W dniu moich czterdziestych urodzin, siedząc sam w kuchni z kawałkiem ciasta, uświadomiłem sobie, że czegoś mi brakuje. Nie chodziło o pieniądze, podróże czy sukces zawodowy, bo to wszystko już miałem. Chodziło o kogoś, komu mógłbym przekazać coś więcej niż tylko geny. O dziecko. O bycie ojcem. I choć dotąd wydawało mi się, że mam jeszcze czas, nagle poczułem, jak ten czas mi ucieka. Znalezienie odpowiedniej kobiety na matkę mojego dziecka okazało się znacznie trudniejsze, niż sądziłem. Myślałem, że osiwieję, zanim trafię na tę właściwą.

Coś we mnie pękło

Czterdziestka to dla jednych to po prostu liczba, a dla innych granica, za którą kończy się młodość. Dla mnie to był punkt zwrotny, choć wcale się go nie spodziewałem. Zawsze uważałem się za faceta, który wie, czego chce. W pracy radziłem sobie świetnie, miałem mieszkanie, samochód i dość stabilne życie. Przez lata byłem w kilku poważniejszych związkach, ale żaden nie przetrwał próby codzienności. Nie szukałem więc desperacko i po prostu żyłem. Do czasu.

To dziwne, jak jeden dzień może coś w człowieku obudzić. Pamiętam, jak rano spojrzałem w lustro – nic się nie zmieniło. Ta sama twarz, kilka siwych włosów więcej, może nieco bardziej zmęczone oczy. A jednak w środku coś się przesunęło i chciałem czegoś więcej. Zapragnąłem mieć rodzinę, być mężem i ojcem. Zacząłem rozważać różne scenariusze. Nie chodziło mi o zakochanie się jak w filmach, a raczej o świadomą decyzję dwóch dorosłych osób.

Zdecydowałem się działać. Zacząłem od prostych rzeczy – odświeżyłem zdjęcia w aplikacjach randkowych, napisałem kilka nowych opisów, nawet zainwestowałem w sesję zdjęciową. Brzmiało śmiesznie, ale skoro miałem traktować to poważnie, musiałem zacząć z głową. Nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka.

Czułem się jak nowicjusz

Przekopywałem się przez profile kobiet, z których większość miała w opisie „kocham podróże”, „szukam kogoś z poczuciem humoru” albo „mam dość gierek”. Brzmiały znajomo. Przez lata randkowania nie zmieniło się zbyt wiele – może poza tym, że teraz wszystkie miały dzieci albo były po rozwodach. Albo jedno i drugie. Nagle zrozumiałem, że nie jestem jedynym „po trzydziestce plus”, który próbuje coś jeszcze zbudować.

Umawiałem się na kawy, kolacje, nawet spacery z psami, choć sam psa nie miałem. Rozmowy często były zaskakująco szczere – kobiety w moim wieku nie owijały w bawełnę. Jedna z nich, Alicja, powiedziała mi już przy drugim spotkaniu, że nie chce mieć więcej dzieci. Miała dwójkę i wystarczyło jej codzienne żonglowanie szkołą, pracą i weekendami u byłego męża.

– Rozumiem cię, naprawdę – powiedziała ze współczuciem, gdy opowiedziałem jej o moim pragnieniu ojcostwa. – Ale nie szukaj tego u kobiety, która już przez to przeszła. To zbyt duże wymaganie.

Inna, Ewa, była świetna – mądra, zabawna i ciepła. Przez chwilę pomyślałem nawet, że może to właśnie ta jedyna. Do czasu, aż wyznała, że planuje wyprowadzkę do Kanady w ciągu pół roku.  Każde spotkanie kończyło się wycofaniem lub rozczarowaniem. Czułem, jak moja cierpliwość się kończy i zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle istnieje ktoś, kto miałby podobne pragnienie i gotowość do zbudowania czegoś trwałego. A może to wszystko było zwykłą fantazją?

Laurę poznałem przez przypadek

Nie na aplikacji, nie na imprezie i nie przez wspólnych znajomych. Stałem w kolejce do piekarni w sobotę rano, zaspany i w kiepskim humorze. Przede mną była piękna dziewczyna w płaszczu do kolan, z jasnymi włosami upiętymi w niedbały kok. Gdy odwróciła się i spojrzała na mnie, uśmiechnęła się lekko.

– Długo jeszcze? – zapytała, wskazując na kolejkę. – Czy to już czas, żeby zamawiać chleb przez internet?

– Albo otworzyć własną piekarnię – odparłem, nie do końca wiedząc, skąd we mnie tyle luzu tak wcześnie rano.

Zamieniliśmy kilka zdań, a potem... jakoś tak wyszło, że wypiliśmy razem kawę na ławce obok parku. Laura miała 36 lat, była architektką wnętrz, mieszkała niedaleko i – co mnie uderzyło – mówiła bardzo szczerze. Bez gry i bez lukru. Gdy wspomniałem o tym, że chciałbym zostać ojcem, nie uciekła wzrokiem, nie zmieniła tematu. Po prostu skinęła głową.

– Ja też myślałam o tym ostatnio – przyznała. – Może nie w trybie „muszę”, ale „chciałabym”. Jeśli z odpowiednim człowiekiem.

Spotykaliśmy się coraz częściej. Nie było w tym wielkiego napięcia, raczej naturalna ciekawość, ciepło, które wypełniało powietrze między nami. Czasem siedzieliśmy u niej na kanapie i rozmawialiśmy do późna. O dzieciństwie, rodzinie, o tym, czego się boimy. Nie wiedziałem jeszcze, że to właśnie wtedy zaczęło się coś poważniejszego. Że te nasze poranne spotkania i długie rozmowy, zbudują coś, co później będzie wystawione na naprawdę ciężką próbę.

Z czasem wszystko nabrało głębi

Przestaliśmy się spotykać „dla rozrywki” – to już było coś więcej. Laura zaprosiła mnie na kolację do swojej mamy, a ja po raz pierwszy powiedziałem kolegom, że „chyba to jest to”. Rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości, o mieszkaniu, nawet o imionach dla dzieci – żartem, ale jednak. Myślałem, że jesteśmy zgodni. Do momentu, gdy temat przeszedł z „kiedyś” na „teraz”.

– Chciałbym zacząć starać się o dziecko – powiedziałem pewnego wieczoru.

– Już? – zapytała zaskoczona. – Przecież dopiero się poznaliśmy.

– Laura, a na co czekać? Mija pół roku. Znamy się dobrze. Ja wiem, czego chcę.

Wstała, otuliła się szlafrokiem i usiadła w fotelu naprzeciwko mnie. Zamilkła na chwilę.

– Nie chodzi o to, że nie chcę... – zaczęła ostrożnie. – Po prostu nie wiem, czy już teraz. Pracuję nad dużym projektem, mam sporo stresu. I szczerze? Boję się. Co, jeśli to się nie uda? Co, jeśli się rozczarujemy?

To nie była kłótnia, ale rozmowa, która na długo zapadła mi w pamięć. Zobaczyłem wtedy, że Laura nie jest tylko moim „planem na dziecko”. Że to człowiek z własnymi lękami i potrzebami, które nie zawsze muszą być zsynchronizowane z moimi. Przez następne dni coś wisiało w powietrzu. Mniej wiadomości, mniej uśmiechów. Zacząłem się zastanawiać, czy nasze cele się nie rozjechały. Czy czasem nie chciałem zbyt wiele, zbyt szybko.

Zacząłem czuć zminę

Nie rozstaliśmy się, ale coś między nami wyraźnie się zmieniło. Laura stała się bardziej zamknięta i ostrożna. Ja – bardziej nerwowy i niecierpliwy. Każda rozmowa o przyszłości kończyła się niedopowiedzeniami albo zmianą tematu. Zacząłem się zastanawiać, czy nie powinniśmy tego po prostu przerwać. Byliśmy dorośli. Nie chodziło o uczucia – te były – tylko o to, czy nasze plany życiowe są do pogodzenia. W końcu zaprosiła mnie do siebie. Kolacja, ciepłe światło, muzyka w tle. Wyglądało to jak początek czegoś miłego, ale wiedziałem, że to zapowiedź ważnej rozmowy.

– Myślałam dużo o nas – zaczęła, odstawiając kieliszek wina. – I doszłam do wniosku, że nie mogę dać ci tego, czego chcesz. Przynajmniej nie teraz. Nie jestem gotowa. I nie wiem, czy będę.

Milczałem przez chwilę, próbując się nie rozpłynąć w rozczarowaniu.

– Czyli to koniec? – zapytałem cicho.

– Nie wiem... Może nie musi być. Tylko... jeśli dla ciebie ojcostwo jest czymś, czego nie możesz odłożyć, to nie chcę cię zatrzymywać. Zasługujesz na kogoś, kto będzie gotowy razem z tobą.

Zrozumiałem wtedy, że Laura była uczciwa. Nie obiecywała niczego na wyrost, nie mówiła, co chciałem usłyszeć. I choć było mi cholernie ciężko, nie mogłem jej za to winić. Decyzja była po mojej stronie. Trwać w relacji z niepewnością czy ruszyć dalej, samotnie, znów od zera?

Minęło pół roku

Laura i ja nie jesteśmy już razem. Nie dlatego, że przestaliśmy się kochać, tylko dlatego, że nasze ścieżki biegły w innych kierunkach. Próbowałem jeszcze przez chwilę wierzyć, że to się jakoś ułoży, że może jej się zmieni, że z czasem… Ale nie chciałem nikogo przekonywać do czegoś tak ważnego jak rodzicielstwo. To musi być wspólna decyzja, nie efekt presji.

Wracam czasem myślami do tamtych chwil. Było w nich dużo czułości, zrozumienia i szczerości. Nie mam do niej żalu. Gdybyśmy się spotkali kilka lat wcześniej albo kilka lat później, może wszystko wyglądałoby inaczej. Może bylibyśmy już rodzicami. A może i nie.

Dziś nie jestem ojcem, ale jestem bliżej siebie niż kiedykolwiek. Zrozumiałem, że chęć posiadania dziecka to nie powód, by ignorować uczucia drugiego człowieka. To też nie projekt, który da się zaplanować z kimkolwiek – nawet jeśli wydaje się, że wszystko inne pasuje.

Szukam dalej, ale już nie z takim napięciem, nie z lękiem, że czas przecieka mi przez palce. Jestem gotowy, ale nie będę gonił za wizją, która nie uwzględnia drugiego człowieka. Może będzie mi dane jeszcze zostać ojcem, a może życie zaproponuje mi zupełnie inną rolę. Jedno wiem na pewno – nie chcę tego robić sam. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale nauczyłem się, że warto być wiernym sobie, nawet jeśli droga okazuje się dłuższa, niż planowałem.

Michał, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: