Zawsze budziłam się pierwsza. Nawet w weekendy. Ciało miało swój rytm – siódma rano i już po spaniu. Kuba zawsze jeszcze wtedy chrapał, twarzą wciśnięty w poduszkę. Ja zsuwałam stopy na zimne panele i szłam do kuchni. Tego ranka, jak setki innych wcześniej, już z korytarza widziałam żółty prostokąt światła pod drzwiami. Zatrzymałam się na sekundę. Westchnęłam. I choć wiedziałam, co zobaczę, weszłam. Zupa z wczoraj. Filiżanka po herbacie. Szuflada wysunięta na dwa palce. I to światło, które Kuba znowu zostawił. Bo przecież on nigdy nie gasił światła. Nigdy.
Stałam tam dłuższą chwilę, patrząc w ten głupi żyrandol. I coś we mnie cicho pękło. To nie była złość. To nie był nawet żal. To było coś głębszego – takie uczucie, jakby mnie ktoś przestał widzieć. Jakbym stała w tej kuchni od lat, krzyczała do niego przez zamknięte drzwi, a on tylko kiwał głową i dalej robił swoje. „To przecież tylko światło” – powiedziałby, gdyby tu teraz był. Może nawet z uśmiechem. A ja bym się nie uśmiechnęła. Bo to już nie było o świetle. To było o tym, że Kuba mnie nie słucha. Od dawna. I wtedy wiedziałam, że coś się kończy.
Wciąż robisz to samo
– Ile razy mam ci to mówić?! – wrzasnęłam, zanim jeszcze weszłam do salonu.
Kuba siedział na kanapie z laptopem na kolanach, w samych bokserkach, z kubkiem kawy w ręce. Spojrzał na mnie znad ekranu z miną niewiniątka.
– Co znowu? – zapytał, jakby nie wiedział.
– Łazienka. Znowu. Światło się samo nie wyłącza, Kuba!
– Okej, okej. Już gaszę – powiedział z udawaną skruchą, ale nie ruszył się z miejsca.
– Nie chodzi o to, że teraz zgasisz. Chodzi o to, że nie pamiętasz. Że ja cię o to proszę od trzech lat, a ty wciąż robisz to samo! – głos mi zadrżał.
– Maryś, ale przecież to tylko lampa – westchnął. – Serio? Takie rzeczy cię ruszają?
W tamtym momencie coś we mnie się zagotowało. Chciałam rzucić czymkolwiek, byle tylko przebić się przez tę jego obojętność.
– To nie o światło chodzi! – krzyknęłam. – To o to, że mnie nie słuchasz. Nigdy. Mówię coś, proszę, tłumaczę, a ty masz to w nosie.
– Przestań dramatyzować – rzucił i znów spojrzał w ekran.
Odeszłam bez słowa. Zamknęłam się w łazience i oparłam czoło o zimne lustro. Może naprawdę przesadzam? Może jestem jedną z tych żon, co się czepiają o bzdury? Ale dlaczego czułam się tak... pominięta? W tej ciszy, między świstem wentylatora a kapaniem wody z kranu, zrozumiałam jedno.
To wcale nie chodzi o światło. Chodzi o to, że jestem niewidzialna.
Chodzi o to, że ci nie zależy
Zaczęłam notować. Na początku tylko w głowie. „Wtorek – łazienka, światło się paliło od rana.” „Czwartek – kuchnia, znowu zapalone.” Potem zapisywałam w telefonie. Data, pomieszczenie, pora dnia. Nie robiłam tego, żeby mu to potem wypomnieć. Przynajmniej tak sobie mówiłam. Robiłam to, bo chciałam mieć pewność. Że to nie moja przesada. Że nie jestem „histeryczką”, jak zasugerowała kiedyś jego mama. Przez trzy tygodnie zebrałam dziewiętnaście wpisów. Dziewiętnaście razy, kiedy nie zareagował. Kiedy zignorował coś, co było dla mnie ważne. Niby drobiazg. Ale nie dla mnie. Ja widziałam brak szacunku, on – „światło”.
– Pamiętasz, jak mówiłeś, że się zmienisz? – zapytałam, podając mu herbatę.
– Wiem, kochanie. Staram się. Ale to trudne do zapamiętania, naprawdę – uśmiechnął się, jakby to była słodka wpadka.
– Nie chodzi o pamięć – powiedziałam cicho. – Chodzi o to, że ci nie zależy.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Może nawet trochę dotknięty. Ale nic nie odpowiedział.
Wieczorem zadzwoniłam do Anki.
– Może ja naprawdę przesadzam? Może ludzie po prostu tacy są? – zapytałam, siorbiąc wino prosto z butelki.
– Maryś... To nie o światło chodzi. Ty się czujesz niewidzialna. – jej głos był spokojny, jakby mówiła coś oczywistego.
Zamilkłam. Bo wiedziałam, że ma rację. Zaczęłam się wtedy zastanawiać: może to nie tylko światło? Może on też zapomina o innych sprawach, które mu mówiłam? Może po prostu... nie słucha nigdy?
Nic z tego nie będzie
– Muszę ci coś powiedzieć – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w kuchni. Kuba przeglądał coś w telefonie, jak zawsze nie do końca obecny.
– Mhm?
– Nie o świetle – dodałam szybko, zanim zdążył przewrócić oczami.
Odłożył telefon.
– No to mów.
Zaczęłam ostrożnie.
– Zastanawiałam się ostatnio, czy ty mnie naprawdę słuchasz. W sensie... w ogóle. Czy jesteś ze mną, czy obok mnie.
Spojrzał na mnie, zaskoczony.
– Co ty gadasz?
– Ja mówię, ty potakujesz, ale potem nie pamiętasz. Nic. Ani że nie lubię, gdy zostawiasz brudne skarpetki w salonie, ani że przypala się mleko, jak go nie pilnujesz. Ani że prosiłam, żebyś był uważniejszy z drobnymi sprawami. Bo... bo dla mnie one nie są drobne.
Milczał przez chwilę.
– Nie wiedziałem, że to dla ciebie aż tak ważne – powiedział w końcu. – Myślałem, że przesadzasz. Przecież to... światło.
To jedno zdanie. Jak klaps w twarz. „Przecież to światło.” Wiedziałam wtedy, że już nic z tego nie będzie. Nie dlatego, że nie gasił lampy. Tylko dlatego, że nigdy nie zrozumiał, o co mi chodzi. Że chodziło o widzialność. O bycie słyszaną. O to, żeby raz w życiu nie musieć czegoś powtarzać dziesięć razy, żeby zostać potraktowaną serio. Siedzieliśmy chwilę w ciszy.
– Wiesz co? – powiedziałam w końcu, wstając. – Ja nie przesadzam. Ty po prostu mnie nie znasz.
Zostawiłam go z tą ciszą. I chyba pierwszy raz od dawna poczułam się spokojna. Nie dlatego, że coś się naprawiło. Ale dlatego, że już wiedziałam, że nie muszę czekać.
Nie płakałam. Już nie
– Przez światło chcesz się rozwieść? – zapytał tata, patrząc na mnie znad szklanki herbaty.
Siedzieliśmy w jego kuchni, tej samej, w której uczyłam się robić kanapki z pastą jajeczną, mając pięć lat. Wszystko było takie samo, nawet fartuch wiszący przy lodówce. Tylko ja byłam inna.
– Nie przez światło – odpowiedziałam. – Przez to, że mówię i nikt nie słucha. Przez to, że się staram, a to nic nie znaczy. Przez to, że jestem zmęczona byciem niewidzialna.
Tata milczał chwilę. Potem pokiwał głową i powiedział cicho:
– Mężczyzna, który cię kocha, pamięta, czego nie lubisz. Nie trzeba mu mówić tysiąc razy.
Nie płakałam. Już nie. Wróciłam do mieszkania i zaczęłam zbierać papiery. Znalazłam naszą umowę najmu, akt małżeństwa, nawet kartkę z listą gości z naszego wesela. Mieliśmy kiedyś takich znajomych. Dziś zostały po nich tylko ślady na starych zdjęciach. Wyjęłam z szuflady jedno zdjęcie – my, na Mazurach, Kuba w kapeluszu, ja w koszuli w kratę. Uśmiechnięci. Prawdziwie zakochani. Spojrzałam na tę dziewczynę i poczułam coś w rodzaju… współczucia.
– Nie wiedziałaś wtedy, że trzeba będzie się tak mocno starać, prawda? – mruknęłam.
Zamknęłam album.
Kiedy Kuba wrócił z pracy, powiedziałam spokojnie:
– Skontaktowałam się z prawniczką. Chcę rozwodu.
Zamarł. Jakby czekał na coś innego. Ale ja już nie krzyczałam. Nie tłumaczyłam.
– To nie przez światło – dodałam. – To przez ciemność, w której od dawna jestem.
Dziwne zakończenie związku
Pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Światło zgaszone. Wszystkie. I żadnego odruchu, żeby iść i sprawdzić, czy w łazience dalej się pali. Cisza była dziwna. Głucha, jakby ktoś przyciszył świat do zera. Ale nie bolała. Nie była samotnością. Raczej… ulgą. Położyłam się na sofie, jeszcze bez pościeli, z głową na kurtce zwiniętej w prowizoryczną poduszkę. Przez okno wpadało blade światło latarni. Słyszałam jak sąsiad z góry chodzi w ciężkich butach. I jak lodówka, nowa, zakupiona na raty, zaskrzypiała, jakby się jeszcze uczyła moich nawyków.
Zadzwoniła Anka.
– No i co? Jak się czujesz? – zapytała.
– Jakby ktoś mi wyciął hałas z życia. Taki dźwięk, którego się nie słyszy, dopóki nie zniknie.
– Myślałam, że będzie ci bardziej smutno – przyznała szczerze.
– Mnie też się tak wydawało. Ale… chyba bardziej się bałam decyzji, niż samego jej skutku.
– I co teraz?
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Ale pierwszy raz od dawna czuję, że jestem ze sobą w jednym pokoju. I że nie muszę się nikomu przypominać.
– To bardzo dziwne zakończenie związku – powiedziała po chwili. – Ale rozumiem.
Odłożyłam telefon. Wstałam, zaparzyłam herbatę, usiadłam z powrotem. Bez dźwięku zmywarki, bez światła w łazience. Bez oczekiwań, że ktoś coś naprawi, zmieni, zauważy. I po raz pierwszy pomyślałam: może naprawdę mogę żyć po swojemu.
Za długo czekałam, aż ktoś się domyśli
Czasem, gdy wracam do tamtych dni, zastanawiam się, kiedy dokładnie przestałam wierzyć, że coś się jeszcze zmieni. To nie był jeden moment. Raczej powolne gaśnięcie. Jak światło, które się żarzy, jeszcze walczy, ale już wiadomo, że zaraz zgaśnie. Dziś nikt nie zostawia w moim mieszkaniu zapalonego światła. Bo nikogo tu nie ma. Tylko ja. Czasem wydaje mi się, że to pusto. Ale częściej – że to bezpiecznie. Zaczęłam robić rzeczy, które kiedyś odkładałam. Zaczęłam gotować tylko dla siebie, tak jak lubię. Maluję. Jeżdżę sama do kina. I nie muszę się już tłumaczyć, że to dla mnie ważne.
Z Kubą nie mamy kontaktu. Ostatni raz widziałam go w sądzie. Podpisał wszystko bez słowa. Nawet nie zapytał, dlaczego. Może nigdy nie zrozumie. Może nadal myśli, że to przez lampę. Ale ja wiem, że to było przez lata milczenia, przez udawanie, że „wszystko gra”. Przez to, że za długo czekałam, aż ktoś się domyśli. Dziś, kiedy gaszę światło wychodząc z pokoju, robię to nie z obowiązku. Robię to dla siebie. Bo mogę. Bo chcę. Bo w tej ciszy – wreszcie jestem słyszana. Przez siebie. I to wystarczy.
Maria, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie mam już siły codziennie czekać na męża z obiadem. Wraca do domu jak do hotelowego pokoju i nawet się nie odzywa”
- „Po ślubie miałam prowadzić Porsche, a nie jeździć na mopie. Jednak każdy facet traktuje żonę tak samo”
- „W małżeństwie czułam się jak zamknięta w złotej klatce. Nikt nie wiedział, że mąż kontroluje każdy mój ruch”








