyś przyjdzie ot tak – bez powodu, bez daty w kalendarzu. Znałam ją na wylot. Wiedziałam, kiedy kłamie i kiedy tylko udaje, że słucha. Siedziała naprzeciwko mnie, kręciła włos na palcu i kiwała głową, ale spojrzenie miała gdzieś daleko. Telefon co chwilę wibrował w kieszeni jej kurtki. Czasem odbierała, mówiąc, że to ważne. Ja udawałam, że mnie to nie boli.
– Babciu, no co ty tak patrzysz?
– Nic, tylko się cieszę, że przyszłaś – odpowiadałam, choć moje serce mówiło zupełnie co innego.
Pamiętam, jak kiedyś powiedziała mi, że jestem jej „najukochańszą staruszką”. Miałam wtedy łzy w oczach. Teraz? Teraz to już nie były łzy wzruszenia. Raczej rozczarowania. I trochę bezsilności. Czasem przynosiła jakieś zdjęcia z telefonu. Nowe paznokcie, nowy chłopak, nowa torebka i pytała: – Fajnie, babciu?
Kiwnęłam głową. Nie znałam się na modzie ani na tych wszystkich aplikacjach, o których mówiła. Czułam, że coraz mniej mamy wspólnego. Po godzinie wstawała i mówiła, że musi lecieć.
– Tyle spraw na głowie, babciu, rozumiesz, nie?
Nie rozumiałam, ale się zgadzałam. Uśmiechałam się, jak zawsze. Gdy tylko zamykały się za nią drzwi, dopijałam zimną kawę i szłam do kuchni posprzątać. I tak zawsze raz w miesiącu. To nie była miłość, to był obowiązek. Transakcja.
Któregoś razu przyszła wyjątkowo zdenerwowana
Weszła bez słowa, rzuciła kurtkę na krzesło i od razu sięgnęła po szklankę wody. Widziałam, że coś ją trapi, ale zanim zdążyłam zapytać, wyrzuciła z siebie: – Babciu, mogłabyś pożyczyć mi pięćset złotych?
Zaskoczyło mnie to. Zwykle zaczynała od pogaduszek, chociażby udawanych, a tym razem przeszła od razu do rzeczy. Spojrzałam na nią i zapytałam cicho: – Na co?
Zmarszczyła brwi, jakby nie zrozumiała pytania: – Jak to na co? Na życie! Rachunki, jedzenie… No babciu, naprawdę muszę ci się tłumaczyć? Wiesz, jak jest. Drogo teraz. A ty masz rentę i Tobie wystarczy.
Zamilkłam. Nie wiedziała, że odkładam po pięćdziesiąt złotych miesięcznie, żeby w grudniu kupić jej coś wyjątkowego na święta. Nie wiedziała, że sama przestaję kupować leki od razu, tylko rozciągam, biorąc co drugi dzień. Ale sięgnęłam do portfela: – Proszę, ale... może usiądziesz, pogadamy chwilę?
Westchnęła: – Dobra, ale tylko na chwilkę. Muszę potem skoczyć do bankomatu. A wiesz, że znajomi się śmieją, że mam babcię jak skarbonkę?
Uśmiechnęła się, jakby to był żart. Ale mnie jakoś nie było do śmiechu.
Ten dzień od rana zapowiadał się źle
Pamiętam, że tego dnia deszcz bębnił o szyby od samego rana. Wstałam, jak zwykle i usłyszałam pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegar – była dopiero ósma. Otworzyłam i zdziwiona zobaczyłam ją na progu.
– Tak wcześnie? – zapytałam z uśmiechem, zaskoczona i, przyznam, trochę uradowana. Może tym razem przyszła, bo naprawdę miała ochotę mnie odwiedzić?
– Miałam dziś wcześniej zajęcia, pomyślałam, że wpadnę – powiedziała, zdejmując przemoczoną kurtkę.
Zaparzyłam kawy, usiadła przy stole i zaczęłyśmy rozmawiać. Tym razem jakby naprawdę słuchała. Pytała o moje zdrowie, wspominała dziadka, nawet przypomniała sobie wakacje nad jeziorem sprzed lat.
W sercu czułam ciepło. Może się zmieniło coś? Może dorasta? Ale po czterdziestu minutach zapadła cisza. Spojrzała na mnie z tym swoim uśmiechem, który znałam aż za dobrze.
– Wiesz, babciu… skoro już tu jestem… listonosz jeszcze nie był?
Poczułam, jak coś ściska mi gardło: – Nie, jeszcze nie – odpowiedziałam.
– To może poczekam. Mam dziś naprawdę trudny dzień, każda pomoc się liczy.
I nagle wszystko wróciło na swoje miejsce. Niestety, nic się nie zmieniło.
Tym razem coś poszło nie tak
Trzeci dzień miesiąca, a listonosz się nie pojawił. Siedziałam przy stole, spoglądając co chwilę na zegarek. Kawa już dawno ostygła, jabłecznik stygnął w piekarniku. Czekałam i a listonosza i na nią. O dziesiątej trzydzieści zadzwonił telefon.
– Babciu, coś się stało? Nie dostałaś jeszcze renty?
– Nie, kochanie, listonosz nie przyszedł dzisiaj.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Po chwili odezwała się chłodno: – Aha… To może wpadnę jutro, jak już będzie. Dzisiaj nie ma co.
– Możesz i tak przyjść, upiekłam ciasto, zrobiłam kawę...
– No ale skoro nie ma wypłaty, to po co? – rzuciła, jakby mimochodem. – I tak muszę zaraz lecieć, to bez sensu.
Rozłączyła się szybko, a ja zostałam z telefonem w ręku i pytaniami w głowie: po co? Po co piekę, po co czekam, po co się łudzę? Dzień minął w milczeniu. Wieczorem spojrzałam na stół – filiżanka z kawą nie tknięta, ciasto nierozkrojone. I ta cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowo.
Minął miesiąc, a potem kolejny
Trzeciego dnia miesiąca znów przyszła renta, znów pojawił się listonosz z tym samym pytaniem: – Dzisiaj też przyjdzie?
Tym razem odpowiedziałam: – Nie wiem. Może nie.
Nie upiekłam ciasta. Nie nastawiłam wody na kawę. Usiadłam w fotelu z książką, choć wzrok błądził po ścianach, a nie po literach. Czekałam, mimo wszystko. Z przyzwyczajenia, może z resztek nadziei. Ale tego dnia nie przyszła. Nie przyszła też za miesiąc. Ani później. Pomyślałam, że może coś się stało, że może się obraziła. Ale nie zadzwoniłam. Nie zapytałam. Bo może pierwszy raz poczułam, że zasługuję na coś więcej niż „babciu, pożycz”.
Zaczęłam chodzić na spacery. Zapisałam się na zajęcia w domu kultury. Któregoś dnia, podczas jednego z tych zwyczajnych, cichych poranków, pomyślałam o niej. Była moją wnuczką, ale przestałam być dla niej kimś ważnym, kiedy przestałam być skarbonką. A może nigdy nie byłam nikim więcej? Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli kiedyś znów zapuka do moich drzwi, nie odmówię jej kubka herbaty, ale koperty z pieniędzmi już nie wyciągnę.
Maria, 81 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój brat jest na mnie wściekły, że to ja dostałem dom w spadku. Po naszych dobrych relacjach został tylko kurz”
- „Przez lata żyłam w cieniu siostry. Nikt w rodzinie nie spodziewał się, do czego jestem zdolna, by położyć temu kres”
- „Ojciec wciąż powtarzał, żebym chodził na cmentarz, ale sam raczej tam nie bywał. Późno zrozumiałem, czemu tego unikał”





