Wyszłam za mąż, gdy miałam zaledwie dwadzieścia lat. Niektórzy patrzyli ze zdziwieniem, inni mówili, że jestem szczęściarą – młody, porządny mąż, wspólne mieszkanie, stabilność. Wtedy myślałam, że o to właśnie chodzi w dorosłym życiu. Nie przewidziałam tylko, że ta cała stabilność z czasem zmieni się w nudną, szarą codzienność, która zacznie mnie coraz bardziej uwierać.
Nie było szalonych wypadów, niespodziewanych podróży, głośnych imprez do rana. Były rachunki, obowiązki i niekończące się „muszę”. Gdy patrzyłam na koleżanki, które dopiero co wchodziły w dorosłość, zaczęłam zadawać sobie pytanie: co by było, gdybym poczekała? Czy nie byłoby lepiej najpierw się wyszaleć, a dopiero potem układać życie?
Miałam wielkie nadzieje
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Poznałam Kamila na pierwszym roku studiów, a po kilku miesiącach byliśmy już nierozłączni. Wydawał się inny niż wszyscy – spokojny, dojrzały, wiedział, czego chce. To przy nim czułam się bezpieczna, doceniana, wyjątkowa. Kiedy oświadczył mi się po pół roku znajomości, nie miałam wątpliwości. Wydawało mi się, że to właśnie taka miłość – szybka, intensywna, prawdziwa – jest tą jedyną.
Ślub zorganizowaliśmy skromny, ale z klasą. Miałam białą sukienkę z długim rękawem, on garnitur w kolorze grafitu. Mama płakała ze wzruszenia, znajomi gratulowali nam odwagi, a ja byłam przekonana, że właśnie zaczynam najpiękniejszy etap życia. Kamil od początku mówił, że chciałby mieć szybko dzieci, ale uznaliśmy, że najpierw się trochę „urządzimy”. Wynajęliśmy małe mieszkanie na obrzeżach miasta, kupiliśmy stół, kanapę z ogłoszenia i wspólne kubki z napisem „mąż” i „żona”. Wszystko było jeszcze takie świeże, pachnące nowością. Czułam się dorosła.
– Kochanie, zrobiłem herbatę z miodem – zawołał mnie kiedyś z kuchni, a ja uśmiechnęłam się jak głupia. Takie drobnostki wtedy mnie cieszyły. Miałam wrażenie, że każda czynność, nawet gotowanie zupy, ma w sobie coś magicznego, bo robimy to razem.
Wieczorami siadaliśmy pod kocem i oglądaliśmy seriale. Czasem rozmawialiśmy o przyszłości – o naszym domu z ogródkiem, o dzieciach, o wakacjach we Włoszech. Żyliśmy wizją tego, co ma dopiero nadejść. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że codzienność potrafi być bardziej bezlitosna niż jakikolwiek dramat.
Zaczęło mi to doskwierać
Po pół roku wspólnego życia zaczęłam zauważać rzeczy, które wcześniej mi umykały. Kamil coraz częściej siedział z laptopem na kolanach, wpatrzony w ekran, a rozmowy sprowadzały się do „co na obiad?” i „widziałaś gdzieś moje skarpetki?”. Ja wracałam z uczelni zmęczona, z torbą wypchaną notatkami, a w domu czekała sterta naczyń i pranie do rozwieszenia. Niby normalne rzeczy, ale z czasem stały się ciężarem. Zamiast się przytulić i zapytać, jak minął dzień, rzucaliśmy krótkie zdania, jakbyśmy rozliczali się z obowiązków.
– Mógłbyś chociaż raz umyć łazienkę – rzuciłam pewnego wieczoru, patrząc, jak przeskakuje z jednego meczu na drugi.
– Przecież w zeszłym tygodniu myłem – odparł bez odrywania wzroku od telewizora.
– Minęło już dziesięć dni, ale kto by liczył…
Taka była nasza nowa normalność. Coraz więcej napięcia, coraz mniej śmiechu. W weekendy Kamil spotykał się z kolegami, a ja siedziałam sama, przeglądając zdjęcia znajomych – wycieczki, imprezy, koncerty. Zaczęło mnie to boleć. Byłam młoda, a czułam się jak uwięziona w klatce. Na urodziny koleżanki poszłam sama. Patrzyłam, jak tańczą, śmieją się, flirtują z chłopakami. A ja? Wróciłam przed północą, bo „przecież mąż czeka”. A on nawet nie zauważył, że nie było mnie dłużej niż zwykle.
To był pierwszy moment, kiedy pomyślałam: może się pośpieszyłam?
Coraz bardziej żałowałam
Codzienność przygniotła mnie jak ciężka kołdra, spod której nie mogłam się wydostać. Dzień za dniem wyglądał tak samo – pobudka, szybkie śniadanie, zajęcia, zakupy, sprzątanie, gotowanie, kolacja, sen. I od nowa. Wszystko było przewidywalne do bólu. Kamil wracał z pracy, rzucał klucze na komodę, zdejmował buty i od razu włączał telewizor. Ja w tym czasie kończyłam gotować obiad. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać o czymkolwiek poza tym, co trzeba było załatwić.
– Pamiętasz, że jutro trzeba zapłacić za internet? – zapytałam któregoś wieczoru.
– Aha, zrób przelew, skoro już siedzisz przy laptopie – odpowiedział obojętnie.
Nie miałam już siły się kłócić. Po prostu zaczęłam robić wszystko mechanicznie. Coraz częściej łapałam się na tym, że po prostu trwam. Nie cieszyło mnie nic – ani wspólne kolacje, ani niedzielne spacery, ani nawet jego gesty, które kiedyś wywoływały uśmiech. Z czasem nawet przestaliśmy spać przytuleni. Zasypialiśmy obok siebie, jak dwa samotne światy, które przypadkiem dzielą to samo łóżko.
Pewnej niedzieli odwiedziła mnie przyjaciółka z liceum. Miała rozczochrane włosy, na twarzy piegi od słońca i opowiadała, że właśnie wróciła z objazdówki po Bałkanach. Patrzyłam na nią jak zahipnotyzowana. Opowiadała o ludziach, których spotkała, o nocy spędzonej w namiocie nad morzem, o tym, jak śpiewała przy ognisku do rana. A ja w tym czasie myślałam tylko o tym, że muszę wyjąć pranie z pralki.
Zaczęłam żałować. Tego, że nie wyjechałam, że nie zrobiłam głupstw, że nie miałam fazy buntu. Byłam żoną. Ale czy byłam sobą?
Te myśli nie dawały mi spokoju
Kiedyś miałam listę rzeczy, które chciałam zrobić przed trzydziestką. Zapisane na marginesie zeszytu marzenia: skok na bungee, nocleg na dziko w lesie, samotna podróż do innego kraju, praca za granicą choćby przez wakacje, tańczenie do rana w klubie w Barcelonie. Po ślubie schowałam ten zeszyt na dno szuflady. Czułam, że wypada mi już tylko być rozsądną. Taką „poukładaną żoną”. Ale ta rozsądność dusiła mnie coraz bardziej.
Zaczęłam wątpić, czy to naprawdę moje życie. Zazdrościłam dziewczynom, które jeszcze nie musiały podejmować poważnych decyzji, które mogły zmieniać pracę, kierunek studiów, partnerów. Ja czułam się uwiązana. I choć Kamil nie był złym człowiekiem – nigdy mnie nie skrzywdził, nie podniósł głosu – to miałam wrażenie, że przestał mnie postrzegać jako kobietę.
– Czemu się tak wystroiłaś? – zapytał pewnego dnia, gdy wychodziłam na spotkanie z koleżanką.
– Bo mam ochotę wyglądać ładnie – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.
– Dla niej czy dla kogoś innego? – zażartował, ale ten żart zabolał bardziej, niż chciałam się przyznać.
Zastanawiałam się, co by było, gdybyśmy wtedy nie wzięli ślubu. Może wyjechałabym na wymianę studencką? Może poznałabym innych ludzi, zobaczyła świat, zmieniła się? Może miałabym czas się pogubić, poimprezować, zakochać i rozczarować? Te myśli nie dawały mi spokoju. Zamiast zasypiać spokojnie, przewracałam się z boku na bok, analizując swoje życie. I coraz częściej zadawałam sobie pytanie: czy jestem szczęśliwa?
Pragnęłam innego życia
Wszystko się zmieniło, kiedy w pracy pojawił się nowy kolega. Michał. Starszy ode mnie o trzy lata, z ciętym dowcipem i spojrzeniem, które zatrzymywało na sobie wzrok. Początkowo rozmawialiśmy tylko o projektach, później o filmach, muzyce, podróżach. Zaczął przynosić mi kawę bez pytania, dokładnie taką, jaką lubię – czarną z odrobiną mleka i bez cukru. Uśmiechałam się, gdy przychodził do biura. Czułam się dostrzeżona.
– Lubię, jak się tak śmiejesz, gdy rozmawiamy – powiedział pewnego dnia.
– To dlatego, że dawno nikt mnie tak nie rozbawił – odpowiedziałam, zaskoczona własną szczerością.
Wiedział, że jestem mężatką. Nigdy nie przekroczył granicy, ale ona i tak powoli się zacierała. Czasem łapałam się na tym, że myślami jestem nie w naszym wynajmowanym mieszkaniu z Kamilem, tylko w kawiarni z Michałem, że opowiadam mu o swoich marzeniach, a on słucha. I nie mówi, że to głupie, tylko dopytuje.
Pewnego popołudnia zaprosił mnie na wernisaż fotografii. Kamil został w domu, miał grać z kolegami online. Ubrałam się w sukienkę, której nie nosiłam od naszego miesiąca miodowego. Czułam się... znowu żywa. Nie wydarzyło się nic. Michał odprowadził mnie pod blok, życzył dobrej nocy. Ale kiedy weszłam do mieszkania, a Kamil nawet nie oderwał wzroku od monitora, wiedziałam jedno: to już nie było to.
Coraz bardziej ciągnęło mnie w stronę tego, co nieznane. Nie chodziło nawet o Michała. Chodziło o tę wersję mnie, którą zaczęłam widzieć tylko poza domem – ciekawą życia, uśmiechniętą, wolną.
Coś straciłam, coś zyskałam
Minęły dwa lata od tamtego wieczoru. Nie, nie zostawiłam Kamila dla Michała. Nie było zdrady, nie było dramatycznych scen, walizek wynoszonych w pośpiechu. Była za to cicha decyzja, dojrzewająca we mnie miesiącami. Pewnego dnia po prostu usiedliśmy przy kuchennym stole i powiedziałam mu, że chcę się rozstać. Nie płakał. Patrzył na mnie długo, jakby próbował zrozumieć, kiedy to wszystko się rozpadło.
– Myślałem, że jesteśmy szczęśliwi – powiedział cicho.
– Też tak myślałam. Ale przestałam być sobą.
Wyprowadziłam się, wynajęłam małą kawalerkę blisko centrum. Zaczęłam jeździć na weekendy w nieznane miejsca, zapisałam się na taniec, wróciłam na studia podyplomowe. Nie zawsze było łatwo. Czasem brakowało mi jego obecności, znajomego rytmu dnia, wspólnych kolacji. Ale to była tęsknota za czymś bezpiecznym, nie za czymś dobrym. Bo choć moje życie stało się bardziej chaotyczne, było też prawdziwsze.
Dziś nie żałuję, że się zakochałam i wyszłam za mąż. Ale żałuję, że nie dałam sobie czasu na to, by najpierw poznać siebie. Może wtedy wiedziałabym lepiej, czego naprawdę chcę. Może nie szukałabym miłości po to, by poczuć się kimś ważnym. Nie naprawiłam przeszłości. Ale nauczyłam się żyć z jej konsekwencjami. I choć nie mam już dwudziestu lat, czasem wciąż zakładam tę sukienkę z miesiąca miodowego i idę tańczyć. Dla siebie.
Ewelina, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zawsze wierzyłam, zdrady są tylko w romansidłach. Ale kiedy przeczytałam wiadomość w jego telefonie, pozbyłam się złudzeń”
- „Nasza pościel pachniała ostrymi perfumami. W bolesny sposób przekonałem się, kto zostawia ten zapach z ogonem”
- „Rozwodnik z aplikacji zaprosił mnie na romantyczną kolację. Nakarmił mnie mdłymi nuggetsami i srogim rozczarowaniem”









