Nigdy nie myślałam, że najważniejsze decyzje w życiu podejmuje się z takim entuzjazmem i taką... beztroską. Bo wtedy to nie była głupota – to była wizja. Nasza wspólna wizja. Ja i Bartek, świeżo po ślubie, z głowami pełnymi planów na przyszłość. Mieszkanie w nowym bloku – oczywiście na kredyt. Samochód w leasingu, pachnący nowością – bo przecież „teraz stać nas na lepsze rzeczy”. Meble – oczywiście na raty. Ale za to jak z katalogu. Tak miało wyglądać nasze dorosłe życie: stabilizacja, prestiż, klasa.
– To będzie nasze miejsce – powiedział Bartek, wnosząc mnie na rękach przez próg mieszkania z wielką dziurą na przyszłą kuchnię.
– Wiesz, że zawsze o tym marzyłam? – dodałam z uśmiechem, oparta o jego ramię.
Wtedy jeszcze wierzyliśmy, że dorosłość to ładne podłogi, dobre ekspresy do kawy i wycieczki do Toskanii. Tak planowaliśmy: za rok wakacje w Toskanii. A potem? Może dziecko, może pies. Może wszystko. Nie wiedziałam wtedy, że dorosłość smakuje inaczej. Że to stres i ukrywane wyciągi z konta. Łzy w łazience, za drzwiami, żeby nikt nie słyszał. I że kredyt potrafi zabić coś więcej niż tylko zdolność finansową.
Czułam się osamotniona
Straciłam pracę we wtorek. Szefowa wezwała mnie do pokoju i zaczęła mówić coś o restrukturyzacji, że to nie jest nic osobistego, że jestem świetna, ale firma musi ciąć koszty. Słuchałam jej jak przez szybę, przytakując mechanicznie, a w głowie miałam tylko jedno: nie teraz. To był moment, w którym wszystko miało się zacząć układać. Dopiero co spłaciliśmy pierwszy rok kredytu. Dopiero co kupiliśmy zmywarkę, o której marzyłam przez całe studia.
Nie powiedziałam Bartkowi od razu. Wróciłam do domu, zrobiłam makaron z warzywami, przebrałam się w dres i przez cały wieczór mówiłam o nowym serialu, który koniecznie musimy obejrzeć. W nocy nie spałam prawie wcale. Leżałam na boku, patrząc na profil Bartka i próbując policzyć, ile zostało nam na koncie. Wyszło, że wystarczy na miesiąc, może półtora, jeśli zrezygnujemy z kolacji na mieście i przestanę chodzić do kosmetyczki.
Wmawiałam sobie, że zaraz coś znajdę. Przecież jestem ogarnięta. Mam doświadczenie, kontakty, umiem pracować. Wysłałam pierwsze dziesięć CV jeszcze tego samego tygodnia. Potem kolejne. Na niektóre nie dostałam nawet automatycznej odpowiedzi. Po dwóch tygodniach zadzwonili z jednej agencji i umówili mnie na rozmowę. Bartek zapytał, jak mi poszło. Skłamałam, że dobrze.
Minął miesiąc, potem drugi. Żyliśmy z jego pensji. Kiedyś powiedział, że jego praca to taka spokojna przystań. Teraz przystań była zbyt spokojna, a nasz budżet coraz bardziej uwierał. Zaczęłam płacić kartą kredytową. Najpierw za zakupy, potem za rachunki. Bartek nie zauważył. Nigdy nie miał głowy do finansów. Pieniądze po prostu były, dopóki nie zaczynało ich brakować. Pewnego wieczoru zapytał:
– A nie miałaś mieć rozmowy w tym tygodniu?
– Odwołali. Ale spokojnie, coś się znajdzie – odpowiedziałam, siadając z herbatą na kanapie.
– Nie przesadzaj, przecież jesteśmy dorośli. Ogarniesz – rzucił, nie patrząc na mnie, tylko w ekran.
Chciałam mu wtedy powiedzieć, że to już trwa od ponad dwóch miesięcy, że nie mamy już poduszki finansowej, że za tydzień nie zapłacimy raty za auto. Ale nie powiedziałam. Uśmiechnęłam się krzywo i poszłam do łazienki. Nie chciałam go martwić. Ale prawda była taka, że czułam się coraz bardziej sama. Z każdą kolejną rozmową, która kończyła się milczeniem, z każdym odrzuconym CV, coraz bardziej zamykałam się w sobie. Przestałam mówić, co czuję. Zaczęłam tylko liczyć.
Było coraz gorzej
Urodziny Bartka przyszły szybciej, niż się spodziewałam. Był wrzesień, jeszcze ciepły, z tym przyjemnym światłem, które potrafiło człowieka oszukać, że wszystko jest dobrze. Zorganizowałam kolację. Zrobiłam jego ulubione klopsiki, upiekłam ciasto, nawet kupiłam butelkę czerwonego wina, choć wiedziałam, że nie powinnam. Kosztowała więcej niż nasz dzienny budżet.
Przyszli jego rodzice. Jak zawsze eleganccy i pewni siebie. Wręczyli Bartkowi kopertę. Siedziałam obok i dziękowałam im za prezent, ściskając w dłoni serwetkę. Bartkowi świeciły się oczy – jeszcze nie wiedział, że te pieniądze pójdą nie na prezent, tylko na zaległą ratę za leasing. Ja już wiedziałam. Dlatego, gdy zniknęłam na chwilę w kuchni, oparłam się o lodówkę i pozwoliłam sobie na kilka łez. Nie ze wzruszenia. To była ulga, chwilowa, ale jednak.
Wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, spróbowałam z nim porozmawiać.
– Bartek… Jest źle – zaczęłam cicho.
– Ej, nie przesadzaj. Wszyscy tak żyją. Kredyty, raty – norma – machnął ręką i sięgnął po chipsy.
– Ale to już nie jest życie, tylko wegetacja – powiedziałam z napięciem, czując, że zaraz się rozkleję.
– No przestań. Dramatyzujesz – rzucił z uśmiechem, który bardziej irytował, niż uspokajał.
Patrzyłam na niego i czekałam, aż mnie przytuli, powie, że coś wymyślimy, że rozumie, że też się boi. Ale on tylko wzruszył ramionami. Jakby wszystko było pod kontrolą, a ja się czepiam.
W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam i słuchałam jego spokojnego oddechu. W głowie krążyło mi jedno pytanie: czy naprawdę jesteśmy jeszcze razem? Czy już tylko mieszkamy obok siebie, jak współlokatorzy, z przypisanym kredytem i wspólnym kontem? Byłam zmęczona. Czułam, że dźwigam to wszystko sama, że już nie jestem jego partnerką. A on? On był jak dziecko, które nie chce słyszeć, że coś się psuje. Bo może samo się naprawi.
Nie tak to miało wyglądać
Sprzedaż mieszkania była ciosem prosto w serce. Zrobiliśmy to po cichu, bez pożegnania, bez tych wszystkich sentymentalnych gestów. Wystarczyło kilka podpisów, jeden przelew i nagle nasze życie zniknęło z czterdziestu pięciu metrów kwadratowych. Zostały tylko pudła, kilka worków i kredyt, którego nie udało się całkiem zamknąć. Nie było łez, tylko milczenie. I plan B.
– To tylko na chwilę – powiedział Bartek, kiedy wracaliśmy samochodem z biura notarialnego. – Przecież wiesz, że moi rodzice mają duży dom. Zmieścimy się.
Zmieścimy się. Brzmiało to jak propozycja weekendu, a nie jak decyzja o kolejnym rozdziale życia, którego nie chciałam pisać.
– To miało być nasze życie, samodzielne, a nie z twoimi rodzicami. Co teraz? Będziemy z nimi jeść niedzielne rosoły do końca życia? – spytałam, nie siląc się już na spokój.
– To tylko na przeczekanie. Po prostu przestań dramatyzować – odpowiedział i skręcił w ulicę, jakby rozmowa się skończyła.
Poczułam, jak coś się we mnie zaciska. Może to była duma, może bezsilność, a może po prostu zwykła złość, której nie miałam już siły chować. Dla niego to była decyzja praktyczna. Mamy problem – rozwiązujemy. Dla mnie to był koniec. Nie tylko koniec mieszkania, ale koniec marzeń, w które tak naiwnie wierzyłam.
Nie chciałam do nich jechać. Nie chciałam siedzieć przy ich stole, odpowiadać na uprzejme pytania i udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie było. Byłam dorosłą kobietą, która wracała do cudzych czterech ścian z podkulonym ogonem. Miałam wrażenie, że cofam się o dziesięć lat. Że znów jestem studentką, która nie radzi sobie z rachunkami i dzwoni do mamy, żeby przelała chociaż dwieście złotych. Tyle że teraz nie byłam już sama. Miałam męża. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Nie chciałam już tak żyć
Kasia zaprosiła mnie na kawę. Wiedziała, że nie mam ochoty wychodzić, ale potrafiła mnie przekonać. Jak zawsze. Była jedyną osobą, przy której nie musiałam udawać, że wszystko jest dobrze. Usiadłyśmy przy małym stoliku pod oknem, a ja zamówiłam najtańszą herbatę. Kasia od razu to zauważyła, ale nic nie powiedziała. Miała w sobie ten takt, którego tak brakowało wszystkim dookoła.
– Myślałam o tobie ostatnio. Często myślę. Przypomniało mi się, jak kiedyś mówiłaś, że chciałabyś mieć wszystko pod kontrolą. I że wtedy dopiero poczujesz się bezpieczna.
– Wtedy jeszcze myślałam, że wystarczy mieć mieszkanie i ekspres do kawy – odpowiedziałam i zaśmiałam się bez radości.
Kasia wynajmowała kawalerkę na starym osiedlu. Nie miała auta, nie miała partnera, nie miała planów na najbliższe dziesięć lat. Ale miała coś, czego ja nie potrafiłam już odnaleźć – spokój. Nie musiała się nikomu tłumaczyć, nie była nikomu nic winna. Pracowała, żyła, czasem wyjeżdżała gdzieś sama, wracała z plecakiem i zdjęciami z telefonu.
– Można żyć normalnie, nie mając wszystkiego. Ale mieć siebie.
– Ja nie mam już siebie. Mam kredyty i milczącego faceta – odpowiedziałam, gapiąc się w parującą filiżankę.
Milczałyśmy chwilę. Wiedziała, że nie trzeba mnie teraz pocieszać. Nie chciałam, żeby mówiła mi, że będzie lepiej. Potrzebowałam tylko chwili, żeby ktoś powiedział prawdę. Że czasem nie da się cofnąć. Że można się pomylić, nawet jeśli wszystko wydawało się takie rozsądne. Że dorosłość to nie suma rzeczy, które się posiada, tylko umiejętność przyznania się, że już się nie chce tak żyć.
Wróciłam do domu teściów i usiadłam na łóżku, które miało być tymczasowe. Patrzyłam w sufit i czułam, że coś we mnie się zmienia. Powoli, jakby z opóźnieniem. To jeszcze nie była decyzja, ale już nie było powrotu.
Chciałam zacząć od zera
Bartek rozgościł się w swoim starym domu szybciej, niż się spodziewałam. Jego mama gotowała ulubione zupy, ojciec co chwilę zaglądał do pokoju z jakimś „drobiazgiem”, który mógłby mu się przydać. Czułam się jak gość w domu, który miał być schronieniem, a okazał się klatką z miękkimi poduszkami i za dużą ilością słów.
On czuł się świetnie. Przychodził z pracy, wieszał marynarkę w przedpokoju i siadał do obiadu, jakby wszystko wróciło na swoje miejsce. Jakbyśmy nie sprzedali mieszkania, nie stracili planów, nie żyli teraz w pokoju z meblościanką i ceratą na stole. Jakby tak miało być.
– Fajnie, co? Przynajmniej nie musisz się martwić o zakupy i gotowanie – powiedział kiedyś, z zadowoleniem pałaszując domowy rosół.
Nie odpowiedziałam. Bo nie chodziło o zakupy. Nie chodziło o jedzenie, o rachunki, o to, że teraz ktoś inny pierze nasze rzeczy i podlewa kwiatki. Chodziło o to, że moje życie przestało być moje. Że z kobiety, która miała własną przestrzeń, decyzje i codzienność, stałam się synową w cudzym domu. Któregoś wieczoru usiedliśmy razem w naszym pokoju. Ja na brzegu łóżka, on z laptopem na kolanach. Zapytałam spokojnie:
– Pamiętasz, jak kiedyś mówiłeś, że dorosłość to nasze decyzje?
– No – rzucił bez entuzjazmu, nie odrywając wzroku od ekranu.
– To ja już podjęłam decyzję.
Zamilkł. Spojrzał na mnie dopiero po chwili.
– Jaką?
– Nie chcę tak żyć. Z tobą, w tym miejscu. Chcę zacząć od zera, ale po swojemu.
Zamknął laptopa. Westchnął ciężko.
– To już koniec?
– To koniec tego, w co wierzyłam – odpowiedziałam cicho.
Nie powiedział nic więcej. Nie zatrzymywał mnie, nie pytał. Może też już wiedział, że się nie klei, że tego nie ma co naprawiać. Może był zmęczony tą samą historią, tylko nie potrafił jej zakończyć. A może po prostu… nie rozumiał. Następnego dnia zaczęłam szukać mieszkania. Nie dla nas, tylko dla siebie.
Pozbyłam się złudzeń
Wynajęłam małą kawalerkę na czwartym piętrze bez windy. Puste ściany, jedno łóżko, mała kuchnia z dwiema szafkami. Brakowało wszystkiego – zasłon, stołu, czajnika. I pierwszy raz od miesięcy mogłam oddychać pełną piersią.
Nie miałam planu. Nie wiedziałam, co dalej. Znalazłam pracę, co prawda poniżej moich oczekiwań, ale przynajmniej miałam przestrzeń, w której nie musiałam się tłumaczyć. W której nie trzeba było mówić „przepraszam”, „jeszcze chwilę” ani „postaram się być lepsza”. Nie było nikogo, kto oceniałby, czy to już porażka, czy dopiero początek czegoś innego.
Siedząc na podłodze z kubkiem taniej herbaty, pomyślałam: może to nie leasing i kredyty zabiły nasze małżeństwo. Może to my po prostu nigdy nie rozmawialiśmy na serio. Może ja za bardzo wierzyłam w bajkę, którą sama sobie napisałam.
Nie czułam się bohaterką ani ofiarą. Czułam stratę i ulgę jednocześnie. I coś jeszcze, czego nie umiałam wtedy nazwać. Może to była nadzieja. Nie ta na wielki przełom, tylko na zwykłe, ciche dni, w których będę sobą. Nawet jeśli to oznaczało rozpoczynanie wszystkiego od początku. Może dorosłość nie polegała na posiadaniu. Może chodziło tylko o to, by w końcu przestać żyć według cudzego planu i pozbyć się złudzeń.
Monika, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rozwodnik z aplikacji zaprosił mnie na romantyczną kolację. Nakarmił mnie mdłymi nuggetsami i srogim rozczarowaniem”
- „Żona przeszła na weganizm i podawała mi jedzenie z krzaka. A ja śniłem o kotletach schabowych w złociutkiej panierce”
- „W moim małżeństwie panował listopadowy chłód. Sąsiad dawał mi więcej ciepła niż kaloryfery w zimny wieczór”









