Zawsze myślałam, że emerytura to czas odpoczynku. Po latach pracy i wychowywaniu własnych dzieci człowiek wreszcie może zwolnić, zapisać się na jogę, poczytać książkę, wyjechać gdzieś poza sezonem. Miałam nawet plan – raz w tygodniu kino z Grażynką, w piątki herbata z sąsiadkami, a w weekendy działka. Czas tylko dla siebie i zero pośpiechu. Tymczasem rzeczywistość zweryfikowała moje plany szybciej, niż się spodziewałam. Córka miała inne wyobrażenie o mojej starości i tak oto z dnia na dzień zostałam kierowcą na pełen etat. Musiałam wozić wnuki na milion dodatkowych zajęć i w tym wszystkim nie miałam już ani chwili dla siebie.

Miałam już powoli dość

– Mama, tylko na chwilę, dobrze? Musisz tylko podrzucić dzieci na balet i basen – powiedziała moja córka Ola, nawet nie patrząc mi w oczy, bo jednocześnie coś pisała w telefonie. – Ja mam zebranie, potem wideokonferencję, a potem muszę pojechać do hurtowni.

– A kiedy mam je odebrać? – zapytałam spokojnie, choć już wtedy czułam, że ta „chwila” ma potencjał, żeby zamienić się w pół dnia.

– W zasadzie… Basen kończy się o siedemnastej trzydzieści, a potem Filip ma angielski o osiemnastej dziesięć. Z kolei Julka jest wtedy na pianinie, więc… tak, no, najlepiej jakbyś ich od razu zabrała z basenu, podwiozła jedno tu, drugie tam. Dobra? Dasz radę?

– To ty zapisałaś ich na te wszystkie zajęcia? – zapytałam w końcu, nie kryjąc zdziwienia.

– No tak, przecież trzeba inwestować w dzieci. Inni mają korepetycje, basen, sport, języki… Ja nie chcę, żeby moje dzieci były gorsze.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko, jak z nonszalancją wrzuca mi do torebki grafik tygodniowy w formie kolorowej tabelki. Każde popołudnie od poniedziałku do piątku wypełnione po brzegi – jazda konna, francuski, tenis, robotyka, rytmika, logopeda…

– Wiesz, dobrze, że jesteś na emeryturze. Masz teraz czas, to chociaż trochę pomożesz, prawda?

Nie spytała, czy chcę i nie spytała, czy mogę. Po prostu założyła, że babcia zawsze się zgodzi. Zresztą... tak właśnie mnie wychowała – żeby pomagać. Nawet jeśli ktoś nie prosi, tylko wymaga.

Nie minęły nawet dwa dni

Emocje jeszcze nie ostygły od naszej poprzedniej rozmowy, a mój telefon już brzęczał z samego rana. „Ola” – mrugnęło mi na ekranie. Westchnęłam. Odbierając, już wiedziałam, że to nie będzie rozmowa z kategorii: „Mamo, jak się czujesz?” albo „Przyjedź na kawę”.

– Mamo, jesteś w domu? – usłyszałam w słuchawce ten sam zabiegany ton.

– No jestem, a gdzie mam być? – odpowiedziałam ostrożnie.

– Super! To czy możesz dzisiaj odebrać Filipa z hiszpańskiego? Kończy o 15:45. I wiesz co… Julkę musisz zawieźć na plastykę na 16:30. A potem odebrać ich oboje i zawieźć do mnie. Ja wrócę po dwudziestej.

Próbowałam coś powiedzieć, ale już słyszałam: – Lecę, bo mam spotkanie, dzięki, jesteś kochana! – i klik. Połączenie zakończone.

Siedziałam przez chwilę z telefonem w ręku i gapiłam się w ścianę. Nie zapytała, czy mam plany. Nie zapytała, czy się dobrze czuję. Po prostu rzuciła: „Zrób to” – jakby mówiła do kierowcy aplikacji do przewozu dzieci, nie do własnej matki. Zerknęłam na kalendarz. Czwartki miały być moje. Tylko moje. Miałam umówioną kawę z koleżanką, książkę, którą w końcu chciałam przeczytać, i nawet w telewizji leciał film, który planowałam obejrzeć.

I co z tego? Wszystko znów poszło w odstawkę, bo córka postanowiła, że ja – jej matka – mam być w gotowości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zawsze, gdy ona nie wyrabia. Zawsze, gdy coś wypadnie. I zawsze – bez słowa „proszę”.

Nie miałam serca odmówić

– Wiesz, mamo, naprawdę nie wiem, jak inni to ogarniają – zaczęła Ola pewnego wieczoru, kiedy przyszłam oddać dzieci po kolejnym maratonie odwożenia ich po całym mieście. – Gdyby nie ty, musiałabym rzucić pracę.

Powiedziała to tak, jakby rzucenie pracy było dramatem stulecia, a ja – ostatnią deską ratunku. Usiadłam na ich kanapie, zmęczona, z mokrą kurtką i głową pełną korków, harmonogramów i dziecięcych plecaków.

– Czy ty naprawdę uważasz, że to normalne? – zapytałam spokojnie. – Że babcia od poniedziałku do piątku robi za taksówkę?

– A co mam zrobić? Chcesz, żebym zrezygnowała z angielskiego? Z baletu? Mam im powiedzieć, że babcia nie chce ich wozić?

Zadrżałam. To była pułapka. Powiedz, że nie, a wyjdziesz na tę złą, która rujnuje dzieciom rozwój. Powiedz, że tak – i potwierdzasz, że twoje życie już się nie liczy.

– Czasem myślę, że gdyby tata żył, pomógłby mi – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy.

To było nie fair. Szantaż w białych rękawiczkach. Wbiła mi nóż, a potem sama się wzruszyła.

– Ola… – zaczęłam, ale głos mi zadrżał.

Zaraz potem jednak zamilkłam, bo wiedziałam, że nie wygram. Jej „potrzeby” zawsze będą ważniejsze niż moje „zachcianki”. Bo czymże jest kawa z koleżanką wobec angielskiego dla siedmiolatki? Wyszłam z mieszkania i przez całą drogę do domu milczałam. Czułam, że coś we mnie narasta i że jeszcze trochę, a wybuchnę.

Każdy dzień był gonitwą

– Babciu, a czy mogę siedzieć z przodu? – zapytał Filip, siadając już z plecakiem na ramieniu.

– Tylko nie mów mamie, bo ona zawsze mówi, że dzieci mają siedzieć z tyłu – dodał szeptem, jakbyśmy przemycali broń, a nie jechali na francuski.

Zgodziłam się, bo co miałam zrobić? Siedziałam już od godziny w korkach, Julkę zdążyłam odebrać z tańca i zawieźć na rytmikę, teraz Filip miał być na francuskim, a potem... potem już tylko robotyka i powrót do domu. Miałam wrażenie, że żyję według kalendarza z kolorowymi bloczkami. Dzień za dniem, godzina za godziną. Kiedyś planowałam, co ugotuję na obiad i gdzie pójdę z koleżanką, a teraz, czy zdążę z jednego końca miasta na drugi w dwadzieścia minut w godzinach szczytu.

– Babciu, a wiesz, że Franek ma prywatnego kierowcę? Tata mówi, że oni mają firmę transportową, to się nie liczy – powiedział Filip, z dumą w głosie, jakby chciał mnie pocieszyć, że nie jestem jedyna.

– No to ja też jestem waszym kierowcą. Tylko, że nie mam firmy, a stawki to raczej w pocałunkach i „babciu, kup coś słodkiego” – zażartowałam.

On się roześmiał, ale mnie jakoś nie było do śmiechu. Miałam ochotę się zatrzymać, wysiąść z auta i po prostu... iść przed siebie. Bez harmonogramu, bez dzieci, bez „mamo, tylko jeszcze dzisiaj”. Zamiast tego zajechałam pod szkołę językową, zaparkowałam i zaczęłam myśleć, jak wymigać się z robotyki, albo chociaż z piątkowego tenisa. Byleby odzyskać choć godzinę dla siebie.

Tego dnia sięgnęłam granicy

Przez dwie godziny czekałam w samochodzie – bo przecież szkoda jeździć tam i z powrotem. Dzieci miały zajęcia w różnych miejscach, a ja między jednym kursem a drugim czekałam w zatłoczonym parkingu przed galerią, marznąc, z bólem pleców i pustym żołądkiem. I wtedy coś we mnie pękło.

Wieczorem zapukałam do mieszkania Oli. Otworzyła z telefonem przy uchu, bez uśmiechu.

– Mamo, możesz poczekać chwilkę? Właśnie kończę rozmowę z klientką.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do środka i czekałam, a gdy skończyła, rzuciła krótko: – Coś się stało?

– Tak. Ja się bardzo staram, ale mam już dość. Nie jestem taksówką. Jestem człowiekiem, twoją matką i też mam swoje potrzeby. I swój czas, który nie jest za darmo.

Milczała. Wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem: – Mamo, ja… nie wiedziałam, że tak to odbierasz – powiedziała w końcu, cicho. – Myślałam, że ci to pasuje. Że lubisz być z dziećmi.

– Lubię. Ale nie kosztem siebie. Nie jako obowiązek. Nie jako coś oczywistego.

Od tamtej rozmowy minął tydzień

Ola nie dzwoniła. Przez pierwsze dni myślałam, że się obraziła, że zrobiłam coś złego. Mogłam przecież znów się ugryźć w język, poświęcić jeszcze trochę, być „tą dobrą”. Ale z każdym dniem oddychało mi się lżej. W końcu przeczytałam książkę, na którą od roku nie miałam czasu. Poszłam z Grażyną do kina. Zaczęłam znów chodzić na spacer o poranku. Taki, jak lubię – bez celu, bez dzieci, bez pośpiechu. Aż w końcu, w piątek, zadzwoniła Ola.

– Mamo, możemy się spotkać?

Spotkałyśmy się w kawiarni. Bez dzieci, bez hałasu. Usiadła przede mną jak mała dziewczynka, choć była już dorosłą kobietą.

– Zawsze myślałam, że skoro ty dajesz radę, to mogę cię prosić o wszystko – zaczęła. – Ale nie zauważyłam, kiedy przestałam cię prosić, a zaczęłam oczekiwać. Dopiero teraz zrozumiałam, że dzieci to moja odpowiedzialność, nie twoja. Ty jesteś babcią, a nie darmową pomocą logistyczną. Przepraszam.

Patrzyłam na nią uważnie. Moja córka. Kobieta, którą wychowałam na silną, niezależną. Może czasem za bardzo? Może nie nauczyłam jej, że pomoc nie jest obowiązkiem, tylko gestem.

– Córcia, ja ci chętnie ci pomogę – uśmiechnęłam się. – Ale wtedy, kiedy mnie poprosisz, a nie postawisz przed faktem dokonanym.

Objęła mnie mocno. Może naprawdę coś zrozumiała. A może tylko na chwilę. Nie wiem. Ale tego dnia czułam się nie jak szoferka – tylko jak matka, która wreszcie została usłyszana.

Krystyna, 75 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: