Nie wiem, kiedy moje życie przestało być moje. Może wtedy, gdy podpisałam papiery rozwodowe. Może wcześniej – gdy przestałam spać spokojnie, a każda noc zamieniała się w maraton myśli: co dalej, jak przeżyć, czy dam radę. Mam 35 lat i czuję się jak cień. Nie jestem już kobietą. Nie jestem partnerką. Nawet nie czuję się matką, bo czasem mam ochotę po prostu wyjść i nigdy nie wrócić. A potem patrzę na Zosię i wiem, że nie mogę. Że muszę.
Poranki to wojna – z budzikiem, z czasem, z oporną Zosią, z własnym ciałem, które nie chce już współpracować. Wrzucam na siebie byle co, robię kawę, pakuję kanapkę do śniadaniówki, zgarniam torebkę i lecimy. Ona marudzi, ja krzyczę, potem przepraszam. I tak codziennie. W pracy jestem ciałem, głową już nie. Robię, co trzeba, ale nie czuję nic. Jak maszyna. Wieczory są gorsze, bo są... puste. Zosia odrabia lekcje, ja zerkam w ekran komputera, czasem płaczę po cichu w łazience. Czasem nie mam siły rozmawiać. A wtedy ona mówi:
– Mamo, wolisz komputer niż mnie?
I wtedy pękam. Przecież robię to wszystko dla niej. Tylko że już nie wiem, kim jestem. Czy jeszcze jestem kimkolwiek. Telefon zadzwonił o 21:37. Mama.
– Ewa, ogarnij się, proszę cię. Ile można tak żyć? – jej głos był ostry, jak zimowa wichura.
– Mamo, ja się staram – wyszeptałam.
– Starasz się? Ciągle tylko jęczysz. Weź się w garść. Dziecko masz, zdrowe. Pracę masz. A ty się żalisz jakbyś pod mostem spała.
– Nie wiesz, jak to jest… – zaczęłam, ale przerwała mi:
– Wiem więcej niż ci się wydaje. W moich czasach to dopiero było ciężko! A nie takie... użalanie się nad sobą!
Rozłączyłam się bez słowa. I poszłam do kuchni, napić się zimnej wody. Jakby to miało mi pomóc nie wybuchnąć. A rano?
– Mamo, gdzie są moje dżinsy?! – zawołała Zosia z pokoju.
– W suszarce. Załóż inne! – krzyknęłam, wrzucając kromki chleba do tostera.
– Zawsze tak. Zawsze wszystko robisz na ostatnią chwilę!
– Zosia, nie zaczynaj.
– Ty zaczęłaś! I tak cię wszystko obchodzi mniej niż ten głupi komputer!
Zamarłam. Opuściłam masło na blat. Spojrzałam na nią – z włosami w nieładzie, z oczami wściekłymi, ale też smutnymi. I nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Ja cię nienawidzę! – krzyknęła i zatrzasnęła drzwi.
Wtedy usiadłam na stołku i po prostu się rozryczałam.
Do zobaczenia?
Odebrałam Zosię z zajęć teatralnych, choć początkowo nie miałam takiego zamiaru. Planowałam wysłać ją samą autobusem, jak zazwyczaj. Ale tego dnia potrzebowałam pretekstu, żeby nie siedzieć w domu. Wzięłam kurtkę, kluczyki, wyszłam, nie mówiąc nic nikomu. Zatrzymałam się pod budynkiem, ale nie wchodziłam. Siedziałam w samochodzie dobre dziesięć minut, zanim weszłam do środka. Sala była duża, rozświetlona żółtym światłem. Dzieci biegały po scenie, ćwiczyły jakieś scenki. Ich głosy odbijały się echem od ścian.
Usiadłam z boku, tak żeby mnie nie zauważyła. Chciałam po prostu popatrzeć. Obserwowanie jej w takich chwilach pomagało mi przypomnieć sobie, że nie wszystko straciłam. Była roziskrzona, uśmiechnięta, zupełnie inna niż rano. Tamta Zosia krzyczała, ta śmiała się na całe gardło, rozmawiała z kolegami. Z moich myśli wyrwał mnie czyjś krok. Mężczyzna przysiadł obok, nie patrząc na mnie. Miał lekko przygarbioną sylwetkę i torbę sportową rzuconą niedbale pod nogi. Pachniał świeżym deszczem i kawą.
– Ciężki dzień? – spytał po chwili.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Każdy ostatnio taki – odpowiedziałam.
Skinął głową. Chwilę milczeliśmy.
– Jestem Robert. Ten tam – wskazał chłopca grającego jakiegoś królewicza – to mój syn.
– Ewa. Ta dziewczyna w czerwonym golfie – to moja córka, Zosia.
– Fajnie grają. – Uśmiechnął się lekko. – Przychodzę co tydzień. Lubię patrzeć, jak się wygłupiają. Mój syn trochę się zamknął po rozwodzie. To miejsce mu pomaga.
Zamilkłam na moment.
– Ja też jestem po... No, sama z Zosią.
– Pewnie niełatwo.
– Czasem nie wiem, czy bardziej brakuje mi męża, czy po prostu drugiej pary rąk do ogarnięcia tego wszystkiego.
Robert zaśmiał się cicho, ale bez kpiny.
– Też czasem myślę, że bardziej niż kobiety brakuje mi kogoś, kto by raz na tydzień zrobił zakupy albo odebrał telefon z sekretariatu szkoły.
– Albo zapytał, jak się czuję, zanim zada pytanie, co z kolacją – dodałam.
Pokręcił głową.
– Nie sądziłem, że będę kiedyś tak rozmawiać z nieznajomą w sali teatralnej – powiedział.
– Ja też nie – przyznałam. – Ale... dzięki.
Zanim się zorientowałam, minęło pół godziny. Zosia podbiegła do mnie rozpromieniona.
– Mamo, widziałaś? Dostałam główną rolę!
Pogratulowałam jej, a potem spojrzałam na Roberta.
– Do zobaczenia?
– Pewnie. W końcu mamy swoje miejsca – powiedział, wskazując ławkę.
W drodze do domu długo milczałam. Zosia mówiła, mówiła, a ja myślałam tylko o tym, jak bardzo dziwnie było poczuć ulgę. Małą. Ale wyraźną.
Nie wiedziałam jeszcze, co myślę
Od tamtej rozmowy minął tydzień. Znów usiadłam w tej samej ławce. Robert przyszedł chwilę później, jakbyśmy mieli ustaloną godzinę, choć przecież nie mieliśmy.
– Dziś wygląda na to, że ćwiczą scenę kłótni – zauważył.
– To przynajmniej wiem, skąd Zosia bierze inspiracje – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.
Zaśmiał się, ale nie złośliwie. Zaczęliśmy rozmawiać. O dzieciach, o tym, że czasem brakuje siły, że są dni, kiedy kawa to jedyne, co trzyma przy życiu. Opowiadał o pracy, o tym, jak próbował piec chleb i spalił foremkę. Ja mówiłam o tym, że w moim mieszkaniu cicho to znaczy podejrzanie, a nie spokojnie. Po zajęciach dzieci wypadły na korytarz. Jego syn i Zosia już trzymali się za ręce.
– Wygląda na to, że się zaprzyjaźnili – powiedziałam.
– Może są szybsi od nas.
W domu Zosia, siedząc przy stole, nagle zapytała:
– Lubię pana Roberta. A ty?
Zawahałam się.
– Lubię. Rozmawia mi się z nim dobrze.
Spojrzała na mnie jakby z niedowierzaniem.
– No to może częściej pojedziemy razem?
Nie odpowiedziałam od razu. Nie wiedziałam jeszcze, co myślę. Ale coś we mnie drgnęło.
Ja cię naprawdę lubię
Spotykaliśmy się coraz częściej. Najpierw tylko przy zajęciach, potem poszliśmy raz razem z dziećmi na pizzę, potem sami na spacer. Nie planowaliśmy tego. Wszystko działo się jakoś naturalnie. Trochę za łatwo. I może właśnie to mnie przestraszyło. Tego wieczoru, kiedy Zosia nocowała u koleżanki, a jego syn był u matki, spotkaliśmy się sami. Poszliśmy na spacer nad rzekę, a potem do małej kawiarni. Siedzieliśmy długo, aż kelner zaczął zbierać krzesła. Wyszliśmy na chłodne powietrze. Robert spojrzał na mnie z takim spokojem, że aż mnie to zaskoczyło.
– Ewa, ja cię naprawdę lubię – powiedział cicho. – Może nawet coś więcej.
Zatrzymałam się. Patrzyłam na niego i czułam, jak coś mnie ściska w środku.
– Nie mów tak. Nie możesz. – Pokręciłam głową. – Ja nie dam rady przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.
– Nie chcę cię do niczego zmuszać.
– Ale już to zrobiłeś. Powiedziałeś to na głos. I teraz wszystko się zmieniło.
Zrobił krok w tył.
– Przepraszam. Może nie powinienem.
Nie odpowiedziałam. Chciałam coś powiedzieć, ale miałam wrażenie, że każde słowo byłoby nieprawdziwe. Odwróciłam się i poszłam w stronę przystanku. Nawet się nie pożegnaliśmy. Wieczorem siedziałam na podłodze w kuchni, oparta o lodówkę. W głowie miałam chaos. Złość. Strach. Żal. I jedno pytanie: dlaczego nie potrafię po prostu być szczęśliwa?
Naprawdę coś się zaczyna
Nie odezwał się. Nie napisał, nie zadzwonił, nie przyszedł na zajęcia. Tydzień, potem drugi. Jego syn podobno chorował. Zosia pytała, ale krótko. A ja udawałam, że mnie to nie rusza. Aż w końcu sama zaczęłam unikać zajęć. Wysyłałam Zosię z sąsiadką. Mówiłam, że mam nadgodziny. Wieczorem zadzwoniła Agnieszka. Moja najstarsza przyjaciółka, ta, z którą mogę nie rozmawiać miesiącami, ale zawsze kończy się to szczerością do bólu.
– Co się dzieje?
– Nic – odpowiedziałam zbyt szybko.
– Aha, czyli coś. Mów.
Wypiłam łyk herbaty i oparłam głowę o ścianę.
– Był ktoś. I wszystko zaczęło się robić za bliskie. I zwiałam.
– Bo?
– Bo nie chcę znów cierpieć. Boję się. Po rozwodzie myślałam, że już nigdy... że już nie muszę nikogo wpuszczać.
– Może nie musisz. Ale czy nie chcesz?
Zamilkłam.
– Ewa, ty ciągle jesteś w stanie oblężenia. Jakbyś broniła się przed czymś, co już dawno przestało ci zagrażać.
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Nad ranem usłyszałam głos Zosi.
– Mamo, czemu pan Robert już nie przychodzi?
Wzięłam ją do siebie do łóżka.
– Nie wiem, kochanie. Może muszę go o to zapytać.
Tego samego popołudnia pojechałam do niego. Nie uprzedzałam. Wzięłam kurtkę, wsiadłam do auta i po prostu pojechałam. Otworzył drzwi zaskoczony.
– Cześć – powiedziałam. – Możemy porozmawiać?
Skinął głową. Usiedliśmy w kuchni. Trochę bałaganu, ciepło, zapach herbaty.
– Nie obiecuję, że będzie łatwo. Ale chcę spróbować. Z tobą – powiedziałam.
Patrzył na mnie długo. Cicho.
– Ja też się boję. Ale może razem to się będzie mniej bać.
I wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam, że naprawdę coś się zaczyna.
A teraz jesteśmy rodziną?
Nie wydarzyło się nic wielkiego. Nie było fanfar, uniesień, nagłych cudów. Było raczej powoli. I zwyczajnie. Może właśnie dzięki temu nie uciekłam znowu. Spotykaliśmy się częściej. Z dziećmi, sami, w różnych konfiguracjach. Robiliśmy razem zakupy, gotowaliśmy obiady, raz nawet zostaliśmy u nich na noc, bo Zosia i jego syn zasnęli na podłodze przy planszówkach.
W kuchni siedzieliśmy potem przy herbacie.
– Lubię, kiedy tu jesteście – powiedział Robert, odkładając kubek. – Jakoś mniej pusto się robi.
– U mnie też – odpowiedziałam. – Tylko czasem... jeszcze mam wrażenie, że zaraz coś się zawali. Że to nie może być takie normalne.
– Czasem musi być zwyczajnie, żebyśmy w końcu poczuli, że jest dobrze.
Uśmiechnęłam się. On się pochylił i pocałował mnie lekko, spokojnie. Jakby chciał tylko sprawdzić, czy to prawda, że już mogę na to pozwolić.
Wieczorem, gdy układałam Zosię do snu, zapytała:
– A teraz jesteśmy rodziną?
Spojrzałam na nią, głaskałam po włosach i powiedziałam:
– Nie wiem, co będzie dalej. Ale jesteśmy razem. To się liczy.
Można po prostu być
Nie było perfekcyjnie. Nadal się czasem kłóciliśmy, dzieci się sprzeczały, ja miałam dni, kiedy zamykałam się w łazience i płakałam, bo wszystko było za dużo. Ale coraz częściej było też spokojnie. I ciepło. I prawdziwie. Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale pewnego dnia przestałam liczyć, ile dni minęło od rozwodu. Przestałam też myśleć o sobie wyłącznie jako o kimś, kto musi sobie radzić. Zaczęłam dostrzegać, że można po prostu być. Nie idealnie, nie bez lęku. Ale uczciwie. I z kimś.
Miłość Roberta nie poskładała wszystkiego. Nie naprawiła przeszłości. Nie zmyła samotnych nocy ani tamtego ranka, kiedy Zosia wykrzyczała mi, że wolę komputer niż ją. Ale była jak coś, na czym mogłam się oprzeć, kiedy grunt znów zaczynał mi się usuwać spod nóg. Patrzę czasem na nas – naszą czwórkę, z pozszywanych kawałków. I widzę, że to nie jest bajka. Nikt tu nie ratuje nikogo, nie ma rycerzy ani księżniczek. Jest pranie do zrobienia, lekcje do odrobienia, są nieprzespane noce i dzieci, które raz się kochają, a raz obrażają o długopis.
Ale jest też herbata robiona dla mnie, gdy boli głowa. Jest wiadomość: „Dzisiaj ja odbiorę dzieci”. Jest jego ręka na mojej dłoni, kiedy znowu zaczynam wątpić, czy potrafię to wszystko udźwignąć. Nie zawsze po burzy wychodzi słońce. Ale czasem wystarczy, że przestaje walić piorunami.
Ewa, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Historia naszego poznania wydawała się jak z bajki. Okazało się, że to nie romantyczny przypadek, a zaplanowany spisek”
- „Życie dało mi 2 szansę. Już miał zacząć się nowy rozdział, ale wrócił ktoś, kto nigdy tak naprawdę nie odszedł”
- „Z mężem żyjemy jak współlokatorzy, kłócąc się o to, kto wyniesie śmieci. Nie tak wyobrażałam sobie idealne małżeństwo"




