Zaczynało się całkiem niewinnie – nowa praca, nowe możliwości, nadzieja na rozwój. Miałam wtedy entuzjazm i wiarę, że jeśli dam z siebie wszystko, ktoś to doceni. Mój szef na początku wydawał się wymagający, ale sprawiedliwy. Szybko jednak okazało się, że wymagania rosną z dnia na dzień, a słowo „dziękuję” zniknęło z jego słownika. Zaczęłam czuć się jak maszyna do zadań specjalnych, bez prawa do zmęczenia czy sprzeciwu. Kiedy w końcu postawiłam granice, spotkała mnie kara. Niby drobiazg, a jednak wystarczył, żeby się mnie pozbyć.

To może być mój przełom

Kiedy dostałam wiadomość o przyjęciu do pracy w jednej z większych agencji kreatywnych w mieście, poczułam ekscytację, jakiej dawno nie czułam. Od razu zadzwoniłam do mamy, mówiąc, że to może być mój przełom. Na rozmowie kwalifikacyjnej mój przyszły szef – pan Wojciech – roztaczał wizję miejsca, gdzie każdy ma szansę się rozwijać, uczyć i wnosić coś swojego. Mówił o zespołowej atmosferze, o projektach, które "niosą realną wartość". Zabrzmiało to profesjonalnie i uczciwie. Chciałam tam być.

Pierwsze dni rzeczywiście wydawały się obiecujące. Dostałam biurko w jasnym, nowoczesnym open space, laptopa, dostęp do firmowych narzędzi, a nawet firmowe kubki z naszym logo. Koleżanki z zespołu były miłe, choć wydawały się lekko spięte. Myślałam, że to przez napięte terminy, że może dopiero się rozkręcają. Pan Wojciech od początku był rzeczowy, ale chłodny. Rzadko patrzył w oczy, mówił szybko i nie cierpiał powtórzeń. Potrafił w jednym zdaniu podsumować całą prezentację i przejść dalej, nie dając szansy na dyskusję.

– Na ten moment wszystko wygląda dobrze. Liczę, że się sprawdzisz – powiedział, kiedy kończyłam pierwszy tydzień. – Ale pamiętaj, to nie miejsce dla tych, którzy się oszczędzają.

Uśmiechnęłam się wtedy, bo myślałam, że chodzi mu o zaangażowanie. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam.

Nie licz, że to coś zmieni

Z tygodnia na tydzień zakres moich obowiązków zaczął się rozrastać. Początkowo zajmowałam się przygotowywaniem grafik i wspierałam starszych specjalistów przy mniejszych projektach. Szybko jednak okazało się, że moje „wsparcie” staje się kluczowe, a ja dostaję coraz więcej zadań, bez żadnego dodatkowego wynagrodzenia czy chociażby podziękowania.

– Możesz to jeszcze zrobić przed wyjściem? – rzucał pan Wojciech mimochodem o osiemnastej, kiedy miałam już wychodzić. – Klient czeka.

Nie mówiłam nic. Robiłam. Bo przecież klient, bo nie chciałam zawieść zespołu. Ale klient czekał codziennie. Zaczęłam zostawać po godzinach, rezygnować z przerw na lunch, zabierać laptop do domu. Z biegiem czasu zauważyłam, że szef zleca mi też zadania innych – bo „ta ma zwolnienie”, „tamta nie ogarnia”, „ty to robisz szybciej”. W zespole panowała cicha zgoda. Nikt nie protestował, wszyscy wyglądali, jakby pogodzili się z losem.

– Ty to masz tempo – rzuciła któregoś dnia koleżanka z działu. – Ale nie licz, że to coś zmieni. My tu wszystkie próbowałyśmy.

Zignorowałam to. Jeszcze wierzyłam, że ciężką pracą można coś osiągnąć. Ale to nie był wyścig po awans. To była pułapka. Coraz częściej czułam, że jestem traktowana jak pomoc biurowa, sprzątaczka, psycholog i projektantka w jednym. Wszystko za tę samą pensję i zero uznania.

Nikt nie mówił „dziękuję”

Był listopad, zimno, ciemno już o szesnastej. Siedziałam wtedy w biurze sama, kończąc prezentację dla nowego klienta. Reszta zespołu wyszła godzinę wcześniej, bo „mieli plany”. Ja – jak zwykle – zostałam. Pan Wojciech podszedł do mojego biurka, spojrzał przez ramię i powiedział sucho:

– Pamiętaj, że jutro rano trzeba to już mieć gotowe. I bez błędów.

– Oczywiście – odpowiedziałam automatycznie, choć miałam ochotę wstać i wyjść.

Nie zapytał, czy dam radę. Nie zauważył, że trzęsę się z przemęczenia. Dla niego byłam tylko narzędziem. Z czasem zorientowałam się, że szef unikał bezpośredniej krytyki, ale jego sposób kontrolowania ludzi był znacznie bardziej perfidny – milczenie. Kiedy nie odpowiadał na wiadomości, kiedy przestawał komentować postępy, czuło się, że coś jest nie tak. Czekało się na reprymendę albo gorzej – publiczne upokorzenie.
Raz, kiedy jedna z koleżanek odważyła się zapytać o podwyżkę, usłyszała:

– Jak chcesz zarabiać więcej, musisz być niezastąpiona. Na razie jesteś jedną z wielu.

Od tamtego dnia nie odezwała się do niego ani słowem przez dwa tygodnie. Chodziła cicho, z pochyloną głową. I ja zaczęłam chodzić podobnie. Czułam, jak stopniowo tracę siebie. W niedzielne wieczory bolał mnie brzuch na myśl o poniedziałku. Zaczęłam notować każdy weekendowy telefon, każdą wiadomość po 22:00, każde „musisz to poprawić”. Nikt nie mówił „dziękuję”. Nikt nie pytał, czy wszystko w porządku.

Ale nie żałowałam

Punktem przełomowym była pewna środa. Pracowałam wtedy nad projektem kampanii wizerunkowej dla nowego klienta z branży technologicznej. Miałam na to dwa dni, co było absurdalnie mało, ale przyzwyczaiłam się już, że w tej firmie wszystko robi się „na wczoraj”. Siedziałam nad tym projektem do drugiej w nocy. Rano przyszłam do biura niewyspana, z kawą zamiast śniadania, i od razu usłyszałam:

– Przynieś to na spotkanie, zaraz zaczynamy – rzucił szef, nie patrząc na mnie.

W sali konferencyjnej panowała napięta cisza. Prezentacja ruszyła, a ja z każdym slajdem czułam, że to naprawdę dobra robota. Klient był zadowolony. Kiedy wyszedł, poczułam ulgę, a nawet lekką dumę. Pan Wojciech jednak tylko odchylił się na krześle i powiedział:

– Jakbyś się bardziej przyłożyła, byłoby lepiej. Na przyszłość – mniej koloru, więcej konkretu.

To był moment, kiedy musiałam coś zrobić.. Spojrzałam na niego i po raz pierwszy postanowiłam nie milczeć.

– Przepraszam, ale uważam, że zrobiłam to najlepiej, jak potrafię. A komentarz w stylu „mogło być lepiej” po dwudziestu godzinach pracy bez wsparcia jest po prostu nie w porządku.

Zapadła cisza. Zespół spuścił wzrok. Szef wbił we mnie wzrok, jakby właśnie zobaczył we mnie zagrożenie.

– Dziękuję za twoje zdanie – powiedział chłodno. – Wróćmy do pracy.

Wiedziałam, że właśnie się wystawiłam. Ale nie żałowałam.

Chodzi o nastawienie

Minął tydzień od mojego sprzeciwu. Atmosfera wokół mnie zrobiła się lodowata. Nie chodziło o jawne szykany, ale o chłód, brak informacji, pomijanie przy podziale zadań. Nawet zwykłe „cześć” rano zaczęło brzmieć inaczej – z dystansem. Wtedy zrozumiałam, że w tej firmie nikt nie odzywa się do szefa w taki sposób, w jaki ja to zrobiłam. Bo tutaj nie wolno mieć własnego zdania. Trzeba słuchać, wykonywać i nie narzekać. W piątek rano wezwał mnie do swojego gabinetu. Usiadłam naprzeciwko, trzymając notes, choć wiedziałam, że nic nie będę notować.

– Dostałem sygnał, że twoje ostatnie zachowania są… mało zespołowe – zaczął spokojnie. – W tej firmie ceni się lojalność, dyskrecję i umiejętność pracy w zespole. Mam wrażenie, że ostatnio ci tego brakuje.

Chodzi o to, że się odezwałam? – zapytałam wprost. – Że nie dałam się kolejny raz zignorować?

– Nie, chodzi o nastawienie. I o fakt, że w tym tygodniu dwa razy spóźniłaś się pięć minut. Dla mnie to brak szacunku do miejsca pracy.

Zamurowało mnie. Pięć minut. Po setkach nadgodzin, nieodpłatnych weekendach i pracy po nocach.

– Rozumiem – odpowiedziałam, choć nie rozumiałam niczego. – Czy to znaczy…?

– Tak. Z dniem dzisiejszym kończymy współpracę. Proszę oddać sprzęt i podpisać dokumenty u kadrowej.

Wyszłam z gabinetu bez słowa. I chociaż czułam, jak drżą mi ręce, trzymałam głowę wysoko.

Szczęśliwi ludzie tworzą lepsze rzeczy

Z dnia na dzień straciłam pracę. Bez ostrzeżenia, bez szansy na wyjaśnienie. Po prostu – wyrzucona za „brak zespołowego nastawienia” i „spóźnienia”. Najbardziej bolało mnie to, że przez długi czas pozwalałam się wykorzystywać, wierząc, że ktoś to w końcu zauważy i doceni. Ale nie docenił nikt. W tamtym miejscu lojalność oznaczała uległość, a zaangażowanie – ciche przyzwolenie na wyzysk. Przez kilka dni czułam się zagubiona. Nie chciałam nikomu mówić, że zostałam zwolniona.

Nawet przed sobą trudno było mi przyznać, że tyle miesięcy pracy nie miało żadnego znaczenia. Ale potem poczułam coś, czego wcześniej nie czułam – ulgę. Nie musiałam już sprawdzać służbowej skrzynki w weekendy. Nie musiałam bać się wejść rano do biura. Nagle odzyskałam swój czas. Swoje życie. Zaczęłam szukać pracy powoli, z większą ostrożnością. Na rozmowach kwalifikacyjnych pytałam o rzeczy, których wcześniej nie poruszałam – o nadgodziny, o atmosferę, o sposób zarządzania. I w końcu, po miesiącu, trafiłam na firmę, gdzie na dzień dobry usłyszałam:

– Wierzymy, że szczęśliwi ludzie tworzą lepsze rzeczy. Dlatego dbamy, żeby tu było normalnie.

Nie wiedziałam, czy to tylko słowa, ale przynajmniej ktoś je wypowiedział. Wróciła mi nadzieja. I poczucie, że nie byłam „trudna”, tylko miałam odwagę powiedzieć „dość”. Nigdy więcej nie pozwolę się traktować jak narzędzie.

Milena, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: