Ostatnio mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie uparli się, by koniecznie znaleźć mi „odpowiedniego faceta”. Jakby bycie singielką po trzydziestce było jakąś karą, a samotność miała być synonimem życiowej porażki. Nie chodzi o to, że nie wierzę w miłość. Wierzę, ale nie potrzebuję w domu samca alfa, aby być szczęśliwa. Mam własne życie, które lubię - robię karierę, mam przyjaciół i czuję się spełniona. Czy to naprawdę takie dziwne, że nie chcę tego zamienić na związkowe „kompromisy”?
Ciągłe swatanie mnie wykańczało
– On jest naprawdę fajny, nie wybrzydzaj tak! – naciskała Ewa, siostra mojej przyjaciółki, wcielona swatka. – Pracuje w IT, biega maratony i uwaga – sam robi zakupy. Mówiłaś, że lubisz inteligentnych facetów!
– Ewa, ja cię bardzo proszę. Czy to tak trudno zrozumieć, że ja się dobrze czuję sama?
– Samej to można iść na spacer, ale nie spędzać całego życia! – parsknęła. – Ty po prostu boisz się zaryzykować.
W tym momencie miałam ochotę wstać i wyjść, ale znałam ten numer – Ewa by za mną wybiegła, jak ostatnio w centrum handlowym, kiedy uciekałam przed „przypadkowo spotkanym kolegą z siłowni”, który okazał się typem, co żuje gumę z otwartą buzią i nie zna różnicy między „bynajmniej” a „przynajmniej”.
– Nie boję się. Po prostu nie potrzebuję faceta w domu, żeby poczuć się kobietą. – Uśmiechnęłam się spokojnie. – Naprawdę, moje szczęście nie zależy od tego, czy ktoś mi ładuje zmywarkę od złej strony.
Ewa prychnęła: – Ty to jesteś trudna do uszczęśliwienia.
– Nieprawda. Tylko ja sama doskonale wiem, co mnie uszczęśliwia. A to się nie mieści w twoim katalogu singli do wzięcia.
To był dopiero początek
– To tylko kawa, nie przesadzaj, nie zaręczacie się od razu – tłumaczyła mi Basia, wciskając do ręki kartkę z numerem telefonu. – Jest rozwiedziony, ale to dobrze, bo wie, czego chce. I nie szuka przygody. Tylko porządnej kobiety.
– Czyli takiej, która upierze mu koszule i nie będzie pytać, czemu znowu wrócił po północy? – uniosłam brew.
Basia zignorowała moje kąśliwości i załatwiła spotkanie bez mojej zgody. Facet miał na imię Adrian i pachniał drogim zapachem. Rozmowa szła mniej więcej tak:
– To, co robisz zawodowo?
– Prowadzę własną firmę. Projekty kreatywne, trochę copywritingu, trochę strategii marketingowej...
– Aha... Czyli nic konkretnego.
Zacisnęłam zęby: – A ty?
– Księgowość. Rachunki, kontrola, porządek. Żadnego chaosu. – Uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby to było marzenie każdej kobiety.
Po półgodzinie opowieści o jego siłowni, samochodzie i byłej żonie, która „była histeryczką”, grzecznie powiedziałam, że muszę iść, bo mam wizytę u dentysty. Tak, w niedzielę.
– Może powtórzymy to kiedyś? – zapytał, poprawiając kołnierzyk.
– Może, jak będziesz mówił mniej o sobie, a więcej mnie słuchał – rzuciłam przez ramię.
Basia oczywiście miała gotową litanię wyjaśnień, że to tylko wypadek przy pracy. Ale ja zaczęłam się zastanawiać, kto tu ma większy problem – ja z byciem sama, czy oni z byciem bez pary.
Wieczorem weszłam do pustego mieszkania
Zamknęłam za sobą drzwi na zamek i odetchnęłam. Lubiłam ten moment. Cisza, moje ściany, moje tempo. Bez konieczności tłumaczenia się, że jem kolację o dwudziestej drugiej, bo wcześniej nie miałam ochoty. Że śpię na skos łóżka i zostawiam kubki po kawie tam, gdzie chcę, bo nikt się nie czepia.
Nikt nie miał pretensji. Nikt nie pytał, czemu znowu „jest bałagan” i dlaczego „nie można normalnie usiąść”. To był mój chaos – miękki, pachnący moim praniem i absolutnie nieprzeszkadzający. Nie potykałam się o porozrzucane buty przy drzwiach. Nikt nie przestawiał mi przypraw w kuchni i nie zostawiał otwartego mleka na blacie.
Moja znajoma Iza odwiedziła mnie któregoś dnia i przystanęła w progu: – U ciebie jest... aż za spokojnie. Wiesz... Zazdroszczę ci trochę. U mnie wiecznie coś. Dzieci, mąż, praca, a jak mam pięć minut ciszy, to tylko w łazience i też nie na długo.
– Każdy wybór ma swoją cenę – odpowiedziałam. – Ale czasem warto zapłacić za święty spokój.
Nie chciałam nikomu udowadniać, że mam rację. Ale gdy patrzyłam na moje mieszkanie, mój porządek – i mój bałagan – wiedziałam, że tu jestem naprawdę sobą.
Czułam, że robię dobrze
– Gdybyś tylko trochę spuściła z tonu, już dawno byłabyś mężatką – rzuciła mi kiedyś Renata z pracy, nie pytając nawet, czy mi na tym zależy. – Bo faceci nie lubią kobiet, które są aż tak niezależne. To ich odstrasza.
– W takim razie niech będą odstraszeni – odparłam bez mrugnięcia okiem. – Bo jeśli miałabym udawać słabszą, żeby komuś nie urazić ego, to niech już lepiej wszyscy trzymają się z daleka.
Renata spojrzała na mnie z mieszaniną politowania i niezrozumienia. Jakby bycie samodzielną było jakąś życiową pomyłką. Jakby bycie kobietą bez faceta oznaczało, że coś ze mną nie tak. Tymczasem ja nie czekałam na rycerza. Bo nie jestem księżniczką i nie potrzebuję wybawcy, który wyciągnie mnie z życia, które sama sobie zbudowałam.
Miałam znajomych mężczyzn. Miłych, inteligentnych, czasem nawet czarujących. Ale nikt z nich nie był dla mnie wystarczającym powodem, by zrezygnować z siebie. A może to właśnie było kluczowe – że nie chciałam już „szukać”. Nie wypatrywałam ani księcia, ani rycerza, ani nawet poczciwego chłopa z sąsiedztwa.
Nie chodziło o to, by ktoś mnie pokochał. Chciałam po prostu nie przestać kochać siebie. I choć czasem czułam na plecach spojrzenia pełne oceny – że dziwna, że zbyt samodzielna, że pewnie nieszczęśliwa – to miałam swoje lustro. I w tym lustrze widziałam kobietę, która już się uratowała. Sama.
Obudziłam się bez budzika
Nie dlatego, że zaspałam, ale dlatego, że nie muszę już nikomu niczego udowadniać. Wstałam, zrobiłam sobie kawę, zjadłam śniadanie przy oknie, patrząc, jak pada jesienny deszcz. I pomyślałam o tym, jak długo zajęło mi zrozumienie jednej, pozornie prostej rzeczy: że spokój to nie brak miłości. To jej forma – do samej siebie.
Nie muszę już tłumaczyć się ze swojej samotności, bo nie czuję się samotna. Mam przyjaciół, bliskich, relacje, które wybieram, a nie znoszę z przymusu. Mam też siebie – swoje potrzeby, rytuały, przestrzeń, której nikt mi nie narusza. I nie zamieniłabym tego na żadne wieczory z kimś, kto nie rozumie, że kobieta może być kompletna, zanim ktoś ją pokocha.
Niektóre kobiety marzą o ślubach, dzieciach i wspólnym kredycie. I to jest okej. Ale ja marzyłam o tym, by móc wracać do domu, który nie będzie polem bitwy o pilot, ciszę czy zasady. I to sobie dałam. Nie twierdzę, że nigdy nikogo nie pokocham. Ale jeśli to się kiedyś wydarzy, to tylko dlatego, że będę tego chciała – nie dlatego, że kogoś mi brakuje. Bo mnie nie brakuje.
I może właśnie dlatego, że przestałam się bać bycia sama, zaczęłam czuć się pełna. A wszystkim tym, którzy próbują mnie „naprawić”, mówię z uśmiechem: – Dziękuję, ale nie potrzebuję w domu samca i jego brudnych gaci, by czuć się wartościową kobietą.
Joanna, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po rozwodzie czułam się jak własny cień. Przypadkowe spotkanie sprawiło, że na nowo uwierzyłam w miłość”
- „Całe życie wyręczałam córkę i teraz mam za swoje. Mimo 30 lat na karku, nic nie ogarnia i nie chce się wyprowadzić”
- „Myślałam, że po śmierci teściowej dostaniemy kasę w spadku. Okazało się, że czekaliśmy na marne, bo wszystko już rozdała”









