Grudzień w naszym biurze zawsze wyglądał tak samo: lampki wieszane na szybko, sztuczny uśmiech przyklejony do twarzy, taca pierników, których nikt tak naprawdę nie lubił, i ta dziwna atmosfera… jakby wszyscy udawali, że właśnie zaczyna się magiczny czas, a tymczasem pod spodem buzowało napięcie. W sumie trudno się dziwić – kiedy na korytarzu pojawiał się dyrektor Roman, każdy prostował plecy jak uczniak przy tablicy. Jego chłodne „dzień dobry” potrafiło zniszczyć humor na cały poranek.

Nie lubiłam tej firmowej tradycji

Pracuję tu już trzeci rok i zajmuję się administracją. Lubię porządek, swoje tabelki, spokojny rytm pracy, ale Romana nadal się boję. Jego wzrok zawsze jakby przenikał człowieka na wylot, a każde słowo brzmiało jak ocena. „Ciszej stukać w klawiaturę.” „Ten raport był już wczoraj.” „Proszę dopracować.” Za każdym razem miałam wrażenie, że robię coś nie tak, choć starałam się jak mogłam.

Dlatego właśnie nigdy nie lubiłam firmowego losowania prezentów. Wszyscy śmiali się i obstawiali, kto trafi na kogo, a ja tylko czułam, jak ściska mnie w brzuchu. Jasne, to miała być zabawa, ale ja widziałam w tym jedną wielką pułapkę: stres, że kupię coś nieodpowiedniego i ktoś uzna mnie za dziwadło.

Kasia siedziała na biurku i mieszała losy w słoiku: – No, Ewelina, dawaj. Może trafisz na mnie, to przynajmniej będzie łatwo – zaśmiała się.

Wsadziłam rękę do słoika, papierki szeleszczały, a serce waliło mi jak dzwoneczki na choince. W myślach powtarzałam, żeby tylko to nie był szef. Wyciągnęłam los, rozwinęłam karteczkę i zamarłam.

– No i kto? – Kasia wychyliła się ciekawsko.

Przełknęłam ślinę i z trudem wycisnęłam przez zęby: – Roman

Cały dzień chodziłam przybita, aż w końcu podjęłam decyzję: kupię coś neutralnego i bezpiecznego. W drodze do domu zgarnęłam w sklepie figurkę renifera i paczkę drogiej kawy. Spakowałam, zawiązałam kokardkę. „Odbębnię i po sprawie” – pomyślałam, ale w środku miałam dość udawanego ciepła przed człowiekiem, który nawet nie zadałby sobie trudu, żeby powiedzieć „dziękuję”. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ten głupi renifer namiesza w moim życiu.

W firmie buzowały emocje

Wszyscy chodzili po biurze jak nakręceni, żując pierniki, nucąc kolędy, śmiejąc się z byle czego. Mnie to przytłaczało. Czułam presję, jakby ktoś trzymał mi rękę na ramieniu i przypominał, że za kilka godzin stanę przed dyrektorem z prezentem, który uzna za stratę czasu. W kuchni Kasia mieszała łyżeczką w herbacie, a Paweł opierał się o szafkę.

– Ewelina, przestań tak ciężko oddychać. To może wcale nie będzie takie złe – powiedziała Kasia.

– On nie jest taki straszny. Jest po prostu … wymagający – Paweł próbował być dyplomatyczny.

– Wymagający? – spojrzałam na niego zrezygnowana. – Wczoraj powiedział, że mój raport ma za dużo wierszy. Nie wiedziałam nawet, co to znaczy.

Nie zdążyliśmy dokończyć rozmowy, bo drzwi otworzyły się i do kuchni wszedł szef. Od razu wszyscy się wyprostowali. Przeszedł obok nas, nawet nie podnosząc wzroku.

– Proszę przesłać raport do piętnastej – rzucił sucho i wyszedł.

Kasia spojrzała na mnie współczująco: – No dobra… teraz to cię rozumiem – szepnęła.

Wróciłam do swojego biurka, ale nie mogłam się skupić. Miałam wrażenie, że robię wszystko źle, nawet kiedy robiłam to dobrze. Jego obecność sprawiała, że czułam się jak ktoś, kto wciąż popełnia błędy, choć stara się najbardziej na świecie.

Nadeszła pora dawania prezentów

Dłonie miałam lodowate, a nogi trzęsły mi się ze stresu. Podeszłam do stolika, gdzie stała lista uczestników i wielki kosz pełen paczek. Prowadząca uśmiechała się do wszystkich, ale ja tylko ciężko przełykałam ślinę. Podałam jej swoje starannie zapakowane pudełko. Papier błyszczał, kokarda trzymała się równo, a ja czułam, jakby mnie ktoś posadził na środku sceny i kazał wystąpić publicznie.

– Wszystko w porządku? – spytała prowadząca, spoglądając na mnie uważnie – To tylko zabawa, Ewelina.

– Wiem, wiem – odpowiedziałam, choć tak naprawdę wcale nie czułam, że to zabawa.

Odchodząc od stolika, czułam, jak serce dudni mi w uszach. Czy ten renifer nie będzie ryzykowny? Może szef pomyśli sobie, że zrobiłam z niego pośmiewisko. Zaczęłam żałować, że nie wybrałam czegoś jeszcze bardziej neutralnego. Może świeczka? Może notes? Cokolwiek, co nie wywoła najmniejszej reakcji. 

Przed rozdaniem prezentów siedziałam przy stole jak na szpilkach. Jedni śmiali się do łez, inni marudzili, że dostali coś dziwnego albo zupełnie niepasującego. Ja jednak cały czas patrzyłam ukradkiem na dyrektora. Siedział kilka miejsc dalej, sztywny jak zwykle, splótł dłonie na stole i wpatrywał się w ludzi z miną, jakby to wszystko było dla niego karą. Czułam, że jeśli mój prezent mu się nie spodoba, usłyszę o tym w pracy przez następny miesiąc, może nawet dłużej.

W końcu prowadząca stanęła na środku sali z listą w ręku i zaprosiła na środek szefa po odbiór prezentu. Zrobiło mi się gorąco, potem zimno, a potem znowu gorąco. Dyrektor odebrał prezent bez słowa,spojrzał na pudełko, a w sali nagle zrobiło się cicho.

Takiej reakcji nie przewidziałam

Szef zawahał się tylko przez sekundę, po czym powoli zaczął zdzierać papier. Wtedy dobiegł do mnie dźwięk, którego nie słyszałam od trzech lat pracy z tym człowiekiem. To był śmiech. Prawdziwy. Cichy na początku, potem głębszy, aż w końcu szczery. Roman trzymał w dłoniach renifera, patrzył na niego z niedowierzaniem: – To pierwszy śmieszny prezent, jaki dostałem – powiedział, unosząc figurkę.

Ludzie szeptali, niektórzy chichotali. Kasia otworzyła szeroko oczy, Paweł prawie zakrztusił się napojem, a Roman nagle wstał od stołu i ruszył w moją stronę. Z każdym jego krokiem czułam, jak serce zaczyna mi coraz głośniej walić. Zatrzymał się tuż przede mną. Wszyscy patrzyli. Nawet prowadząca wstrzymała oddech.

– Dziękuję – powiedział spokojnie. Bez chłodu, bez dystansu, bez tej lodowatej manierki, którą zawsze nosił ze sobą jak część garnituru.

– Cieszę się, że się podoba – odpowiedziałam, a głos miałam cieńszy niż nitka.

Uśmiechnął się drugi raz. Drugi raz w ciągu jednej minuty. Coś mi się w środku przewróciło. Przez wszystkie miesiące pracy wydawało mi się, że ten człowiek jest jak mur z betonu. A teraz stał przede mną i w końcu wyglądał, jak ktoś, kto potrafi czuć. Stałam tam nieruchomo, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. W mojej głowie pojawiła się jedna myśl: Chyba się udało, on naprawdę się do mnie uśmiechnął.

Następnego dnia przyszłam do pracy wcześniej

Niby chciałam dokończyć zestawienie, ale tak naprawdę próbowałam uspokoić myśli po wczorajszej wigilii. Co chwilę odtwarzałam w głowie ten moment, kiedy Roman się zaśmiał. Próbowałam znaleźć w tym jakiś haczyk, coś, co udowodniłoby, że mi się przewidziało. Nic takiego nie znajdowałam. O dziewiątej usłyszałam jego kroki na korytarzu, ale tym razemnie spojrzał w ekran telefonu ani w podłogę. Zatrzymał się.

– Pani Ewelino, mogłaby pani wejść na chwilę do gabinetu? – zapytał znacznie łagodniej niż zwykle.

Skinęłam nerwowo łową i minutę później siedziałam już na krześle naprzeciwko jego biurka. Roman wyglądał inaczej niż zwykle. Trochę jakby… mniej spięty.

Chciałem podziękować raz jeszcze za wczorajszy prezent – zaczął. – Sprawił mi… dużą przyjemność. A przy okazji – kontynuował – przeanalizowałem ostatnie zadania w dziale. Uważam, że jest pani przeciążona obowiązkami, dlatego zdejmuję z pani część raportów. Przejmę je tymczasowo ja.

Nie wiedziałam, co bardziej mnie zaskoczyło: to, że przyznał się do błędu, czy to, że w ogóle to powiedział. Podziękowałam cicho i wyszłam, zanim zdążył zobaczyć, jak bardzo mnie to poruszyło. Na korytarzu czekała już Kasia, oczywiście wpatrzona we mnie jak w chodząca tajemnicę.

– No i?! – syknęła. – O co chodziło?

– Zdjął ze mnie raporty – odpowiedziałam.

– Coś ty mu dała? Eliksir na ludzkie emocje? – prychnęła.

Wróciłam do biurka. Miałam wrażenie, że w pokoju zrobiło się jaśniej, chociaż nikt nie zapalił światła. Nie rozumiałam tego, co się dzieje, ale jedna myśl wciąż krążyła mi po głowie: drobne gesty naprawdę potrafią coś odblokować. W innych. A może też we mnie.

Nie mogłam w to uwierzyć 

Następnego dnia po rozmowie z Romanem chodziłam jak na miękkich nogach. Nie dlatego, że się bałam, tylko dlatego, że nie umiałam odnaleźć się w tej nowej wersji naszego kontaktu. On nadal był sobą – sztywnym, powściągliwym, konkretnym – ale między zdaniami pojawiło się coś, czego wcześniej u niego nie widziałam. Normalność. Jakby nagle zdjął grube rękawice i zaczął dotykać świata bezpośrednio.

Dwa dni później spotkaliśmy się przy automacie z kawą. Wcześniej unikałam tych momentów, zawsze czekałam, aż pójdzie pierwszy, bo wizja rozmowy w cztery oczy paraliżowała mnie bardziej niż prezent dla niego. Tym razem jednak podszedł do mnie sam.

– Dzień dobry – powiedział. To były niby zwykłe słowa, ale wypowiedziane przez niego cieplej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Dzień dobry – odpowiedziałam.

– Ta kawa, którą pani dobrała do prezentu… naprawdę dobra – powiedział spokojnie – Rzadko ktoś trafia w mój gust – dodał, jakby to było coś, co przyszło mu z trudem.

Nie wiedziałam, jak patrzeć mu w oczy. Ta rozmowa była tak zwyczajna, że aż niepokojąca, ale właściwie… bardzo miła. A ja nie wiedziałam, jak traktować miłe rozmowy z człowiekiem, którego przez trzy lata traktowałam jak chodzącą burzę.

– W razie czego proszę mówić, jeśli coś jest potrzebne – dodał, zanim odszedł. – Chcę, żeby praca przebiegała płynnie.

Kiedy zniknął za drzwiami, stałam jeszcze chwilę i próbowałam zrozumieć, czy on naprawdę chciał po prostu porozmawiać. Bez oceniania, bez pośpiechu, bez lodowatego dystansu. To było nowe. I dla niego, i dla mnie. Zastanawiałam się, czy to chwilowe, czy może coś delikatnie się przesunęło, zmieniło kierunek. Nie potrafiłam tego nazwać. Mogłam tylko przyznać przed samą sobą, że ten grudzień stał się inny.

Ewelina, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: