Nigdy nie sądziłam, że jedno zdanie może zniszczyć coś, co budowaliśmy przez osiem lat. A jednak – wystarczyło jedno. Rzucone od niechcenia, bez refleksji. Jakby nie miało żadnego znaczenia. Jakby ja nie miała już żadnego znaczenia. Z Marcinem poznaliśmy się na uczelni. Ja – ambitna, spięta, wiecznie z notatnikiem pod pachą. On – opanowany, spokojny, lubił powtarzać, że życie samo się układa. Może właśnie dlatego go pokochałam – za ten jego wewnętrzny spokój, którego mnie brakowało. Za to, że umiał żyć „tu i teraz”.

Przez pierwsze lata to działało. On gasił moje pożary, ja go motywowałam do ruszenia z miejsca. Byliśmy duetem. Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Mój świat przyspieszał – jego stał w miejscu. Ja gnałam za kolejnymi celami, on coraz częściej wzdychał na mój widok i rzucał: „Znowu siedzisz po nocach?” Przez długi czas tłumaczyłam sobie, że się wspieramy... tylko inaczej. Że różnice to przecież nie powód do dramatu. A potem usłyszałam to jedno zdanie. Nie sądziłam, że może ono przekreślić tyle wspólnych lat. Ale chyba właśnie tak się to zaczęło. Od słów, które miały nie zranić, ale zabolały najbardziej.

Po co ci to było?

Nie mogłam się skupić przez cały dzień. Czekałam na ten mail jak na wynik egzaminu. Kiedy w końcu przyszła wiadomość z działu HR, ręce zaczęły mi się trząść. Otworzyłam ją z duszą na ramieniu. Dwa zdania. „Gratulujemy. Z dniem 1 marca obejmuje pani stanowisko dyrektorki działu.” Zaniemówiłam. Przez kilka sekund patrzyłam w ekran i nie wierzyłam. A potem zerwałam się z miejsca i wybiegłam na korytarz.

Zadzwoniłam do mamy. Do przyjaciółki. Powiedziałam szefowej, że bardzo dziękuję. Uśmiechałam się do każdego, kogo mijałam w biurze. Czułam, jakby świat w końcu mnie zobaczył. Po pracy kupiłam tort. Chciałam, żeby to była nasza chwila. Taka, jak kiedyś – gdy świętowaliśmy nową pracę, zdany egzamin, wyniki badań. Wróciłam do domu lekka jak piórko, prawie biegnąc po schodach.

– Marcin, udało się. Awansowali mnie. Wreszcie! – powiedziałam od progu, uśmiechając się szeroko.

Mój mąż nawet nie oderwał wzroku od telefonu. Uniósł tylko brew.

– To dużo roboty. Po co ci to było?

Zamarłam. W rękach miałam torbę z zakupami, a w głowie... pęknięcie. Takie ciche, ale nieodwracalne. Szukałam wzrokiem cienia ironii, żartu. Nic.

– Serio? Tylko tyle masz do powiedzenia?

– Przecież mówię. Gratuluję – rzucił, jakby przepraszał, że w ogóle musi to powiedzieć.

Wtedy właśnie poczułam, że coś się skończyło. Jeszcze nie wiedziałam co. Ale wiedziałam, że to będzie bolało.

Zaczynam być sama

Minęło kilka tygodni. Nie wracaliśmy do tamtego wieczoru. Marcin nie zapytał, jak poszło na pierwszym zebraniu, nie wspomniał słowem o mojej nowej roli. Jakby ten awans nigdy nie miał miejsca. Ja też przestałam mówić. O pracy, o tym, co mnie cieszy, co mnie martwi. Zaczęłam zamykać się w sobie. Po raz pierwszy od lat czułam, że nie chcę dzielić się z nim swoją codziennością. Nie było między nami kłótni. Było za to coraz więcej milczenia. Jadaliśmy razem, ale każde z nas patrzyło w swój ekran. On przewijał wiadomości, ja odpowiadałam na służbowe maile. W łóżku obracaliśmy się plecami do siebie. Kiedyś to ja zawsze zagadywałam. Teraz – nawet nie próbowałam.

– Co tam w pracy? – zapytał raz, ziewając, nie odrywając wzroku od telewizora.

W porządku – odpowiedziałam krótko.

– No to dobrze – skwitował i zaraz dodał: – Słyszałaś, że Tomek znowu kupił motor?

Zamknęłam oczy. Nie miałam siły na rozmowę. O motorach, o kolegach, o promocjach w markecie. Zaczęłam się łapać na tym, że w ogóle nie chce mi się do niego odzywać. Bo skoro nie interesuje go to, co dla mnie ważne – to po co się starać? Wieczorami zostawałam w pracy coraz dłużej. Tam czułam się potrzebna, słuchana. W domu byłam jak cień. Czułam się jak współlokatorka, z którą dzieli się lodówkę i pilot do telewizora. Nie wiedziałam jeszcze, jak nazwać ten stan. Ale powoli docierało do mnie, że to nie jest chwilowe. Że nie chodzi o zmęczenie, gorszy okres. Że ja... zaczynam być sama.

Za co chcesz mi gratulować?

To był zwykły czwartek. Marcin pracował z domu, ja wróciłam późno – spotkanie z partnerami przeciągnęło się do późnego popołudnia. Weszłam do mieszkania, zdjęłam buty, powiesiłam płaszcz. On siedział przy kuchennym stole z moim laptopem.

– Twój się zawiesił? – zapytałam, wchodząc do kuchni.

– Mhm. Próbowałem tylko coś sprawdzić. Ale... natknąłem się na twoją prezentację.

Zamarłam.

Jaką prezentację?

– Tę z konferencji, a której otrzymałaś nagrodę. Czemu nic nie mówiłaś?

Oparłam się o blat.

– Bo nie interesuje cię to. Po co miałabym?

Popatrzył na mnie zaskoczony. Zmarszczył brwi, jakby dopiero teraz coś zrozumiał.

– Przesadzasz. Przecież chciałem tylko pogratulować. Naprawdę fajnie, że…

– Za co chcesz mi gratulować? – przerwałam mu. – Za to, że robię coś, co według ciebie nie ma sensu? Co jest „dużo roboty, po co mi to”?
Milczał. Odłożył laptopa na bok i spojrzał gdzieś w przestrzeń. Chyba dopiero wtedy coś w nim pękło.

– Nie chciałem cię zranić – powiedział cicho.

– Ale zraniłeś – odpowiedziałam równie cicho. – I nawet tego nie zauważyłeś.

Wyszłam z kuchni i zamknęłam się w sypialni. Nie płakałam. Nie byłam już nawet zła. Tylko... pusta. A on został tam sam, z moim laptopem, moją prezentacją i pytaniem, które chyba po raz pierwszy sobie zadał: „Czy ja w ogóle jeszcze znam swoją żonę?”.

Bo decyzja już zapadła

Zaczęłam spędzać coraz więcej czasu w pracy. Kalendarz wypełniał się spotkaniami, warsztatami, planami wdrożeń. W końcu ktoś zaczął mnie słuchać, zauważać, prosić o opinię. Nawet kiedy zostawałam do późna – nie czułam się zmęczona. W domu było gorzej. Pustka między nami rosła. A my zachowywaliśmy się, jakby to była tylko chwilowa mgła.

Marcin przestał pytać. Wychodził, wracał, czasem rzucał hasło o obiedzie, czasem nie. Nasze rozmowy ograniczyły się do organizacyjnych komunikatów. „Kup chleb.” „Przychodzi ekipa z serwisu.” „Zostawiłam ci obiad w lodówce.” Przestaliśmy być parą. Staliśmy się lokatorami z przeszłością. Pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy przy stole, każde z kubkiem herbaty, spojrzałam na niego inaczej. Już nie jak na mężczyznę, którego kochałam. Ale jak na człowieka, z którym kiedyś łączyło mnie coś wielkiego, a dziś… niewiele.

– Marcin – zaczęłam. Odłożył kubek. – Chciałabym porozmawiać. Powiedzieć ci coś ważnego.

Skinął głową, ale widziałam w jego oczach niepokój.

– Nie czuję się już twoją partnerką. Od dawna czuję się samotna. I… nie chcę już tak żyć.

– To dlatego, że dostałaś ten awans? – zapytał z goryczą. – Naprawdę chcesz to wszystko wyrzucić do kosza przez jedną pracę?

Pokręciłam głową.

– Nie przez pracę. Przez brak szacunku. Przez to, że przestałeś mnie widzieć.

Zamilkł. I może wtedy pierwszy raz zrozumiał, że ja naprawdę mogę odejść. Wstałam. Nie było krzyku. Tylko cisza. I ulga. Bo decyzja już zapadła. Byłam gotowa na ten krok– choć bałam się tego bardziej niż czegokolwiek w życiu.

Musiałam iść dalej

Minęły trzy miesiące, odkąd się wyprowadziłam. Wynajęłam małe mieszkanie niedaleko biura – dwa pokoje, balkon i cisza, której wcześniej tak pragnęłam, a teraz bywała nieznośna. Czasem wieczorami łapałam się na tym, że włączam telewizor tylko po to, żeby coś grało w tle. Żeby było choć trochę jak dawniej. Rzadko się kontaktowaliśmy. Głównie w sprawie podziału rzeczy, rachunków. Marcin przyjął moją decyzję z pozornym spokojem. Nie błagał, nie prosił. Choć w głosie raz czy dwa słyszałam coś, co brzmiało jak żal. Może do mnie, może do siebie.

W pracy wszystko się układało. Kolejne projekty, wyzwania, nagrody. Wszyscy mówili: „Jesteś taka silna, Iwona. Tyle przeszłaś, a tak świetnie sobie radzisz.” Uśmiechałam się wtedy grzecznie, ale w środku czułam pustkę. Bo to nie była siła. To była konieczność. Musiałam iść dalej – bo inaczej bym się rozsypała. Pewnego dnia, przeglądając zdjęcia z jednego z eventów firmowych, uderzyło mnie coś, co wcześniej ignorowałam: przez cały czas szukałam uznania. W oczach ludzi, w wynikach, w awansach. Bo w domu już dawno przestałam go znajdować. Nie chodziło o pracę. Nie zostawiłam Marcina dla kariery. Zostawiłam go, bo przez lata czułam się niewidzialna. Jakby moje emocje, marzenia i starania były tylko tłem do jego życia. 

Czasem wracam myślami do tamtego wieczoru, gdy wróciłam do domu z wiadomością o awansie. I do tego zdania, które tak wiele we mnie zniszczyło. "Po co ci to było?" – to nie było tylko pytanie. To było podsumowanie wszystkiego, co przestało między nami działać. Zajęło mi trochę czasu, zanim przestałam się obwiniać. Myślałam, że może za bardzo się starałam, za bardzo cisnęłam, za dużo oczekiwałam. Ale przecież nie chciałam nie wiadomo czego. Chciałam, żeby się cieszył ze mną. Żeby był ze mnie dumny. Żeby zapytał, jak się czuję, co teraz dalej. Żeby był.
Ale on zniknął, zanim odeszłam. I chyba to bolało najbardziej – że straciłam kogoś, kto siedział przy mnie codziennie przy stole, a jednak od dawna był już gdzieś indziej.

Dziś jestem sama. To samotność innego rodzaju – cisza, którą wybrałam. Świadomie. Z lękiem, ale i z ulgą. Czasem ciężko ją znieść, ale przynajmniej wiem, że jestem sobą. I że już nigdy nie będę siedzieć obok kogoś, kto mnie nie słyszy. Bo to nie ambicje zabijają miłość. To obojętność. I wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie na to, by żyć w ciszy. Nawet jeśli oznacza to bycie samą.

Iwona, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: