Mój mąż zawsze sprawiał dobre wrażenie na innych. Wysoki, uprzejmy, z błyskiem w oku – kobiety lgnęły do niego jak ćmy do światła. A ja? Byłam tą, którą wybrał. Wierzyłam, że mnie kocha, że razem przejdziemy przez wszystko – w zdrowiu i w chorobie, jak to mówią w przysiędze. Szybko jednak zrozumiałam, że te słowa były tylko pustymi frazesami, a on nigdy nie traktował ich poważnie. Zamiast być przy mnie, gdy najbardziej go potrzebowałam, wolał uciekać. Uganiał się za spódniczkami, zostawiając mnie samą z codziennością, problemami i... samotnością, której nie da się opisać słowami.
Był dla mnie tym jedynym
Poznałam go na weselu mojej kuzynki. Był świadkiem pana młodego. Stał przy barze, rozmawiał z barmanem i co chwila z kimś żartował. Od razu zwróciłam na niego uwagę – był pewny siebie, elegancki, a jego uśmiech miał w sobie coś niepokojąco przyciągającego. Zatańczyliśmy raz, potem drugi, a zanim się obejrzałam, cały wieczór spędziliśmy razem. Wydawało mi się, że to przeznaczenie. Że tacy ludzie nie pojawiają się przypadkiem.
– Ależ ty pięknie pachniesz – powiedział mi wtedy w tańcu, zbliżając się tak blisko, że poczułam dreszcz.
Uwierzyłam, że jestem dla niego wyjątkowa. Przez pierwsze miesiące zachowywał się tak, jakby chciał mi dać gwiazdkę z nieba. Kwiaty bez okazji, niespodzianki, kolacje. Mama ostrzegała mnie, że tacy mężczyźni są czarujący tylko na początku. Nie chciałam jej słuchać. Mówiła:
– On za bardzo chce się podobać wszystkim. Tacy najczęściej nie potrafią być tylko z jedną.
Zbywałam jej słowa. Przecież nie znała go tak jak ja. Myślałam, że zazdrości mi szczęścia. Kiedy się oświadczył, powiedziałam „tak” bez wahania. Zorganizowaliśmy ślub w trzy miesiące. Chciałam, żeby wszystko było idealne. I było – przynajmniej z zewnątrz. Zdjęcia, uśmiechy, wzruszenia – bajka. A ja czułam, że gdzieś pod spodem tej pięknej fasady zaczyna coś zgrzytać. Ale jeszcze wtedy nie chciałam tego widzieć.
Czułam się osamotniona
Na początku małżeństwa wszystko wyglądało dobrze. Miał pracę, ja też. Wieczorami gotowaliśmy razem kolacje, oglądaliśmy filmy, śmialiśmy się. Ale z czasem te wspólne wieczory zdarzały się coraz rzadziej. Najpierw mówił, że musi zostać dłużej w pracy. Potem zaczęły się wyjazdy służbowe – najpierw jednodniowe, potem na całe weekendy. Wracał zmęczony, ale zawsze z jakimś prezentem dla mnie. Jakby chciał wynagrodzić mi swoją nieobecność drobiazgiem.
– Wiesz, że robię to dla nas – tłumaczył się, gdy zapytałam, czy nie mógłby choć raz zostać w domu.
– Ale ja nie potrzebuję prezentów, tylko ciebie – powiedziałam, siadając naprzeciw niego przy kuchennym stole.
– Kochanie, przesadzasz. Wszystkie kobiety marzą, żeby mąż miał dobrą pracę. Poza tym nie wyjeżdżam aż tak często.
Nie od razu podejrzewałam, że coś jest nie tak. Chociaż... może po prostu nie chciałam widzieć. Kiedy zorientowałam się, że w towarzystwie zachowuje się inaczej – bardziej beztrosko, bardziej otwarcie – poczułam się wyobcowana. Przychodzili znajomi, on brylował, opowiadał anegdoty, śmiał się. A ja? Siedziałam obok jak dodatek. Czasem ktoś zapytał, co u mnie, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, mój mąż już zmieniał temat. Ludzie go uwielbiali.
– Ty to masz dobrze z takim mężem – rzucały koleżanki z uśmiechem.
A ja tylko się uśmiechałam. Coraz częściej udawałam, że wszystko gra. Grałam swoją rolę, bo on grał swoją. I tylko w nocy, gdy zasypiałam sama, a jego miejsce w łóżku było zimne, czułam, jak bardzo jestem samotna.
Przestałam mu ufać
Pewnego dnia wrócił do domu zbyt późno. Zbyt cicho. Pachniał damskimi perfumami, które nie były moje. Zwróciłam uwagę, ale nie zapytałam od razu. W głowie od razu zaczęły krążyć myśli, które próbowałam zignorować. A może to koleżanka z pracy? Może jakieś przypadkowe spotkanie? Ale coś nie dawało mi spokoju.
– Spokojnie, nie wymyślaj – mówiłam sama do siebie, nakładając kolację na talerz.
– Dzisiaj znowu zostałeś po godzinach? – zapytałam, starając się brzmieć obojętnie.
– No, wiesz, zebranie się przeciągnęło. Potem jeszcze musiałem kogoś podrzucić – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
– Kogo? – dopytałam.
– Koleżankę, nową. Zresztą nieważne.
Było ważne. Bardzo. Ale nie powiedziałam już nic. Po kolacji poszedł pod prysznic, a ja siedziałam przy stole, wpatrzona w jego telefon. Leżał ekranem w dół. Nigdy wcześniej bym się do tego nie posunęła, ale tego wieczoru zrobiłam wyjątek. Skrzynka pękała w szwach od wiadomości. Niby niewinne – żarty, emotikony, czasem „buźka” na koniec. Ale serce mi drżało. To nie była rozmowa, jaką prowadzi się z koleżanką z pracy. Poczułam się jak idiotka.
Następnego dnia udawałam, że nic nie wiem. Chciałam zobaczyć, czy się przyzna. Nie zrobił tego. Uśmiechał się, był uprzejmy, kupił mi kawę w drodze do domu. Jakby nic się nie stało. Ale coś już pękło. Miałam wrażenie, że wszystko, co mówi, jest tylko dla pozoru. Nie ufałam mu. I jeszcze nie wiedziałam, czy bardziej boję się prawdy, czy jej potwierdzenia.
Prawda była bolesna
Zdecydowałam się go zapytać wprost. Nie mogłam już udawać, że wszystko jest w porządku. Siedzieliśmy na kanapie, on przeglądał coś w telefonie, a ja czułam, że nie mogę tego dłużej w sobie dusić. Napięcie w środku ściskało mi żołądek.
– Masz kogoś? – zapytałam bez owijania.
Zamarł na moment, ale zaraz wzruszył ramionami.
– Co ty w ogóle mówisz? Skąd ten pomysł?
– Widziałam twoje wiadomości. Z tą twoją koleżanką. Nie musisz udawać – odpowiedziałam spokojnie, choć głos mi drżał.
Westchnął i potarł twarz dłonią. Przez chwilę nic nie mówił.
– Dobrze, przyznaję. Coś było... Ale to nic poważnego. Tylko parę spotkań, może trochę flirtu. Przysięgam, nic więcej.
– A co ze mną? Kim ja jestem w twoim życiu? – uniosłam głos. – Gdzie ty byłeś, kiedy byłam chora? Gdzie byłeś, kiedy płakałam w szpitalu? Gdzie byłeś, kiedy po prostu potrzebowałam, żebyś mnie przytulił?
Nie odpowiedział, patrzył w podłogę. Poczułam, że przegrałam. Nie tylko w tej rozmowie, ale w życiu, w małżeństwie. Teraz zobaczyłam wyraźnie ten schemat. On był ze mną, kiedy wszystko się układało, ale gdy tylko pojawiały się problemy, po prostu znikał. Zostawiał mnie samą z cieknącym kranem, z awarią ogrzewania, z problemami zdrowotnymi. Nigdy nie mogłam na niego liczyć.
– To się więcej nie powtórzy – rzucił po chwili.
– Już się powtórzyło. I to wiele razy. Po prostu przestałam liczyć.
Wyszłam z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Czułam, że nie chcę już walczyć. Nie z nim, nie o niego. Bo on nigdy nie walczył o mnie.
Nie potrafiłam odejść
Zamiast odejść, zostałam. Nie z miłości. Z przyzwyczajenia, ze strachu, z poczucia obowiązku. Wciąż wierzyłam, że może się opamięta. Że może jeszcze raz stanie się tym człowiekiem, którego poznałam przy barze na weselu kuzynki. Ale ten człowiek już dawno zniknął. Dni mijały w ciszy. Czasem rozmawialiśmy o zakupach, rachunkach, pogodzie. Jak współlokatorzy. Zdarzało się, że próbował się zbliżyć, ale robiłam krok w tył. Czułam, że jego dotyk mnie razi. Że każde słowo jest puste.
– Może pojedziemy gdzieś razem? – zaproponował kiedyś niespodziewanie.
– A po co? Znowu nie możesz usiedzieć na miejscu?
– Próbuję coś naprawić, ale ty nawet nie dajesz mi szansy.
– A ty ile razy dałeś szansę mnie? Tu też możemy być razem, ale dla ciebie to zawsze było za mało.
Zamknęłam się w sobie. W pracy nie potrafiłam się skupić, w domu nie potrafiłam odpocząć. Wszystko stało się ciężkie. Czułam, jakby całe moje życie było utkane z wysiłku i zawiedzionych nadziei. Miałam przyjaciółki, które pytały, czemu z nim jeszcze jestem. Milczałam. Bo jak wytłumaczyć komuś, że nie zawsze chodzi o jeden błąd? Że czasem ból jest tak rozłożony w czasie, że nie widać go od razu?
Z czasem przestałam mieć nadzieję. Nie spodziewałam się już, że się zmieni. Ale wciąż tkwiłam w tym związku jak w klatce, do której klucz gdzieś zapodziałam. Cena mojej wytrwałości była wysoka. Zapłaciłam nią zdrowiem, spokojem i poczuciem własnej wartości.
W końcu się zdecydowałam
Któregoś poranka obudziłam się wcześniej niż zwykle. Promienie słońca wpadały przez firanki, a jego nie było w łóżku. Poszłam do kuchni – nie zostawił nawet kartki. Wtedy zrozumiałam, że przecież on od dawna już był nieobecny. Zamiast próbować się dowiedzieć, dokąd poszedł, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy stole.
Tego dnia zadzwoniłam do prawnika. Krótkie „chcę się rozwieść” przyniosło ulgę większą, niż mogłam się spodziewać. Nie było krzyków, dramatów, błagań. Przyjął to chłodno, jakby też na to czekał.
– W sumie to lepiej – powiedział cicho. – Oboje się męczymy.
Nie miałam siły się kłócić. Zostawił mi mieszkanie, zabrał swoje rzeczy, zniknął tak, jak potrafił najlepiej – bez śladu. A ja zostałam. Sama, ale wolna. Przez wiele miesięcy uczyłam się żyć od nowa. Uczyłam się ufać sobie, słuchać siebie, mówić „nie”. Nie było łatwo. Były wieczory, kiedy płakałam bez powodu. Ale z każdym tygodniem stawałam się silniejsza.
Dziś wiem, że miłość to nie tylko słowa i uśmiechy. To obecność. Czasem milcząca, ale stała. On nie był przy mnie ani w zdrowiu, ani w chorobie. Właściwie... nigdy naprawdę przy mnie nie był. Teraz to już tylko część mojej historii. Rozdział, który zamknęłam. A przede mną nowe kartki. Białe, czyste. Gotowe na zapisanie czymś, co w końcu będzie prawdziwe.
Ewa, 45 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nasza pościel pachniała ostrymi perfumami. W bolesny sposób przekonałem się, kto zostawia ten zapach z ogonem”
- „Rozwodnik z aplikacji zaprosił mnie na romantyczną kolację. Nakarmił mnie mdłymi nuggetsami i srogim rozczarowaniem”
- „Zawsze wierzyłam, zdrady są tylko w romansidłach. Ale kiedy przeczytałam wiadomość w jego telefonie, pozbyłam się złudzeń”









