Nie wiem, czy bardziej mnie wkurza mój pusty portfel, czy własna naiwność. Człowiek ogląda te wszystkie filmiki motywacyjne w internecie, słucha podcastów, w których bredzą, że wystarczy „podążać za marzeniami”, a reszta sama się ułoży. I co? I guzik. Nie chcę, by ludzie myśleli, że żalę się jak jakaś ofiara losu. Nie. Wyszłam z korpo z podniesioną głową. Marzyłam o czymś więcej niż siedzenie w raportach. Chciałam robić coś, co ma sens. Coś swojego. Tylko że nikt nie mówił, że „swoje” kosztuje. I to nie tylko pieniądze, ale też dumę. Mam na imię Julita. Mam 37 lat. I to będzie szczera historia o tym, jak bardzo można się rozczarować… sobą.
Jakbym właśnie odzyskała wolność
Pamiętam dokładnie ten dzień. Siedziałam w open space, nad niedokończonym raportem, którego nawet nikt nie czytał. Obok mnie Jolka z HR-u wcinała sałatkę z plastiku, a dookoła wszyscy udawali, że lubią swoje życie. I wtedy to poczułam. Takie ciche, ale stanowcze „dość”. Jakby moje wnętrze zaciągnęło hamulec ręczny.
– Julita, masz chwilę? – zapytał Krzysiek, mój przełożony, wyłaniając się zza szklanej ściany jak dementor.
– Szczerze? Nie bardzo – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od monitora.
– Przyszły wyniki kwartalne. Chciałbym, żebyś przygotowała na jutro prezentację na zebranie zarządu.
– Na jutro?
– No tak. Wiem, że to późno, ale przecież jesteś szybka. – Uśmiechnął się tym swoim menedżerskim uśmiechem, który miał oznaczać „przepracuj się za trzech, ale z entuzjazmem”. I wtedy to z siebie wyrzuciłam.
– Krzysiek, ja odchodzę. – Spojrzałam mu prosto w oczy. – Składam wypowiedzenie.
– Co? Teraz? Przecież mamy projekt do zamknięcia!
– Już nie mój projekt. Mam dosyć. Chcę czegoś więcej niż firmowej kawy i owocowych piątków.
Nie powiedział nic. Może i dobrze, bo ja też nie chciałam się więcej tłumaczyć. Spakowałam się szybko. Jedna torba, jedna decyzja. Czułam się wtedy jak bohaterka. Jakbym właśnie odzyskała wolność. Tylko że to była wolność bez planu B i z tysiącem złotych na koncie.
– Nareszcie będziesz robić to, co kochasz – powiedziała mi potem koleżanka. – Tylko... co ty właściwie kochasz?
Rozwijam własny biznes
Pierwsze dni bez pracy były jak wakacje. Wstawałam o dziewiątej, parzyłam sobie kawę i włączałam laptopa, żeby... no właśnie. Przeglądać ogłoszenia, jak „zostań copywriterem w 7 dni”, „zarabiaj z domu”, „buduj markę osobistą”.
– Julka, co ty teraz właściwie robisz? – zapytała moja mama podczas sobotniego obiadu.
– Rozwijam własny biznes. Chcę być niezależna.
– Aha – mruknęła, nakładając mi więcej ziemniaków, jakby chciała powiedzieć: „Jedz, póki jeszcze masz co”.
Zaczęłam od bloga. Taki lifestylowy, jakich milion w internecie. Pisałam o „odwadze rzucenia korporacji”, „sile kobiety”, „życiu bez kompromisów”. Miałam trzech czytelników: koleżankę z liceum, przypadkowego faceta i własną ciotkę. Każdy post lajkowała ta sama osoba. Ja. Potem stwierdziłam, że będę sprzedawać ręcznie robione notesy. Kupiłam materiały za sześć stów. Sprzedałam... dwa. To był cios. Ale nie ostatni. Moje oszczędności topniały szybciej, niż się spodziewałam. W końcu wysłałam CV. Gdziekolwiek. Byle szybko.
– To znowu chcesz wrócić do korpo? – zapytała Jolka z HR-u, gdy zadzwoniłam z pytaniem o otwarte stanowiska.
– Nie. Ale chyba chcę znowu mieć pieniądze. I nie jeść tylko bułki z masłem.
Ktoś podał mi rękę, kiedy leżałam twarzą w błocie
Był poniedziałek. Stałam w osiedlowym dyskoncie i liczyłam drobne w kieszeni kurtki. W ręku trzymałam opakowanie parówek – te najtańsze.
– Przepraszam, ma pani pięćdziesiąt groszy? – zapytałam dziewczynę przede mną w kolejce, czując, jak twarz mi płonie ze wstydu.
Spojrzała na mnie, potem na parówki, potem na kasjera. Nie powiedziała nic, tylko skinęła głową i podała monetę. Chciałam zapaść się pod ziemię.
– Dziękuję... oddam przy kasie, jak kiedyś będę miała – dodałam głupio, choć obie wiedziałyśmy, że nigdy więcej się nie zobaczymy.
W domu usiadłam przy stole. Obok leżał mój notatnik z napisem: „Plan na 2025”. Punkt pierwszy: „Rozwój osobisty”. Punkt drugi: „Zarabiać na pasji”.
– Julka, ja cię kocham, ale... serio, może czas przestać „realizować siebie” i po prostu pójść do roboty? - powiedziała któregoś dnia przyjaciółka.
Westchnęłam. Magda miała rację. Zdecydowałam się. Wrócę na etat. Może nie od razu do korpo, może do jakiegoś biura z klimatem lat dziewięćdziesiątych. Byle płacili i nie pytali o życiowe ambicje. Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna – sekretarka w firmie transportowej. Garnitur pożyczony od kuzynki, pantofle obcierające pięty.
– Widzę, że była pani menadżerką projektów – powiedział rekruter. – Dlaczego szuka pani pracy poniżej kwalifikacji?
– Bo potrzebuję pieniędzy – odparłam szczerze, a on uniósł brwi.
– I… to wszystko?
– Tak. I mam dość pasji, blogów, coachów i robienia świec sojowych. Potrafię ogarniać ludzi, tabelki i nie boję się telefonów od klientów.
Spojrzał na mnie długo.
– Dziękuję, skontaktujemy się.
Nie skontaktowali się. Druga rozmowa – kawiarnia.
– Czy ma pani doświadczenie?
– Kiedyś zrobiłam latte mojemu byłemu. Wyszedł z domu i nigdy nie wrócił – rzuciłam nerwowo. Żart nie siadł.
Trzecia próba – sklep z odzieżą używaną. W końcu się udało. Wyszłam ze sklepu z pierwszym od tygodni poczuciem ulgi. Nie dumy, nie szczęścia. Ulgi. Jakby ktoś podał mi rękę, kiedy już leżałam twarzą w błocie.
Może właśnie to jest prawdziwa dorosłość
W poniedziałek o 8:55 stałam pod sklepem z odzieżą używaną. W jednej ręce trzymałam kawę, w drugiej nerwy. Kierowniczka – pani Wanda – już czekała. Ubrana w polar i z miną, jakby prowadziła misję ratunkową, nie sklep.
– Dobrze, że przyszłaś punktualnie – powiedziała i wręczyła mi kosz z metkami. – Dziś mamy dostawę. Dasz radę? Klientki od ósmej już czekają pod drzwiami. Wchodzą o dziewiątej. Pilnuj, żeby nie wydzierały sobie ubrań. Ostatnio jedna szarpała kurtkę, bo była „pierwsza”.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo drzwi się otworzyły i… się zaczęło.
– To na przecenie? – zapytała jedna z nich, podnosząc bluzę za 4,99.
– Tak, ale… – próbowałam dodać coś jeszcze, ale już jej nie było.
Dwie godziny później byłam cała zmachana i spocona.
– Julka, jak się czujesz? – zapytała Magda, kiedy wieczorem zadzwoniłam.
– Chyba pierwszy raz od miesięcy czuję się tak zmęczona.
Magda się roześmiała. Minął miesiąc. Nie zostałam influencerką, nie sprzedałam tysięcy notesów, nie odkryłam siebie na Bali. W sklepie pani Wanda dała mi etat.
– Dobra robota, Julita – powiedziała.
Pieniądze nie były duże, ale były. I regularne.
– Co z marzeniami? – zapytała mnie Magda, kiedy siedziałyśmy na ławce z kubkami z gorącą herbatą.
– Może jeszcze poczekają. Na razie marzę, żeby wstać jutro i nie bać się otworzyć lodówki.
Magda uśmiechnęła się smutno, ale ze zrozumieniem. I może właśnie to jest prawdziwa dorosłość – nie fajerwerki, tylko spokojna głowa. Może wrócę do tych marzeń. Kiedyś. Ale teraz? Teraz cieszę się, że przestałam się bać własnych porażek.
Julita, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przyjaciółka piła ze mną kawkę, a potem kopała pode mną dołki. Wystarczyło, że dostałam awans, by pokazała, co potrafi”
- „Odkąd dostałam awans, koledzy z pracy patrzą na mnie krzywo. Zamiast szczerych gratulacji, ślą tylko fałszywe uśmiechy”
- „Koleżanki od zawsze traktowały mnie jak bankomat. Dziś wolę pić pumpkin spice latte sama niż fałszywymi przyjaciółkami”









