Życie małżeńskie często przypomina spokojne jezioro – niby jest pięknie, ale po czasie zaczyna drażnić bezruch. Nasze wspólne wieczory były jak przewidywalny rytuał: obiad, serial, cisza. Żadnych spacerów, niespodzianek, nawet głupiego wyjścia na lody. Wszystko „szkoda kasy”, „nie ma potrzeby”, „po co?”. Gdyby ktoś zapytał mnie, czym różni się poniedziałkowy wieczór od sobotniego, nie umiałabym odpowiedzieć. Mój mąż nie był złym człowiekiem. Po prostu tak bardzo przywykł do oszczędności i spokoju, że wszystko, co wykraczało poza schemat, uznawał za fanaberię. A ja? Coraz częściej czułam się jak mebel w jego uporządkowanym domu.
To nie ma sensu
Pamiętam, jak kiedyś czekałam na wieczory. W pracy liczyłam godziny do powrotu do domu, bo wiedziałam, że będziemy razem. Gotowałam z radością, przebierałam się w coś wygodnego, ale ładnego. Teraz... po prostu zrzucałam biurowe ciuchy i wkładałam rozciągnięty sweter. Kolacja, kanapa, pilot – powtarzalność bez emocji. Jakbyśmy oboje mieli wbudowany zegar, który każdemu z nas mówił, co dokładnie mamy robić w każdej minucie. Bez słów.
On siadał na swoim końcu sofy, ja na swoim. Między nami – stolik, herbata, czasem chipsy, najczęściej nic. I telewizor, który robił za trzeciego domownika. Znałam jego reakcje na wszystko – na pogodę, wiadomości, program o remontach. Śmiał się tylko z tych samych żartów, wzdychał w tych samych momentach. A mnie to nie śmieszyło już wcale.
– Może gdzieś wyjdziemy w piątek? – rzuciłam pewnego dnia, trochę dla zasady, trochę z nadzieją.
– A po co? Przecież tu też jest fajnie – odpowiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.
Właśnie. Po co? Przecież wszystko mamy: dach nad głową, pracę, ciepło. To wystarczy. Tak mówił. A ja siedziałam obok i czułam się, jakbyśmy przegapiali coś ważnego. Jakbyśmy zestarzeli się szybciej niż trzeba. Nie miałam odwagi powiedzieć mu, że ten dom, ta sofa i on w wyciągniętym T-shircie – to nie była moja wizja dorosłości. To była codzienność, która zaczęła mnie dusić.
Jesteśmy w dwóch różnych światach
Soboty w naszym domu wyglądały zawsze tak samo. Budziłam się pierwsza, choć nie miałam po co. Zaparzałam herbatę w kubkach, których ja i mój mąż używaliśmy od lat. Mąż później wchodził do kuchni w dresie, tym szarym, spranym, który kojarzył mi się bardziej z rezygnacją niż wygodą.
– Zrobisz owsiankę? – pytał, jakby to była część naszej umowy.
– Jasne – odpowiadałam, choć wcale nie miałam ochoty.
Potem sprzątanie, szybkie zakupy, a na obiad najczęściej zupa pomidorowa albo rosół. Nic przeciwko nim nie miałam, jednak świadomość, że nigdy nie pojawi się nic innego, odbierała mi apetyt. W połowie dnia siadał przed telewizorem i tak zostawał do wieczora. Nie chciałam mu przeszkadzać, więc krzątałam się po domu, udając zajętą. Czasem próbowałam usiąść obok, ale czułam, że wpadam w tę miękką, obojętną przestrzeń między nami. Tego konkretnego popołudnia patrzyłam na niego dłużej niż zwykle. Trzymał pilot jak tarczę, która miała bronić go przed jakąkolwiek zmianą.
– Może pójdziemy na spacer? Pogoda jest idealna – spróbowałam ostrożnie.
– Później – mruknął. – Chcę obejrzeć ten program.
Minęła godzina, potem druga. Spacer nie doszedł do skutku. Jak wszystko inne. Nie chciał nigdzie chodzić, nic zmieniać, nic próbować. A ja zaczynałam się zastanawiać, czy w tej całej stabilności nie zagubiłam siebie. Wieczorem, kiedy wyciągnął garnek z zupą i postawił na stole, odezwał się jak zwykle:
– Dolejesz mi trochę?
Zrobiłam to. Nalałam mu, potem sobie, i usiedliśmy naprzeciwko siebie. Tylko że ja już czułam, że jesteśmy w dwóch różnych światach.
Potrzebuję zaczerpnąć powietrza
Kolacja tamtego dnia miała być zwykła, jak każda. Chciałam zrobić coś innego niż zupę, więc przygotowałam prostą sałatkę z ananasem. Nic wielkiego, ale dla mnie oznaczało to choć odrobinę odmiany. Kiedy postawiłam talerze na stole, mój mąż spojrzał na nie z lekkim zdziwieniem.
– A gdzie coś ciepłego? – zapytał, jakby sałatka była dowodem na moją chwilową niedyspozycję.
– Pomyślałam, że zjemy coś lekkiego – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku już czułam ukłucie.
Zaczął jeść bez słowa. W ciszy, która potrafiła zaboleć bardziej niż kłótnia. Po kilku minutach odstawił widelec.
– Mogłaś mnie uprzedzić. Wziąłbym coś po drodze.
– Naprawdę aż tak ci przeszkadza? – zapytałam, próbując brzmieć neutralnie.
– Nie przeszkadza. Po prostu… no, wiesz. Lubię zjeść coś normalnego.
Normalny. To słowo unosiło się nad stołem jak chmura. Zastanawiałam się, czy dla niego „normalne” oznacza przewidywalne, niezmienne, bezpieczne do znudzenia. Dla mnie zaczynało oznaczać rezygnację. Rozmawialiśmy dalej, a raczej wymienialiśmy krótkie zdania, każde coraz chłodniejsze.
– Może w przyszłym tygodniu wyjdziemy na kolację? – rzuciłam ostrożnie, szukając choć małej nadziei.
– Wiesz, że teraz trzeba oszczędzać – odpowiedział, jakby mówił o pogodzie.
Odłożyłam widelec i spojrzałam na niego uważnie. W jego twarzy nie było złości, tylko zmęczenie i rutyna. Może w tym był cały problem – nic go już nie ruszało. Nawet ja. Po kolacji poszłam do sypialni, mówiąc, że muszę popracować. Nie musiałam. Chciałam po prostu pobyć sama. Siedziałam przy biurku i patrzyłam na ekran, który wcale mnie nie interesował. Myśl o tym, że tak może wyglądać reszta mojego życia, sprawiła, że spojrzałam na drzwi i poczułam, że potrzebuję zaczerpnąć powietrza. Choćby na chwilę, choćby sama.
Chcę czuć, że jestem ważna
Wyszłam tylko na moment, żeby przejść się po okolicy i uspokoić myśli. Przeszłam dwa bloki, potem skręciłam w stronę małej kawiarni, do której kiedyś chodziliśmy na randki. Światła w środku były ciepłe, a zza szyb dochodził cichy gwar rozmów. Przypomniałam sobie, jak kiedyś spędzaliśmy tu razem czas. Piliśmy herbatę, żartowaliśmy, snuliśmy plany na przyszłość. Zrozumiałam, że chciałabym, aby było jak dawniej. Wróciłam do domu później, niż planowałam. Nogi niosły mnie wolno, jakbym bała się przekroczyć próg mieszkania, w którym wszystko było znajome, a jednocześnie nagle obce.
– Gdzie byłeś? – zapytał mąż spokojnym głosem.
– Musiałam się przejść, przemyśleć parę spraw.
Usiadłam naprzeciwko niego. Czułam, że jeśli zacznę, wszystko runie, a jednocześnie wiedziałam, że cisza niszczy mnie bardziej niż jakakolwiek rozmowa.
– Wiesz, czasem mam wrażenie, że w naszym związku zrobiło się nudno.. Że niczego nie potrzebujesz poza tym, co już masz – powiedziałam w końcu.
– A czego ty potrzebujesz? – zapytał ostrożnie.
Tego pytania się nie spodziewałam. Poczułam, jak zbiera mi się w gardle ciężka odpowiedź.
– Chcę czuć, że jestem ważna. Że nasze życie ma w sobie coś więcej niż przewidywalność – wyszeptałam.
Patrzył na mnie długo i choć nie powiedział nic, pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach cień refleksji. Jakby ten wieczór otworzył przed nami drzwi, o których oboje zapomnieliśmy.
Nie wiedziałam, dokąd zmierzam
Następnego dnia obudziłam się wcześnie, zanim on zdążył wstać. Leżałam chwilę, nasłuchując jego oddechu, który brzmiał tak spokojnie, jakby cały świat był dla niego prosty i poukładany. Moje myśli jednak krążyły niespokojnie. Wieczór, który miał być kolejnym zwyczajnym dniem, odsłonił coś, co dojrzewało we mnie od dawna: poczucie, że tkwię w miejscu, które już do mnie nie pasuje. Kiedy wszedł do kuchni, zrobiłam herbatę i postawiłam ją na stole. Spojrzał na mnie ostrożnie, jakby wyczuwał, że coś jest inaczej.
– Myślałem o tym, co powiedziałaś – zaczął, siadając naprzeciwko. – O przewidywalności.
– I? – zapytałam, niepewna, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
– Nie wiem, kiedy to się stało, ale może faktycznie… za bardzo się zasiedziałem. Uciekałem w pracę, w inne rzeczy.
Poczułam lekki ucisk w sercu. To były słowa, na które czekałam, choć kiedy nadeszły, nie przyniosły ulgi.
– Ja też uciekam – powiedziałam. – Tylko że ja uciekam w myśli. W to, jak mogłoby być, gdybyśmy… próbowali żyć inaczej.
Długo milczeliśmy. Na stole parowała herbata, której żadne z nas nie tknęło. On w końcu spojrzał na mnie poważnie.
– Chcesz spróbować naprawić to wszystko?
– Chcę spróbować zrozumieć siebie – odpowiedziałam szczerze. – A potem zobaczyć, czy możemy naprawić cokolwiek razem.
Nie padły wielkie deklaracje. Nie przytuliliśmy się. Nie obiecaliśmy sobie, że wszystko będzie dobrze. Wyszłam z domu na spacer, zostawiając go w kuchni, a każdy mój krok brzmiał jak nowa decyzja. Nie wiedziałam, dokąd zmierzam. Wiedziałam jedynie, że po raz pierwszy od dawna oddychałam i nie przepraszałam za to.
Lidia, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie wiem, kiedy z żony stałam się służącą męża. Całe życie upływało mi tylko pomiędzy gotowaniem, a sprzątaniem”
- „Mąż kręci nosem na moje obiady, a mamusi rosołek zjada ze smakiem. Zgotowałam mu taką zemstę, że straci apetyt na dobre”
- „Mój mąż ma 2 lewe ręce i nie odróżnia odżywki od płynu do prania. Mam dość niańczenia tego podstarzałego niezguły”








