Mam 64 lata i jestem sama. Nie mam dzieci, a z dalszą rodziną nie rozmawiam od ponad dwudziestu lat. Z mężczyznami mi nie wyszło, a z przyjaciółkami… Cóż, życie się rozeszło. Nauczyłam się żyć w ciszy i w pustym mieszkaniu. Kiedyś byłam inna. Pracowałam w szkole, śmiałam się głośno, miałam plany i siłę. Potem coś we mnie pękło. Może to było po śmierci mamy. Może wcześniej, gdy usłyszałam po raz kolejny, że „znowu zrobiłam z siebie ofiarę”. Odeszłam — najpierw z życia rodzinnego, a potem to życie powoli odchodziło ode mnie. Teraz jestem przezroczysta. Patrzę w lustro i sama ledwo siebie dostrzegam. Może to starość, a może kara? W Wigilię znów miałam być sama, bez choinki i bez prezentów, ale wydarzył się świąteczny cud.
Wyszłam z domu po czternastej
Tak, żeby zdążyć przed największym ruchem. Ubrałam się w ten sam płaszcz co zawsze, zielony, trochę już wytarty przy rękawach. Do tego ciepły szalik i wełniany beret, w którym wyglądam jak moja matka. Nie cierpię tego podobieństwa, ale co roku, o tej porze, i tak je przyjmuję, jak pokutę. W sklepie było cicho. Jakby wszyscy, co mieli być, już byli. Podeszłam do lodówki z mrożonkami, wyciągnęłam paczkę ryby i ruszyłam po chleb. Na dziale pieczywa rozpoznałam chłopaka z obsługi. Taki młody, z piegami, zawsze ma dla mnie jedno zdanie:
– Jak co roku, pani Alino, rybka solo?
Uśmiechnął się, jakby to był najlepszy żart na świecie. Kiwnęłam głową, udając, że mnie to bawi. Choć tak naprawdę… bolało. Bo to zdanie, powtarzane co rok, oznaczało tylko jedno: że od lat nic się nie zmienia. Że zawsze jestem sama i że nawet obcy to widzą. W kolejce za mną stało małżeństwo – on miał ciepły szalik, ona pachniała cynamonem. Oboje spojrzeli na mnie. Nie tak obojętnie, jak ludzie zwykle patrzą. Inaczej. Jakby coś zrozumieli.
– Nie zaprasza się nikogo samemu do Wigilii? – rzucił mężczyzna półgłosem.
– Albo zaprasza się każdego, kto tego potrzebuje – odpowiedziała kobieta i uśmiechnęła się do mnie.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wyjęła z torebki małą kartkę. Był na niej adres. I kilka słów: „Jeśli pani zechce, nasze drzwi są otwarte.”
Zamrugałam. Jakby mi ktoś na chwilę odkręcił światło, do którego już się odzwyczaiłam. Stałam jeszcze chwilę w miejscu, ściskając tę kartkę, jakby od niej zależało moje życie.
Nie mogłam w to uwierzyć
Wróciłam do domu, nie zdejmując płaszcza. Położyłam zakupy na kuchennym blacie i usiadłam w fotelu przy oknie. Wciąż trzymałam tę kartkę. Mały, niepozorny kawałek papieru, który palił mnie w dłonie jak rozżarzone żelazo. Patrzyłam na zegar. Dochodziła siedemnasta. Kiedyś o tej porze mama zapalała świeczki i milczałyśmy przy stole. W moim domu nigdy nie było ciepłych świąt. Zawsze obowiązek, forma, kontrola. Nigdy miłość.
Z szafy wyjęłam pudełko z ozdobami. W środku leżała jedna bombka. Złota, lekko obtłuczona. Ostatnia, jaką mam z dzieciństwa. Długo trzymałam ją w dłoni. W końcu... zaczęłam płakać, bo to wszystko we mnie narosło. Całe długie lata milczenia i bycia nikim. Zadzwoniłam, chociaż dłoń mi drżała:
– Słucham? – odezwała się kobieta. Ten sam ciepły głos, który słyszałam w sklepie.
– Czy... to zaproszenie... – zaczęłam, ale głos mi zadrżał.
– Jest aktualne. I zawsze będzie – odpowiedziała.
Podziękowałam, pożegnałam się, a potem ze łzami w oczach wstałam i zaczęłam się przebierać. Wybrałam najlepsze spodnie, te wełniane, a do tego sweter, chyba jedyny bez dziur. Pomalowałam usta, a potem pierwszy raz od lat spojrzałam na siebie w lustrze i nie odwróciłam wzroku. Nie szłam na kolację. Szłam... jakbym wybierała się po coś, co kiedyś zgubiłam. Wzięłam też ze sobą bombkę. Schowałam ją do kieszeni, tak na wszelki wypadek. Żeby nie zapomnieć, skąd przyszłam.
Drzwi otworzyła starsza kobieta
Miała srebrne włosy spięte w kok i spojrzenie, które zna każdy, kto kiedyś miał babcię, która kochała za bardzo.
– W samą porę. Wszyscy już są, tylko ty byłaś nam potrzebna – powiedziała z uśmiechem, który od razu mnie rozbroił.
Weszłam, a domowe ciepło uderzyło mnie w twarz. Pachniało tam barszczem, grzybami i kompotem z suszu. Na stole był rozłożony biały obrus, trochę pognieciony, jakby ktoś się spieszył, by ze wszystkim zdążyć. W tle leciały kolędy, ale cicho – nie na pokaz, tylko tak... żeby było domowo.
– Ja jestem Iwona, a to moja mama, Zosia – powiedziała kobieta ze sklepu, pomagając mi zdjąć płaszcz. – A tutaj mój mąż, Tomek.
– Cześć – rzucił Tomek z uśmiechem. – Dobrze, że pani przyszła. W tym domu jest zasada: każdy, kto siada do stołu, jest rodziną. Choćby tylko na jedną noc.
Usiedliśmy, a za chwilę łamano się opłatkiem. Nie było wielkich życzeń, nikt nie próbował wzruszać się na siłę. Było... prawdziwie. I cicho. Tylko Zosia powiedziała:
– W tym wieku już wiem – nie domy, nie karpie, nie opłatek. Ludzie są najważniejsi.
Tomek dopowiedział: – A najważniejsze to umieć zaprosić ich do stołu – nie tylko tego z potrawami.
Ktoś nalał mi barszczu, a Iwona podała uszka. Nagle poczułam, że nie jestem już głodna i że brakuje mi czegoś innego – tego ciepła, tej obecności.
Nagle Zosia dotknęła mojej dłoni. Nic nie powiedziała, ale ta dłoń – sucha, ciepła, pewna – przypomniała mi, że można jeszcze komuś ufać.
I wtedy... łzy same napłynęły mi do oczu.
Po kolacji siedzieliśmy w salonie
Zosia zrobiła herbatę z sokiem malinowym, a Tomek przyniósł ciasto, które – jak się okazało – sam upiekł. Iwona zapaliła świece. Nie było prezentów, nikt nie udawał szczęścia. Po prostu... rozmawialiśmy.
– W moim domu święta tak nie wyglądały – powiedział Tomek nagle. – To były walki. Karp leciał przez pokój, mama płakała, a ja chowałem się pod łóżkiem przed ojcem. Do dziś nie lubię zapachu choinki.
Zosia spojrzała na niego ciepło. I tylko skinęła głową, jakby mówiła: „pamiętam”.
Zapadła cisza. Czułam, jak coś się we mnie rozpuszcza. Lód, który nosiłam w sobie od lat.
– Przykro mi – powiedziałam cicho. – Ja z kolei nigdy nie miałam dzieci. Bałam się, że zrobię im to samo, co mnie zrobili moi rodzice. Moja mama... była chłodna, zawsze na dystans. Miłość – tylko jeśli zasłużę. A ojciec... nieobecny. Fizycznie był, ale jakby go nie było.
Wszyscy spojrzeli na mnie, ale nie oceniali i nie dziwili się. Po prostu słuchali. Zosia ujęła moją dłoń.
– To znaczy, że byłaś już wtedy lepsza niż oni – powiedziała.
Głos mi zadrżał: – Nikt mnie nigdy nie zaprosił. Nigdzie. Ani na święta, ani do wspólnego zdjęcia, ani na kawę. Zawsze byłam... z boku.
– Dzisiaj jesteś z nami – powiedziała Iwona. – I to się liczy.
I wtedy poczułam, że choć świat się nie zmienił, ja... przestałam być niewidzialna.
Wyszłam od nich późno
Zapakowali mi kawałek sernika, trochę pierogów i ciepłe życzenia na wynos. Tomek zażartował, że to „pakiet ratunkowy dla duszy”. Uśmiechnęłam się. Autentycznie, tak po prostu, jak bardzo dawno już się nie uśmiechałam. Śnieg prószył lekko, ale już nie był chłodny. Szłam powoli, krok za krokiem i nie mogłam uwierzyć w ten świąteczny cud. Po raz pierwszy od dawna nie czułam się samotna, a wręcz przeciwnie - miałam przyjemne ciepło w sercu.
W kieszeni nadal miałam tę bombkę. Dotknęłam jej palcami. Była jakaś wyjątkowo ciepła albo to ja byłam cieplejsza. W domu zdjęłam buty i płaszcz, jakbym wróciła z długiej podróży. Przeszłam przez mieszkanie. Niby te same ściany, ten sam fotel, ale coś było inne. Może to ja?
Usiadłam na kanapie jak zawsze, ale tym razem bez koca i bez włączonego radia. Patrzyłam przez okno na światła w innych mieszkaniach. Po raz pierwszy nie czułam ukłucia zazdrości, a raczej... spokój. Cichą wdzięczność, że ktoś mnie zobaczył. Po chwili zadzwonił telefon.
– Pani Alino? Tu Iwona. Mama mówi, że jutro robi śniadanie. Mamy wolny dzień i dużo jajek. Pomyślałyśmy... może pani wpadnie i zje razem z nami? A potem napijemy się herbaty i dokończymy ciasto, które zrobił Tomek.
Uśmiechnęłam się sama do siebie: – Z przyjemnością. Dziękuję.
Wtedy poczułam, że święta wcale nie muszą być takie złe, jeśli tylko ma się dookoła siebie dobrych ludzi. Niekoniecznie tych z rodziny, bo czasem obca osoba może dać znacznie więcej ciepła, niż ktoś, z kim łączą nas więzy krwi.
Alina, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na 18. urodziny dałam bratanicy 10 tys. zł i nie usłyszałam dziękuję. Dziś młodzi myślą, że wszystko im się należy”
- „Zięć wzgardził moim świątecznym bigosem i nie zjadł ani łyżeczki. Myślałam, że się obraził, ale powód był inny”
- „Po długiej rozłące postanowiłam w końcu odwiedzić syna. Przyjechałam bez zapowiedzi i nie byłam gotowa na taki widok”








