Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam być dla niej niewygodna. Może wtedy, gdy powiedziałam, że nie przyjadę na cmentarz w sobotę, bo dzieci mają konkurs halloweenowy w szkole. Albo wcześniej – kiedy zapytałam, czy oprócz zniczy nie możemy też postawić dyni. Moja matka zawsze miała sztywne zasady. Uważała, że jak coś się robiło przez trzydzieści lat, to znaczy, że tak trzeba i koniec. A ja… po prostu chciałam, żeby moje dzieci zapamiętały ten dzień jako coś więcej niż marsz od grobu do grobu z plastikowymi chryzantemami.

Nie było moją intencją nikogo obrażać. Ale tak to jest – wystarczy jeden nie taki znicz, jedna dynia więcej, jedna czarownica za dużo i już jesteś "ta, co pluje na groby". Tak przynajmniej wynikało z tonu mojej matki, kiedy rozmawiałyśmy ostatni raz. No, może „rozmawiałyśmy” to za duże słowo – ona mówiła, ja milczałam. A potem już tylko cisza.

Matka miała pretensje

– Mamo, mogę być czarownicą z kotem? – zapytała Hania, przyklejając nos do szyby w sklepie. – Tą, z peleryną i wielkim kapeluszem?

– A ja chcę być dyniowym duchem! – dołączył Jasiek, uderzając się pięścią w pierś z dumą.

– Dobrze, dobrze – westchnęłam z uśmiechem. – Ale wybieramy tylko jeden kostium, jasne?

Dzieci piszczały z radości, a ja – przyznaję – też się cieszyłam. Od kilku lat Halloween było jedynym momentem jesieni, który naprawdę lubili. I szczerze? Ja też. Lubiłam te światełka, śmiech dzieciaków, wszystkie te pajęczyny i śmieszne upiory w oknach.

Wyszliśmy z torbą pełną rzeczy, a kiedy odblokowałam telefon, zobaczyłam nieodebrane połączenie. "Mama". Oddzwoniłam od razu. Odebrała po drugim sygnale.

– Cześć mamo, coś się stało?

– Co się stało? – powtórzyła lodowato. – Stało się to, że słyszałam od sąsiadki, że zamiast zniczy kupujecie przebrania na Halloween.

– Mamo, to nie znaczy, że nie pójdziemy na cmentarz. Po prostu dzieci mają szkolny konkurs, a ja...

– Konkurs?! W dzień Wszystkich Świętych?! – przerwała mi. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz, dziecko. To nie czas na przebieranki i zabawy!

– Mamo, to tylko dzieci...

– A ty jesteś ich matką! – rzuciła ostro. – Powinnaś im pokazać, co to znaczy szacunek. Ale skoro ty nie masz szacunku do tradycji, to już nic dziwnego, że...

– Że co? – zapytałam chłodno.

Ale ona już się rozłączyła.

Niemiłe spotkanie na cmentarzu

Nie odzywała się przez cały tydzień. Nie odpisała nawet na zdjęcie, które wysłałam – dzieci w kostiumach, uśmiechnięte od ucha do ucha, trzymające dynie i papierowe latarenki.

– A babcia coś napisała? – zapytała Hania podczas kolacji, machając łyżką nad zupą.

– Pewnie jest zajęta, kochanie – skłamałam.

Ale prawda była taka, że matka miała mnie gdzieś. Po raz kolejny udowadniała, że wszystko, co wykracza poza jej schemat, jest „błędne”, „niewłaściwe”, „niepoważne”.

W dzień Wszystkich Świętych pojechałam na cmentarz z dziećmi. Mimo wszystko. Kupiliśmy znicze – nie plastikowe, tylko szklane, porządne. Hania niosła bukiet wrzosów, Jasiek trzymał moją dłoń. A mnie ściskało w gardle na myśl, że najpewniej ją tam spotkam.

I rzeczywiście – stała przy grobie dziadka, z naręczem białych chryzantem, jak zwykle w beżowym płaszczu, spięta jak struna. Znieruchomiała na nasz widok. Dzieci pomachały jej radośnie.

– Babciu!

– Dzień dobry – powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie jak na obcą.

– Jednak przyszłaś? – zapytała chłodno.

– Tak. Przyszłam, żeby odwiedzić tatę. I dziadka. Jak co roku.

– Z dziećmi przebranymi za duchy. Jakby to był jakiś karnawał – rzuciła z goryczą, odwracając wzrok.

– One są dziećmi, mamo. Nie przebrały się z braku szacunku. Chciały po prostu...

– Wiem, wiem. Zabawa ważniejsza niż pamięć.

Stałam tam, z tą głupią peleryną Hani, którą trzymałam w ręku, i miałam ochotę rzucić nią o ziemię.

– Chodźcie – powiedziałam w końcu do dzieci. – Pomodlimy się przy grobie pradziadka.

Byłam zawiedziona jej postawą

Nie odezwała się już w ogóle. Ani dzień później. Ani tydzień później. Ani wtedy, gdy przyniosłam jej ulubione ciasto dyniowe, wciąż ciepłe, w brązowym papierze i postawiłam pod drzwiami. Nie otworzyła.

– Może babcia jest chora? – zapytał Jasiek, kiedy zapukaliśmy, a z mieszkania dobiegała tylko cisza.

– Może po prostu nie chce z nami rozmawiać – odpowiedziała za mnie Hania, zaskakująco poważnie jak na dziewięciolatkę.

Zrobiło mi się przykro. Właściwie nie, nie przykro – byłam wściekła. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby obrażać się na własne wnuki, bo ich matka nie pasuje do jakiegoś wyimaginowanego szablonu?!

Zadzwoniłam tego samego wieczoru. Oczywiście – nie odebrała. Napisałam wiadomość: „Mamo, wiem, że jesteś zła, ale naprawdę uważasz, że to powód, żeby zrywać kontakt z wnukami?”. Po godzinie tylko jeden znaczek – przeczytana. Nic więcej.

– Nie chce z nami gadać – westchnęła Hania. – Bo byliśmy czarownicami?

– Nie, skarbie – pokręciłam głową. – Bo mama babci nie pozwała jej się tak przebierać, jak była mała. I teraz myśli, że inni też nie powinni.

– Ale przecież można być dorosłym i się przebierać – powiedział Jasiek. – Widziałem jednego tatusia w stroju banana!

Parsknęłam śmiechem.

– No właśnie. Każdy powinien móc być tym, kim chce. I świętować tak, jak czuje. Z szacunkiem, pamięcią, ale i radością w sercu.

– To babcia tak nie czuje? – dopytywała Hania, marszcząc nos.

– Babcia czuje po swojemu. Tylko nie ma odwagi przyznać, że ktoś może czuć inaczej.

Wtedy zamilkliśmy. A ja już wiedziałam, że to się szybko nie naprawi.

To mi złamało serce

List przyszedł tydzień później. Prawdziwy, na papierze, pisany odręcznie. Matka nigdy do końca nie ufała wiadomościom elektronicznym.

– To od babci! – Hania wypatrzyła kopertę pod drzwiami i podała mi ją ostrożnie, jakby była zrobiona z porcelany.

Rozpoznałam pismo od razu. Ten sam pochylony, lekko drżący charakter. Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam.

„Patrycjo, muszę odpocząć od waszego świata. Od twojego buntu, od twoich nowych świąt i strojów, których nie rozumiem. Czuję się, jakbym była reliktem. Kimś, kto już do niczego nie pasuje. Może i tak jest.

Nie chcę więcej się spierać. Nie chcę tłumaczyć, dlaczego mnie to boli. Po prostu... pozwól mi żyć po swojemu. I nie każ mi się przyglądać, jak wszystko, co znałam, obraca się w coś śmiesznego i plastikowego. Z szacunkiem, Mama.”

Czytałam list trzy razy, zanim cokolwiek powiedziałam.

– To znaczy, że babcia już nas nie chce? – zapytał cicho Jasiek, zaglądając mi przez ramię.

– Nie... – odparłam, choć sama nie byłam pewna. – To znaczy, że nie umie pogodzić się z tym, że się zmieniamy. Ale to nie znaczy, że nas nie kocha.

Ona chyba nie lubi być babcią – mruknęła Hania i przytuliła się do mnie.

Zwinęłam list i włożyłam do szuflady. Tak, żeby się nie zgubił. Bo był ważny. Jakby dokumentował zakończenie pewnej epoki.

– Chodźcie – powiedziałam. – Upieczemy pierniki. Takie, jak kiedyś robiła babcia.

Przełamaliśmy lody

Nie przyszła nawet na Boże Narodzenie. Nie zadzwoniła, nie przysłała kartki. Milczała jak grób. I choć było mi cholernie przykro, nie zamierzałam biec za nią z opłatkiem i przeprosinami, których nawet nie umiałabym sformułować. Bo niby za co? Że pozwalam dzieciom cieszyć się z dzieciństwa?

Ale w lutym, zupełnie niespodziewanie, przyszedł sms. Już sam fakt, że skorzystała z tej opcji komunikacji, był dość dziwny. „Czy mogę wpaść na herbatę? Bez rozmów o grobach i cmentarzach”. Siedziałam chwilę w osłupieniu. A potem wybuchnęłam śmiechem. Głośno, szczerze. Dzieci wpadły do kuchni jak na alarm.

– Co się stało, mamo?

– Babcia napisała – powiedziałam i przeczytałam im wiadomość.

– To super! – krzyknął Jasiek. – Może teraz znowu zrobi dla nas szarlotkę?

Kiedy przyszła – w beżowym płaszczu, jak zwykle – nie powiedziała nic o Halloween, zniczach ani duchach. Przyniosła jabłka i słoik swojego dżemu. Hania patrzyła na nią z mieszaniną niepewności i nadziei.

– Cześć babciu.

– Cześć, Haniu. Fajna ta twoja dynia z tamtego dnia. Widziałam zdjęcia.

– Serio? Nie była... „nie na miejscu”?

– Może trochę. Ale była też ładna. I się uśmiechała.

Poczułam, jak coś się we mnie łamie. Ale to było pozytywne uczucie – jakby zamarznięta rzeka w końcu puściła.

– Mamo – powiedziałam cicho – nie musimy robić wszystkiego tak samo. Ale może da się to robić razem?

Nie odpowiedziała od razu. Zdjęła płaszcz i spojrzała na dzieci.

– Macie może trochę ciasta? Do tej herbaty?

I to był nasz nowy początek. Nie doskonały. Ale wystarczająco ludzki.

Wszystko się zmieniło

Nie wszystko wróciło do normy. I dobrze. Nie oczekiwałam już, że mama nagle zacznie z nami wycinać nietoperze z czarnego brystolu. Albo że przebrana za ducha z prześcieradła będzie rozdawać dzieciom cukierki.

Ale zaczęła przychodzić na obiady. Przynosiła ciasto. Pytała o konkursy w szkole i naprawdę słuchała odpowiedzi. W marcu zapytała:

– A jak się nazywała ta postać, za którą był przebrany Jasiek? Ta z pomarańczową głową?

– Jack O’Lantern – odparłam, nie kryjąc zaskoczenia.

– Aha. Ciekawe. I… nie macie wrażenia, że to taki trochę… znicz?

Spojrzałam na nią. Ona serio to powiedziała. W jej oczach było coś między ironią a próbą mostu.

– Trochę tak – przyznałam. – Tylko bardziej uśmiechnięty.

Mama skinęła głową i sięgnęła po kolejną porcję kompotu.

Wiedziałam, że już nigdy nie będzie jak dawniej. Ale może właśnie o to chodzi – że w rodzinie nie trzeba wszystkiego rozumieć. Wystarczy się postarać. Albo przynajmniej nie zamykać na innych.

W kolejny Dzień Wszystkich Świętych pojechała na cmentarz sama. Zostawiła nam w kuchni kartkę: „Nie zabieram dyni. Ale biorę was w sercu”. Uśmiechnęłam się wtedy do siebie.

Bo czasem największą zmianą jest to, że ktoś zaczyna patrzeć trochę szerzej. A u nas to wszystko zaczęło się od kapelusza czarownicy.

Patrycja, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: