Nigdy nie przepadałam za tym całym Halloween. Dla mnie koniec października zawsze pachniał woskiem zniczy i wilgocią znad cmentarnej ziemi, a nie dynią i plastikiem z chińskiego marketu. Pamiętam, jak z mamą piekłyśmy ciasto na Wszystkich Świętych i szykowałyśmy się do odwiedzin u tych, co odeszli. Dziś moje wnuczki zamiast wspominać dziadka, ganiają przebrane za czarownice, śmiejąc się do rozpuku. Może i to urocze, ale dla mnie to zwykła bezbożność. Bo jak można się cieszyć ze śmierci, a na drugi dzień nie mieć siły, by zapalić dziadkowi świeczkę?
W sercu czułam ból
Wszystko zaczęło się tydzień przed końcem października. Siedziałam przy kuchennym stole, obierając jabłka na szarlotkę, gdy do kuchni wpadła Jagoda, moja starsza wnuczka.
– Babciu, wiesz, że w tym roku mam być zombie cheerleaderką? – wypaliła od progu.
Spojrzałam na nią znad miski z jabłkami. Miała na sobie czarne rajstopy w pajęczyny i różową bluzę z kapturem.
– Co ty do mnie mówisz, dziecko? – westchnęłam, choć już wiedziałam, że zbliża się ich ulubione „święto duchów”.
– No Halloween, babciu! Z Martyną robimy dynie i będziemy chodzić po mieszkaniach zbierać cukierki. A mama powiedziała, że może nawet wyprawimy małą imprezę!
Zamieszałam w cieście z wyraźnym niesmakiem.
– A kto pójdzie ze mną na cmentarz?
– No jak to? – zdziwiła się – Przecież pójdziemy... tylko nie wiem, czy 1 listopada, bo może będziemy odsypiać po imprezie, ale jakoś pójdziemy. Przecież dziadek się nie obrazi, nie?
Nie odpowiedziałam. Co miałam jej powiedzieć? Że mnie serce boli, kiedy słyszę takie rzeczy? Że ten „święty spokój”, o który tak dba moja córka, zabija we wnuczkach to, co najważniejsze – pamięć?
– Dziadek byłby rozczarowany – mruknęłam tylko i wróciłam do jabłek.
Jagoda coś jeszcze mówiła, ale nie słuchałam. W oczach miałam obraz swojego męża sprzed lat, jak pchał ze mną wózek między grobami, pokazując dzieciom, jak się zapala znicze. A teraz jego wnuczki lepiły sztuczne kły z plasteliny.
Mąż się w grobie przewraca
Kilka dni później wnuczki usiadły na kanapie, obie naraz, z błyskiem w oczach i telefonami w dłoniach. Jagoda i Anielka. Jedna trzynastoletnia, druga o dwa lata młodsza, ale już z własnym zdaniem, które zaskakująco często pokrywało się z tym, co mówiła starsza siostra.
– Babciu, patrz! – Jagoda wyciągnęła telefon – Znalazłyśmy przepis na ciasto w kształcie trumny. Robi się je z czekolady i żelek w kształcie robaków! Zrobimy na sobotę, okej?
– Sobotę? – uniosłam brwi. – Przecież to dzień przed Wszystkimi Świętymi.
– No właśnie! – wtrąciła się Anielka. – I wtedy robimy imprezę halloweenową! Martyna przyniesie głośnik, a Zosia ma światła dyskotekowe. Będzie ekstra!
Patrzyłam na nie przez chwilę w ciszy. Skakały wokół jak pisklaki w gnieździe, pełne ekscytacji. Czułam coś między rozczuleniem a żalem.
– A cmentarz? – zapytałam w końcu.
– No przecież mówiłyśmy. Pójdziemy... Może drugiego listopada? – rzuciła Anielka, jakby to była drobnostka. – Wtedy pewnie będzie mniej ludzi, szybciej wejdziemy i wyjdziemy.
„Wejdziemy i wyjdziemy”. Szybciej, łatwiej, wygodniej. Jakby to był sklep, nie miejsce wiecznego spoczynku.
– Tego dnia chodzi się z modlitwą i zadumą, nie z zegarkiem w ręku – powiedziałam cicho.
Nie słuchały. Już przeglądały w telefonie kolejne pomysły na dekoracje – „krwawy poncz”, balony z oczami, girlandy z duszkami. Patrzyłam, jak ich palce przesuwają się po ekranach z szybkością światła. A potem wzrok sam mi uciekł na kredens, gdzie stał stary portret mojego męża. Jemu by się to nie podobało.
Selfie z grobem
Przyszłyśmy na cmentarz drugiego listopada. Ja z torbą pełną zniczy, one z telefonami, bo miały „robić zdjęcia do rodzinnego albumu”. Świeciło słońce, aż nienaturalnie jak na listopad, a powietrze pachniało raczej zgniłymi liśćmi niż woskiem i kadzidłem. Nie było tej cmentarnej ciszy, co zwykle. Dzieciaki biegały, ktoś rozmawiał przez telefon, śmiechy niosły się między grobami. Jakby to był deptak, nie miejsce wieczności.
Zatrzymałyśmy się przy nagrobku. Mąż miał nową chryzantemę, znicze już prawie wypalone – ktoś musiał być tu wczoraj. Może moja córka, ukradkiem, żeby mi nie słuchać marudzenia, że się spóźniły?
– Babciu, długo jeszcze? – zapytała Anielka, ledwie minęło dziesięć minut. – Wczoraj do późna siedziałyśmy, jestem zmęczona.
– Jakbyście przyszły wczoraj, to byście już dzisiaj odpoczywały – rzuciłam, ale bez złości. Raczej z goryczą.
Jagoda ukucnęła przy grobie i zaczęła coś grzebać w doniczce z kwiatami.
– Ojej, zobacz! Mrówki! – zawołała z radością, jakby znalazła złoty pierścionek. – Ciekawe, czy one też mają cmentarze.
– Dziecko, skup się – powiedziałam stanowczo. – Jesteśmy u dziadka. Pomódl się chociaż.
Zrobiły znak krzyża, obie naraz, szybko, jakby odhaczały zadanie z listy. A potem znowu wyciągnęły telefony.
– Zróbmy sobie selfie z grobem. Wyślemy mamie – zaproponowała Anielka z uśmiechem. – Żeby widziała, że byłyśmy.
Spojrzałam na nie i nagle poczułam, jak coś się we mnie ściska. To był moment, w którym po raz pierwszy pomyślałam: „Może to nie ich wina”.
Miałam tego dość
Obiad po cmentarzu miał być spokojny. Zupa dyniowa, pieczeń, sernik – wszystko jak co roku. Ale atmosfera była ciężka jak chmura burzowa. Dziewczynki siedziały ospałe, dłubiąc w talerzach, moja córka przeglądała coś na telefonie, a ja – jak zwykle – próbowałam podtrzymać resztki świątecznego nastroju.
– Dobrze, że w końcu poszłyście na grób dziadka – powiedziałam, krojąc pieczeń. – Ale szkoda, że nie wcześniej.
– Mamo, przecież mówiłam, że miałyśmy imprezę. Halloween to teraz też ważna tradycja – odezwała się nagle moja córka, nie podnosząc wzroku.
– Ważna tradycja? – powtórzyłam, czując jak wzbiera we mnie fala. – Zęby z plastiku i „cukierek albo psikus”? To jest dla ciebie tradycja?
– To zabawa, mamo. Dzieci się cieszą. Nie możesz wszystkiego widzieć w czarnych barwach.
– A ja widzę tylko jedno – że pamięć o bliskich została zastąpiona przez lampki LED i sztuczne pajęczyny! – podniosłam głos, aż dziewczynki spojrzały na mnie z przestrachem. – Nie po to przez całe życie uczyłam was szacunku do zmarłych, żebyście teraz wolały się przebierać za trupy, zamiast odwiedzać groby bliskich.
– Mamo, przesadzasz – warknęła córka. – Dzieci mają prawo do radości. To nie znaczy, że nie pamiętają o dziadku.
– A jak mają pamiętać, skoro nawet nie wiedzą, kiedy umarł?! – wyrwało mi się, zanim zdążyłam się ugryźć w język.
Zapadła cisza. Jagoda spuściła głowę. Anielka sięgnęła po widelec, ale zaraz go odłożyła. Wyszłam z kuchni. Czułam, że jeśli zostanę choćby minutę dłużej, powiem coś, czego już nie da się cofnąć.
Nie wszystko stracone
Usiadłam w sypialni, w fotelu przy oknie, w którym siadywał mój mąż. Przez chwilę tylko wpatrywałam się w drzewo za oknem, jakby jego gałęzie mogły mi podpowiedzieć, co robić dalej. Potem sięgnęłam po ramkę z jego zdjęciem. Miał wtedy może pięćdziesiąt lat, patrzył poważnie, ale z czułością. Pamiętałam ten dzień – robiliśmy porządki na działce, a wnuczki biegały wokół nas jak nakręcone. Wtedy wszystko było prostsze. Usłyszałam ciche pukanie. Drzwi się uchyliły i weszła Jagoda.
– Babciu? Mogę?
Skinęłam głową. Usiadła naprzeciwko mnie, ze spuszczonym wzrokiem.
– Przepraszam, że cię zdenerwowałam – powiedziała cicho. – Nie chciałam. Po prostu... ja nie rozumiem, dlaczego to musi być takie smutne.
Westchnęłam.
– Bo to nie chodzi o smutek, tylko o pamięć, kochanie. O to, że jak się przestaje pamiętać, to człowiek naprawdę umiera. Nawet jeśli ma grób i świeczkę.
– Ja pamiętam dziadka. Tylko inaczej – szepnęła. – Gdy jem lody truskawkowe, bo mi je kupował. Albo jak raz pokazał mi, jak zawiązać węzeł żeglarski na kiju od miotły... Myślisz, że to się nie liczy?
Zamurowało mnie. Spojrzałam na nią – niby jeszcze dziecko, a mówiła jak dorosła.
– Liczy się – przyznałam. – Tylko czasem chciałabym, żebyście okazywały to inaczej.
– Może się nauczymy. Ale musisz nam pokazać jak – odparła spokojnie.
I wtedy zrozumiałam, że jeszcze nie wszystko stracone.
Mam jeszcze czas
Następnego dnia rano na stole w kuchni leżał niewielki znicz i rysunek Anielki – serce, a w środku podpis: „Dla dziadka”. Obok karteczka od Jagody: „Pójdziemy w weekend razem. Tylko my trzy, dobrze?” Usiadłam i długo patrzyłam na te dziecięce gesty. Może i drobne, ale dla mnie ważne jak pacierz. Wiedziałam, że świat się zmienia. Że nie zatrzymam go krzykiem ani zrzędzeniem przy stole. Halloween nie zniknie tylko dlatego, że mnie boli. Ale może da się znaleźć miejsce dla dyni i znicza, dla śmiechu i ciszy. Wieczorem córka przyszła do mnie, jakby speszona.
– Mamo... Przepraszam, że tak ci nagadałam. Może masz rację. Może my za bardzo chcemy, żeby dzieci były szczęśliwe, a za mało uczymy, co to znaczy być wdzięcznym.
Uśmiechnęłam się. Nie potrzebowałam przeprosin. Potrzebowałam tego, żeby mnie wysłuchała.
– Tylko tyle chcę – powiedziałam. – Żebyśmy pamiętali. Bo to, co się kiedyś zaczęło, nie kończy się tylko dlatego, że ktoś odszedł.
W sobotę wzięłam wnuczki za ręce i poszłyśmy na cmentarz. Bez pośpiechu, bez telefonów, bez zdjęć. Przyniosłyśmy znicze i opowieści. O tym, jak dziadek śmiał się do łez z ich wygłupów. Jak je woził na sankach. Jak tańczył ze mną w kuchni przy radiu, kiedy myślał, że nikt nie patrzy. I wtedy, wśród tych opowieści, poczułam, że naprawdę wrócił. Na chwilę. Do nich, do mnie. Może Halloween nie musi wszystkiego niszczyć. Może trzeba tylko nauczyć ich, że pamięć to nie obowiązek, tylko przywilej. A ja... Ja mam jeszcze czas, żeby im to pokazać.
Krystyna, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.