Minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd powiedziałam "tak" człowiekowi, który teraz przypomina mi bardziej współlokatora niż męża. Przez lata wspólnego życia zmieniliśmy się, dojrzeliśmy, ale też oddaliliśmy się od siebie w sposób, który trudno odwrócić. Nie ma już czułości, namiętności ani tej głębokiej bliskości, która kiedyś była między nami. Mimo to trwamy razem, głównie z poczucia obowiązku, przekonań i... strachu. Strachu przed samotnością, oceną innych i grzechem. Wiem, że nie jestem jedyna, która tak żyje.
Przestaliśmy rozmawiać o marzeniach
Pamiętam nasze początki, jakby to było wczoraj. Spotkaliśmy się na uczelni, na korytarzu pełnym zgiełku i śmiechu. Zapytał mnie o drogę do dziekanatu, chociaż do dziś podejrzewam, że doskonale wiedział, gdzie to jest. Był uprzejmy, uśmiechnięty i miał w sobie coś, co przyciągało ludzi. Wtedy poczułam coś, co zinterpretowałam jako przeznaczenie.
Zakochaliśmy się szybko, intensywnie, po studencku. Wspólne wieczory przy herbacie, długie spacery po parku, pierwsze wspólne wakacje nad morzem w tanim pensjonacie. Zawsze był obok – troskliwy, opiekuńczy, pełen planów na przyszłość. Miałam wrażenie, że mogę z nim wszystko.
Pobraliśmy się zaraz po studiach. Skromny ślub, wesele w remizie, ale szczęśliwi byliśmy jak nikt inny. Po dwóch latach urodziła się nasza pierwsza córka, potem syn. Byliśmy młodzi, zmęczeni, ale też pełni nadziei. Pracowaliśmy, budowaliśmy dom, kredyty, obowiązki – wszystko to wzięliśmy na siebie bez mrugnięcia okiem.
Z biegiem lat zaczęliśmy się zmieniać. On miał swoje zainteresowania, ja swoje. Wciąż się kochaliśmy, ale zaczęło brakować nam czasu dla siebie. Przestaliśmy rozmawiać o marzeniach. Zamiast tego rozmawialiśmy o rachunkach i problemach dzieci w szkole. A mimo to wciąż wierzyłam, że to tylko etap. Że wszystko jeszcze wróci.
– Kiedyś to wrócimy do tej naszej kawy na balkonie – mówiłam mu czasem z nadzieją.
– Na pewno – odpowiadał, ale w jego głosie nie było już tej samej wiary, co dawniej.
Czy to normalne po tylu latach
Z biegiem lat wszystko w naszym życiu zaczęło toczyć się jak według rozpisanego grafiku. Pobudka, śniadanie, praca, zakupy, kolacja, telewizor, sen. I tak w kółko. Nie było awantur, ale nie było też czułości. Dzieliliśmy przestrzeń, łóżko, rachunki, ale nie dzieliliśmy już siebie nawzajem. Kiedyś jego dotyk wywoływał we mnie dreszcz. Teraz, gdy przypadkowo musnął moją dłoń, nawet tego nie zauważałam. Przestał mnie przytulać. Przestałam go o to prosić. Każde z nas zamknęło się we własnym świecie. On w swoim komputerze i narzędziach, ja w książkach i telefonie. Kiedyś rozmawialiśmy do późna w nocy, teraz zasypialiśmy plecami do siebie, w ciszy.
– Dobrze się spało? – pytał czasem rano, z automatu, jakby od niechcenia.
– W porządku – odpowiadałam równie obojętnie.
Nie było już "kocham cię", nie było nawet "dobrze, że jesteś". Funkcjonowaliśmy razem, ale osobno. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz się śmialiśmy razem. Może na jakimś weselu? A może przy stole w święta, gdy dzieci rzuciły jakiś żart? Nie pamiętam. Zaczęłam się zastanawiać, czy tylko my tak mamy. Czy to normalne po tylu latach. Czy wszystkie małżeństwa zamieniają się w taką bezpieczną, ale pozbawioną emocji koegzystencję. Patrzyłam na niego i widziałam kogoś znajomego, ale zupełnie mi obcego. Jak kumpla z dawnych lat, którego dobrze znasz, ale nie czujesz z nim już żadnej więzi.
Nie miałam już dla kogo udawać
Czasem łapałam się na tym, że porównywałam nasze małżeństwo do związków innych ludzi. W pracy, w kościele, w rodzinie – wszędzie słyszałam historie o zdradach, awanturach, rozwodach. My tego nie mieliśmy. Mój mąż był obecny, przewidywalny, solidny. Tylko że… pusty. Jakby emocjonalnie wyblakł przez te lata.
– Przynajmniej nie masz z nim problemów – mówiła mi kiedyś koleżanka z pracy, której mąż potrafił zniknąć na trzy dni.
– Masz rację – przyznałam wtedy, chociaż w środku czułam się, jakby to była tylko połowa prawdy.
Z jednej strony wiedziałam, że mogło być gorzej. Ale z drugiej, czy to naprawdę wszystko, czego miałam oczekiwać od życia? Od małżeństwa? Od miłości? Miałam wrażenie, że zostałam z kimś, kto po prostu jest. Jak mebel, jak sprzęt kuchenny – użyteczny, ale bez znaczenia emocjonalnego.
W weekendy wychodziliśmy razem na zakupy. W milczeniu wybieraliśmy warzywa, płaciliśmy, wracaliśmy do domu. Potem on siadał w salonie, ja w kuchni. Czasem tylko pytaliśmy się nawzajem, czy zaparzyć herbatę.
– Chcesz herbaty? – pytał czasem bez spojrzenia.
– Może być – odpowiadałam z kuchni, nawet się nie ruszając.
Tak wyglądały nasze "wspólne" chwile. Kiedy dzieci wyjechały na studia, zostaliśmy sami. I wtedy jeszcze bardziej to wszystko zaczęło uwierać. Nie miałam już dla kogo udawać. Nie było przed kim grać idealnej rodziny.
Jak żyć z kimś, kogo się już nie kocha
Zaczęłam się łapać na tym, że coraz częściej wyobrażam sobie inne życie. Takie, w którym jestem sama. Bez niego. Gdzie mogę urządzać dom po swojemu, chodzić spać kiedy chcę, jeść w łóżku i nie musieć odpowiadać na pytania, których i tak nikt nie zadaje. I chociaż brzmi to egoistycznie – te myśli były dla mnie jak ulga. Ale zaraz potem przychodziło poczucie winy. Przecież przysięgałam. Na dobre i na złe. Nie po to brałam ślub, żeby się poddać, kiedy zabraknie iskry. A przecież on nie zrobił nic złego. Po prostu się wypaliło. Tylko że... nikt nas nie uczył, jak żyć z kimś, kogo się już nie kocha, ale wciąż się za niego odpowiada.
– Czasem myślę, że powinniśmy się rozstać – powiedziałam kiedyś do przyjaciółki, przy winie.
– Serio? Ale przecież jesteście tacy spokojni, nigdy się nie kłócicie – zdziwiła się.
– Właśnie. My się już nawet nie kłócimy – westchnęłam, czując jak ściska mi się gardło.
Nie mówiłam nikomu więcej. Zwłaszcza jemu. Bo co miałabym powiedzieć? Że od lat nie czuję do niego nic poza wdzięcznością za wspólne lata? A przecież nie można zostawić kogoś, tylko dlatego, że przestało się czuć motyle. Przecież to nie jest powód do rozwodu. A jednak te myśli wracały. Po cichu, wieczorami, gdy gasiliśmy światło.
I tak właśnie wygląda moje życie
Z czasem pogodziłam się z tym, że tak już będzie. Że nikt nie przyjdzie, nie zapyta, czy jestem szczęśliwa. Nikt nie wyrwie mnie z tej szarej codzienności. A ja... nie mam siły, by uciec. Przecież rozwód to grzech. Tak mnie wychowano. I nawet jeśli dziś ludzie patrzą na to inaczej, we mnie wciąż tkwi przekonanie, że przysięga to rzecz święta. Zresztą... co by było dalej? Mam pięćdziesiąt dwa lata. Nie wierzę, że jeszcze kogoś pokocham. Nie chcę szukać. Nie mam w sobie tej odwagi. Wolę trwać w tym, co znam, nawet jeśli to nie daje mi radości. On też już nie próbuje. Nie zbliża się do mnie, nie pyta, co czuję. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że coś się skończyło, ale udajemy, że nic się nie stało. Bo tak jest łatwiej. Bo przecież dzieci, wnuki, rodzina. Co by powiedzieli? Jak spojrzałabym w oczy matce?
– Wszystko w porządku? – zapytał niedawno, gdy przez chwilę siedziałam zamyślona przy oknie.
– Tak, tylko jestem zmęczona – skłamałam, nawet nie podnosząc wzroku.
I tak właśnie wygląda moje życie. Spokojne, stabilne, pozbawione kłótni. Ale też pozbawione miłości. Trwam w tym jak w pokucie. Bo może właśnie tak miało być. Może nie każdemu pisane jest szczęście. Może to moja próba. A może po prostu jestem zbyt tchórzliwa, by coś zmienić.
Czy to jeszcze my, czy tylko wspomnienie?
Każdego dnia wstaję, robię kawę i patrzę na niego, jak siedzi przy stole, przeglądając wiadomości na telefonie. Niby razem, ale każde w swoim świecie. Czasem chciałabym go zapytać, czy on też to czuje – to wypalenie, pustkę, ten chłód, który wkradł się między nas jak nieproszony gość. Ale nie pytam. Bo wiem, że odpowiedź niewiele by zmieniła. Uczymy się siebie od nowa, nie z miłości, lecz z przyzwyczajenia. Nauczyliśmy się nie ranić, nie oczekiwać zbyt wiele. Po prostu być. Może to też jakaś forma miłości? Taka milcząca, pokorna, trwająca mimo wszystko. Choć coraz bardziej przypomina pogodzenie się z losem niż świadomy wybór.
Są dni, kiedy czuję ulgę, że nie jestem sama. Że mam z kim zjeść śniadanie, komu zostawić wiadomość na lodówce. Ale są też takie, gdy patrzę na nasze wspólne zdjęcia sprzed lat i zastanawiam się, gdzie podziali się ci ludzie z fotografii. Czy to jeszcze my, czy tylko wspomnienie? Nie odejdę. Nie dlatego, że nie mogę. Po prostu nie chcę żyć z piętnem grzechu. Zawsze wierzyłam, że wierność to coś więcej niż emocje. To wybór. Cichy, trudny, często bolesny. Ale mój. Zostałam. I pewnie zostanę do końca. Choć nie z miłości, tylko z przekonania. A może to też coś warte?
Beata, 52 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nie potrafił naprawić cieknącego kranu, a co dopiero małżeństwa. Zepsuł wszystko swoimi taniutkimi romansami”
- „Miałam już serdecznie dość rygoru mojego męża. Był dyrektorem nie tylko w pracy, ale i w domu dla naszej rodziny”
- „Mój mąż ma 2 lewe ręce i nie odróżnia odżywki od płynu do prania. Mam dość niańczenia tego podstarzałego niezguły”








