Gdy patrzę wstecz na moje małżeństwo, zastanawiam się, jak udało mi się przez to wszystko przejść i nie zwariować. Ludzie często mówią, że nie powinno się źle mówić o zmarłych. Że o zmarłych tylko dobrze albo wcale. Ale ja nie zamierzam udawać. Nie zamierzam zakłamywać rzeczywistości, tylko dlatego, że jego serce przestało bić. Mój mąż żył tak, jakby to on był najważniejszy na świecie, a ja byłam jedynie dodatkiem – czasem służącą, czasem kimś, na kim wyładowywał swoją złość. Dziś oddycham swobodnie. Bo jego już nie ma.

To były czerwone flagi

Poznaliśmy się na imieninach wspólnego znajomego. On stał oparty o framugę drzwi, z kubkiem w dłoni i uśmiechem, którym potrafił oczarować każdą kobietę. Wtedy wydawał mi się inny niż wszyscy – opanowany, pewny siebie, a przy tym zabawny. Nie zagadywał nachalnie, nie próbował błyszczeć, nie udawał kogoś, kim nie był. Przynajmniej tak mi się wydawało.

– Wiesz, że masz bardzo pewne spojrzenie? – zagadnął, kiedy stanęłam obok niego. – Jakbyś niczego się nie bała.

Zaśmiałam się. Gdybym wtedy wiedziała, jak bardzo się myli. To on miał być moim największym lękiem.

Zaczęliśmy spotykać się regularnie. Początkowo wszystko było jak z bajki. Kwiaty bez okazji, śniadania do łóżka, długie spacery i rozmowy do nocy. Mówił, że jestem jego wszystkim. Że przy mnie pierwszy raz czuje się potrzebny. To łechtało moje serce, zwłaszcza że wcześniej długo byłam sama. Nie zauważyłam, kiedy jego troska zaczęła przechodzić w kontrolę. Najpierw niewinne pytania – z kim byłaś, co robiłaś, dlaczego nie odpisałaś od razu. Potem przyszły drobne złośliwości.

– Dziwnie się ubrałaś. Chcesz, żeby się na ciebie gapili?

– Nie pasuje ci ta szminka. Wyglądasz tandetnie.

A ja się tłumaczyłam. Że nie chciałam nikogo prowokować. Że zmienię, przebiorę się, poprawię. I chociaż w środku coś we mnie się buntowało, jeszcze wtedy wierzyłam, że to tylko przejściowe. Że to minie.

Wszystko mu wybaczałam

Pobraliśmy się po dwóch latach związku. Dzień ślubu był deszczowy, a ja już wtedy miałam dziwne przeczucie, coś jak przestrogę. Ale przecież zaproszenia wysłane, sala opłacona, rodzina czekała. Przemilczałam więc swoje wątpliwości i weszłam z nim do kościoła, trzymając go za rękę.

Na początku było poprawnie. Żadne fajerwerki, ale też bez większych kłótni. Ot, zwykłe życie. Szybko jednak wszystko zaczęło się zmieniać. On miał coraz mniej cierpliwości, a ja coraz więcej obowiązków. Praca, dom, gotowanie, sprzątanie. Wracał do domu, rzucał buty w kąt i siadał przed telewizorem. A ja biegałam między garnkami i praniem.

– Co na obiad? – pytał, nawet nie patrząc w moją stronę.

– Zupa i kotlety – odpowiadałam cicho.

– Znowu kotlety? Nie mogłaś się bardziej postarać?

Raz próbowałam mu się postawić. Powiedziałam, że też pracuję i nie mam siły robić czterech dań. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam ten błysk w jego oczach. Wstał powoli, podszedł blisko.

– Jak ci się coś nie podoba, droga wolna – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ale jak zostajesz, to zachowuj się jak żona.

Nie krzyczał. Nigdy nie krzyczał. Ale potrafił spojrzeniem sprawić, że czułam się, jakbym nie była nic warta. A potem... potem przychodził z kwiatami. Mówił, że go poniosło. Że miał zły dzień, że mnie kocha. I ja znowu mu wierzyłam.

Ciągle mnie krytykował

Najgorsze nie były jego słowa wypowiadane w złości. Najgorsze było oczekiwanie, kiedy znów mnie skrytykuje. Napięcie, które wisiało w powietrzu jak ciężka zasłona. Wystarczył zły dzień w pracy, niewłaściwe słowo przy kolacji, krzywo postawiony kubek. Czasem wydawało mi się, że może przesadzam. Że to tylko stres, że to ja nie potrafię być idealną żoną. Próbowałam jeszcze bardziej. Dbałam o każdy szczegół, wszystko robiłam wcześniej, ciszej, szybciej. Ale nic to nie zmieniało.

– O czym rozmawiałaś z siostrą? – zapytał pewnego dnia, gdy wróciłam od niej po dwóch godzinach.

– Tęskniłam za nią. Dawno się nie widziałyśmy – odpowiedziałam spokojnie.

– Tęskniłaś? A może plotkowałyście o mnie? Może opowiadasz jej, jaki to jestem zły?

– O czym ty mówisz...?

Wtedy spojrzał się na mnie z ukosa.

– Nie prowokuj mnie więcej – rzucił i wyszedł do kuchni, jakby nic się nie stało.

Tej nocy nie spałam. Leżałam z otwartymi oczami, słysząc jego chrapanie. Czułam się jak w klatce. Niby mogłam odejść, ale... dokąd? Z czym? Mieliśmy kredyt, wspólne mieszkanie, wspólne życie.

Odchodziłam i wracałam

Odeszłam dwa lata po ślubie. Spakowałam torbę w nocy, gdy spał. Wsunęłam do niej kilka rzeczy – ubrania, dokumenty, portfel. Pamiętam, że gdy zamykałam za sobą drzwi, czułam ekscytację. Pojechałam do koleżanki z pracy, tej jednej, która mieszkała sama.

– Zostanę tylko na kilka dni – powiedziałam. – Muszę poukładać myśli.

– Nie pytam o nic. Zostań, ile chcesz – odpowiedziała, kładąc mi rękę na ramieniu.

Czułam się wtedy wolna, choć przez chwilę, ale on szybko mnie udobruchał. Przyszedł do pracy, czekał przed budynkiem z bukietem róż. Udawał skruszonego, stał na deszczu, mówił, że się zmieni, że już nigdy więcej. Patrzyli na nas ludzie, niektórzy z uśmiechami. Jakby to była scena z romantycznego filmu. A ja? Ja wsiadłam z nim do samochodu. Wróciłam.

Tak było jeszcze kilka razy. Odejścia, powroty, obietnice, łzy. Za każdym razem miałam nadzieję, że może teraz będzie inaczej. Ale nie było. Z czasem przestał przepraszać. Po prostu udawał, że nic się nie stało. A ja... zamknęłam się w sobie. Do rozwodu nigdy nie doszło. Nie miałam w sobie tyle siły. Więc żyłam obok niego, w cieniu. I tylko myślami uciekałam, marząc, że kiedyś to się skończy.

Jego dni były policzone

Koniec przyszedł niespodziewanie. Był coraz bardziej zmęczony, coraz częściej odkładał różne sprawy „na później”, aż w końcu całkiem się wycofał. Przestał pracować, więcej czasu spędzał w łóżku. W pewnym momencie było już jasne, że jego dni są policzone. Gdy się o tym dowiedział, nie zapłakał, nie krzyczał. Siedział w milczeniu, patrząc przed siebie. Ja też nie płakałam. Byłam przy nim z przyzwoitości, z jakiegoś resztkowego poczucia obowiązku. Ale w środku nie czułam nic.

Z dnia na dzień słabł. Tracił siły, cierpliwość, potem pewność siebie. Zrobił się bezbronny, potrzebujący. Ale nie przestał być opryskliwy. Nawet gdy nie miał siły podnieść się z łóżka, potrafił mnie upokorzyć jednym słowem.

– I tak ode mnie nie odejdziesz – powiedział pewnego popołudnia. – Jesteś moją żoną.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego poprawiłam mu poduszkę i wyszłam z pokoju. Wtedy po raz pierwszy uśmiechnęłam się do siebie. Nie dlatego, że cierpiał. Ale dlatego, że wiedziałam – to się kończy. Że nie muszę już uciekać. Że on już nic nie powie.

Odszedł kilka tygodni później. Byłam przy nim do samego końca, choć nie poprosił, żebym została. Nie trzymałam go za rękę, nie szeptałam czułych słów. Po prostu siedziałam i czekałam. Kiedy nadeszła ta chwila, pokiwałam tylko głową. Wyszłam na korytarz i po raz pierwszy od lat poczułam, że naprawdę oddycham.

Nie płakałam po nim

Pogrzeb był cichy. Niewielu ludzi, trochę rodziny, kilku znajomych z pracy. Stałam w czerni, z opuszczonym wzrokiem, i słuchałam księdza, który mówił o nim, jakby znał innego człowieka. O „dobrym mężu”, „człowieku honoru”, „życzliwym sąsiedzie”. Wokół słychać było westchnienia, ciche łkania. Ktoś powiedział: „Jeszcze młody…”. Ktoś inny: „Szkoda go…”.

Nie powiedziałam ani słowa. Stałam, a w mojej głowie panowała cisza. Nie z żalu, ale z powodu ulgi. Gdy trumna zniknęła w ziemi, nie uroniłam ani jednej łzy. Wróciłam do domu sama. Zdjęłam czarne ubrania, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w kuchni. Słońce wpadało przez okno, pachniało liśćmi i kończącą się jesienią.

Nie byłam już tą samą kobietą. Nie musiałam się tłumaczyć, gdzie byłam, co robiłam, dlaczego nie miałam czasu. Nikt już nie podważał mojej wartości, nie przestawiał talerzy, nie wyśmiewał moich słów. Zaczęłam od nowa. Powoli, ostrożnie, jakbym uczyła się żyć od zera. Przez lata myślałam, że to miłość przykuwa mnie do niego. Dziś wiem, że to było tylko przyzwyczajenie. Teraz gdy on odszedł, nie zostało już nic.

Czy go nienawidzę? Nie. Nienawiść to też uczucie, a ja nie mam dla niego żadnego. Po prostu się cieszę. Że jego już nie ma. I że ja – jestem.

Barbara, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: