Kiedy wychodziłam za Tomka, nie przypuszczałam, że w pakiecie z przysięgą dostanę też obowiązek spędzania świąt w domu jego matki. „Bo to tradycja”, „bo u nas tak było zawsze”, „bo mama się tak bardzo stara”. Tak to szło od pierwszego roku naszego małżeństwa, a ja od początku czułam, że ten teatrzyk nie jest dla mnie. Moja teściowa Zofia to kobieta, która święta traktuje święta jak wyzwanie olimpijskie. Wszystko musi być na tip-top: karp w wannie, sernik z rodzynkami (których nikt nie je), makowiec z trzycentymetrową warstwą lukru, i obowiązkowo – opłatek, którego łamanie przypomina tortury społeczne. Kiedyś powiedziała, że „święta to sprawdzian z bycia rodziną”, a ja bym dodała jeszcze, że: z aktorstwa. Bo wszyscy udajemy, że jesteśmy szczęśliwi, że tak właśnie chcemy.
Ja miałam inne święta
W moim rodzinnym domu święta wyglądały inaczej. Było cicho, ciepło i prosto. Mama robiła rybę po grecku i piernik, a tata słuchał kolęd w radiu. Nikt nie pchał się do kuchni z trzema zestawami sztućców, jakby to miała być kolacja z premierem. Nie było też karpia w wannie, a teraz muszę go znosić co roku, bo Zofia nie uznaje żadnych „gotowych filetów”.
W rodzinie Tomka ściga się o wszystko. Ciotki toczą walkę o najlepszy kompot z suszu, a wujkowie o najpiękniejszy świąteczny sweter. Tam każdy obiad to polityczna debata i ocenianie każdego w rodzinie i poza nią. Wszyscy komentują, kto ile przytył i dlaczego dziecko kuzynki jeszcze nie mówi po angielsku. I chociaż Tomasz wie, że mnie to męczy, nigdy nie stanął po mojej stronie, bo nie chce awantur. A ja już nie mam siły udawać, że jest miło.
W tym roku zgodziłam się znów spędzić z nimi ten czas, ale powiedziałam sobie jedno: to ostatni raz, kiedy święta są po stronie teściowej. Bo ja też mam swoją mamę. I też chcę przeżyć Wigilię z moją rodziną, a nie walczyć o przetrwanie przy wspólnym stole z teściami.
W markecie były tłumy
Już przy wejściu rozdawali ulotki z uśmiechami modelek, które reklamowały odkurzacze w promocyjnych cenach. Ledwo weszliśmy i zobaczyłam teściową od razu. Zofia stała przy stoisku z rybami, pochylona nad basenem z karpiami jak generał planujący manewry. Jej palec wskazujący pływał nad wodą jak sonar, wybierając tego jedynego, najdorodniejszego.
– Ten. Tamten, przy brzegu. Widzisz, jak ładnie pływa? – powiedziała do sprzedawcy, wskazując rybę.
– Mamo, może weźmy już filet, co? – powiedziałam, starając się brzmieć rzeczowo.
– Filet? A co to za święta bez karpia w wannie? – prychnęła. – Przecież dzieci czekają na to. Pamiętasz, Tomek, jak biegałeś po mieszkaniu i dawałeś mu imię?
Nie odpowiedział. Oczywiście, że nie. Stał za mną, cicho, jakby nie miał z tym nic wspólnego.
– Mamy dzieci, a one się boją tej ryby. Ostatnio córka pytała, czy musi go głaskać, zanim go zjemy. Ja biorę filet – powiedziałam do sprzedawcy, ignorując już matkę mojego męża. – Poproszę czterysta gramów, bez skóry.
– A ja tego żywego. Tego, co wskazałam. – Zofia wyprostowała się, jakby właśnie zakończyła jakąś ważną misję.
Sprzedawca spojrzał na nas, potem na Tomasza. Ten spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział.
– Oddzielnie proszę nabić – dodałam. – To będą dwa rachunki.
Zofia syknęła przez zęby, ale nie skomentowała. Tomasz spojrzał tylko na podłogę i jak zwykle nie chciał się wtrącać.
Przygotowania szły pełną parą
Dom Zofii pachniał goździkami, choinką i naftaliną. W salonie wisiał plastikowy stroik z bombkami, które pamiętały chyba czasy komunii Tomasza. Każda powierzchnia była czymś zastawiona: świeczki, aniołki, lampki, serwetki z haftem i wszystko zapięte na ostatni guzik. W łazience usłyszałam chlupot. Weszłam tylko na chwilę, ale wystarczyło. Karp pływał ospale w wannie, a moje córka stała obok i patrzyła na niego z mieszaniną ciekawości i lęku.
– Mamo… a on będzie z nami mieszkał? – zapytała szeptem.
– Nie kochanie. On… to na Wigilię. Babcia tak robi – odpowiedziałam, klękając przy niej – Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Wiedziałam, że nie będzie, ale jak jej to powiedzieć? Pozostało nam tylko zacisnąć zęby i jakoś przetrwać tę szopkę. Dokładnie tę samą, co każdego roku. Wieczorem, po kolacji, kiedy dzieci już spały, usiedliśmy z Tomkiem w pokoju gościnnym. Cicho było. Tylko zegar tykał głośniej, niż powinien. Postanowiłam delikatnie porozmawiać z mężem.
– Tomek, powiedz mi tylko, dlaczego ty zawsze jej ustępujesz?
Wzruszył ramionami: – Bo to tylko święta. Tylko dwa dni. Nie ma sensu robić z tego tragedii... Wiesz, ona się stara. Po swojemu, ale się stara. I nie chce być sama – dopowiedział po chwili.
– A ja? Ja też nie chcę być sama. Tylko że ja jestem sama, Tomasz. Cały ten czas. W tym domu i wśród tych ludzi czuję się kompletnie sama.
Nie odpowiedział, a ja bardzo potrzebowałam, żeby coś powiedział. Cokolwiek, nawet głupio. Ale on tylko milczał i z tego milczenia więcej wynikało niż z tysiąca słów.
W końcu nadeszła Wigilia
Wigilia w domu Zofii była jak spektakl, który każdy znał na pamięć. Sianko pod obrusem, dwanaście potraw, opłatek łamany ze śmiertelną powagą. Siedzieliśmy przy stole, wszyscy z uśmiechami, które dawno przestały mieć cokolwiek wspólnego z radością. Zofia dowodziła jak zawsze. Każde danie niosła do stołu z takim przejęciem, jakby ratowała świat. Każdego częstowała, zaglądała do talerzy i co chwila poprawiała krzywo stojącą solniczkę.
– U nas musi być jak było – mówiła. – Inaczej to nie są święta.
Przy stole mówiło się o wszystkim i o niczym, a ja siedziałam w ciszy, obserwując z boku. Miałam wrażenie, że jestem wśród obcych ludzi. Czułam, jak napina mi się kark. Każde słowo Zofii wbijało się we mnie jak drzazga. Jej komentarze, jej teatralne „oj, kiedyś to były święta”, jej spojrzenia, gdy odmówiłam dokładki zupy rybnej. Aż w końcu padło zdanie, które sprawiło, że pękłam.
– Dobrze, że chociaż Marta w końcu się dostosowała – powiedziała, patrząc na mnie, jakby mówiła o dzikim zwierzęciu, które wreszcie nauczyło się chodzić na smyczy.
Nie odpowiedziałam. Spojrzałam tylko na Tomasza, ale on jak zwykle nic. Wzrok wbity w talerz i kompletna cisza. Po wszystkim, kiedy wsiedliśmy do samochodu, nikt nie mówił przez kilka minut. Dzieci siedziały z tyłu zmęczone, lekko oklapłe, jakby i one czuły, że coś tu nie gra.
– Następnym razem robimy wszystko po swojemu – powiedziałam cicho, ale wyraźnie. – Albo wcale.
Tomasz nie odpowiedział. Tylko włączył wycieraczki, chociaż nie padało.
W końcu wrócił spokój
Po Nowym Roku dom wreszcie wyciszył się do poziomu, który lubiłam. Drzewko choinkowe jeszcze stało, ale nie świeciło już. Dzieci wróciły do szkoły, Tomasz do pracy, a ja mogłam wreszcie usiąść z moim pamiętnikiem. Potrzebowałam tego papieru, żeby zebrać myśli, które kotłowały się we mnie od Wigilii. Napisałam: „Czym dla mnie są święta?” i zostawiłam to pytanie na środku kartki.
Chciałam odpowiedzieć szczerze, sama przed sobą. Nie przez pryzmat Zofii, nie przez kompromisy z Tomkiem. Chciałam nazwać to, co mnie boli. To, że święta stały się obowiązkiem, nie radością. Że każdego roku znikam na trzy dni, zamieniam się w aktorkę, żeby nikt nie poczuł się urażony. Że poświęcam swój spokój dla cudzej wygody. I że nawet moje dzieci już uczą się tej gry.
Wieczorem, kiedy dzieci poszły spać, poszłam do Tomka. Siedział w salonie, z telefonem w ręce, z zamyśloną miną.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo – Ja nie chcę tak więcej. Nie chcę udawać, że wszystko jest dobrze, żeby twoja mama była zadowolona. To nie jest moje miejsce. Czuję się jak statystka w czyimś przedstawieniu. I mam dość.
Milczał przez chwilę, a potem delikatnie zaczął: – Marta… Ja wiem. Ja to widzę. Ale to jest mój dom. Ten dom. Te święta. Ja też nie umiem z tego wyjść. Jakbym musiał zdradzić coś, na czym się wychowałem.
– To nie musisz. Ale nie każ mi grać w coś, co nie jest moje. Jeśli chcesz tam jeździć – jedź. Ja nie muszę. Nie chcę, żeby moje dzieci kojarzyły święta z obowiązkiem i czekaniem, aż będzie po wszystkim.
Spojrzał na mnie uważnie. Po raz pierwszy od dawna. Nie z obroną, nie z atakiem. Po prostu z uważnością: – To było dla ciebie aż tak trudne?
– Tak – powiedziałam. – I za każdym razem jest trudniejsze.
Pokiwał głową. Nic nie obiecał. Ale coś w jego postawie się zmieniło. Może po raz pierwszy mnie usłyszał. Nie było w tym czułości. Była raczej trzeźwa, spokojna rozmowa. I coś w rodzaju zgody. Takiej bez emocji. Jak porozumienie zawarte po wojnie, w zgliszczach.
Styczeń minął szybko
Bez rozmów o planach na przyszły rok, bez wspomnień z minionego. W naszym domu nikt nie wrócił do tematu świąt. Nikt nie zapytał, czy było miło, czy dobrze zjedliśmy, czy babci smakował sernik. Tomasz nie wspomniał słowem o mamie. Ja nie drążyłam. Cisza, która kiedyś mnie drażniła, teraz dawała wytchnienie. Zastanawiałam się, czy to milczenie oznacza zgodę, czy tylko chwilowe zawieszenie broni. Wiedziałam jedno – nie wrócę do tego stołu i do roli, która mnie dusi.
Nie podjęliśmy żadnej oficjalnej decyzji. Tomasz nie powiedział: „masz rację”, a ja nie powiedziałam: „już zawsze będziemy robić po mojemu”. To nie działa w ten sposób. Życie toczy się w niuansach, między niedopowiedzianymi zdaniami, w spojrzeniach, które omijają. Ale ja swoje wiedziałam.
Czułam się spokojniejsza niż przez całe ostatnie lata. Jakbym zrobiła krok w stronę siebie. Mały, ale swój.
Czasem myślę, że to nie święta są problemem. Tylko to, że przez większość życia próbujemy zadowolić innych kosztem siebie. I dopiero kiedy przestajemy, zaczynamy oddychać. Zamknęłam zeszyt, w którym napisałam: „Czym są dla mnie święta?”. Odpowiedź była prosta.
Święta to nie powód, by udawać, że jesteśmy rodziną. Święta są po to, by nie musieć.
Marta, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wszyscy myśleli, że dziadek ma puste skarpety, ale zostawił mi 67 tysięcy. Zyskałam luksus, ale straciłam rodzinę”
- „To miały być zwyczajne firmowe mikołajki, ale wylosowałam szefa. Myślałam, że spalę się ze wstydu, gdy otwierał prezent”
- „Myślałam, że mąż chętnie jeździ do teściów ze względu na obiadki. Prawdziwy cel jego wizyt skrywał się jednak za płotem”








