Mam na imię Robert. Od siedmiu lat jestem team leaderem w średniej, dynamicznie rozwijającej się firmie IT. Nigdy nie byłem gwiazdą towarzystwa. Ani duszą imprez. Ale w pracy… W pracy byłem kimś. Przynajmniej tak mi się wydawało. Wkładałem całe serce w to, co robiłem. Projektowałem, koordynowałem, rozwijałem swój zespół jak inżynier dopracowujący swój mechanizm. Wierzyłem, że zgrany team to więcej niż suma jednostek. I miałem ambicję zrobić z moich ludzi właśnie taki zgrany, niezawodny układ.
Nie byłem jednak typem lidera, który każdego klepie po plecach i wysyła buźki na czacie. Nie miałem w tym wprawy. Może dlatego z niektórymi kontaktowałem się tylko przez taski, nawet jeśli siedzieli dwa biurka dalej. Była jednak jedna osoba, której praca zawsze robiła na mnie wrażenie – Basia. Cicha, spokojna, konkretnie odpowiadająca na pytania. Bez lania wody. Zawsze miała wyniki. Nie wychylała się, ale jej raporty, terminy, uporządkowane repozytoria mówiły za nią więcej niż tysiąc słów. Nigdy jej nie pochwaliłem. Tak wprost, na głos. Głupie, wiem. Ale w duchu... w duchu bardzo ją ceniłem. Basia była moją pewną kartą w zespole. Kimś, komu mogłem oddać najtrudniejsze zadanie i spać spokojnie. Myślałem, że to wystarczy – że ona to wie. Że się domyśla. Dziś wiem, że zbyt wiele zakładałem.
Zacząłem w niej widzieć konkurencję
Zauważyłem to przypadkiem. Najpierw nie zwróciłem uwagi, bo sądziłem, że to drobnostka, jakieś zamieszanie w kalendarzu. Spotkanie, którego nie było w moim planie, ale Basia była zaproszona. Pomyślałem, że może chodziło o coś operacyjnego, może ktoś chciał ją o coś zapytać, nie każda rozmowa musi przecież przechodzić przez mnie. Potem było drugie. I trzecie. Wreszcie zaczęło wyglądać to jak schemat. Ciche spotkania, w których nie brałem udziału, ale które dotyczyły spraw, w których do tej pory to ja byłem stroną. Zacząłem przeglądać firmowy kalendarz częściej niż zwykle, udając przed sobą, że tylko sprawdzam zadania. Ale nie oszukiwałem się długo. Szukałem jej imienia. I znajdowałem.
Coraz częściej miałem wrażenie, że ktoś ją przepycha do góry. Za moimi plecami. Zaczęły pojawiać się krótkie wzmianki w firmowym czacie, że Basia „przygotowała świetną prezentację" albo „zgrabnie poprowadziła temat z klientem”. O tym kliencie nic nie wiedziałem. O tej prezentacji również. A przecież to ja byłem odpowiedzialny za zespół. To przede mną powinno się takie rzeczy referować. Nie zapytałem. Zamiast tego zacząłem się wycofywać w sobie. Analizowałem każdą sytuację, każde jej spojrzenie, każdy urywek rozmowy, który przypadkiem doszedł do moich uszu. Szukałem potwierdzenia, że coś jest nie tak. Że to nie tylko wrażenie. Któregoś dnia spotkaliśmy się w kuchni. Parzyła sobie herbatę, a ja udawałem, że coś sprawdzam w telefonie. Zapytałem, niby mimochodem:
– Na co tym razem cię zaprosili?
Spojrzała na mnie lekko zaskoczona.
– Spotkanie z zarządem na temat nowego projektu.
– Ciekawe, że mnie nie poinformowano – odpowiedziałem chłodno i odwróciłem wzrok.
Nie zareagowała. Przynajmniej nie przy mnie. Może nie wiedziała, co powiedzieć, a może uznała, że nie ma sensu się tłumaczyć. Przez resztę dnia nie mogłem się skupić. Wiedziałem jedno – zacząłem w niej widzieć konkurencję.
Chroniłem swoją pozycję
Nie potrafiłem przestać o tym myśleć. Każde nowe spotkanie, w którym brała udział bez mojej wiedzy, każda informacja, którą odkrywałem przypadkiem, wzbijała we mnie niepokój. Zacząłem się bronić, choć nikt mnie wprost nie atakował. Zrobiłem to, co wydało mi się wtedy najrozsądniejsze – ograniczyłem jej wpływ. Przydzieliłem Basi mniej istotne zadania. Zmieniłem priorytety projektowe w taki sposób, by to inni członkowie zespołu dostali najbardziej widoczne i „nośne” tematy. Grafiki zadań korygowałem z dnia na dzień, niby dostosowując je do wymagań klienta, ale tak naprawdę chodziło o to, by Basia nie miała okazji się wykazać. Nie informowałem jej o niektórych wewnętrznych ustaleniach, a jeśli pytała – odpowiadałem wymijająco. W mojej głowie to miało sens. Chroniłem swoją pozycję. Skoro nikt nie planował ze mną rozmawiać otwarcie, ja też przestałem grać w otwarte karty.
Na zebraniach zacząłem ją przerywać. Kiedy zabierała głos, czekałem aż się zawaha i wtedy wchodziłem z komentarzem. Tonem życzliwym, ale treścią podważającym jej zdanie. Ludzie to wyczuwali. Nawet jeśli nie mówili nic wprost, dało się zauważyć napięcie. Kiedyś jeden z młodszych kolegów zapytał mnie po spotkaniu, czy wszystko w porządku, bo Basia wyglądała na zgaszoną. Odburknąłem coś o stresie i napiętych terminach, ale wiedziałem, że nie o to mu chodziło. Najbardziej pamiętam jedno zebranie. Basia odniosła się do harmonogramu projektu.
– Zgodnie z planem mieliśmy wdrożyć nową wersję w środę – powiedziała, pokazując wykres na ekranie.
– To było zanim zmieniłem priorytety. Teraz nie twoje tematy są najważniejsze – odpowiedziałem spokojnie, ale z wyraźną ironią.
Nie powiedziała już nic. Po prostu usiadła i zaczęła notować. Nie patrzyła w moją stronę do końca spotkania. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co robię. Wmawiałem sobie, że to reakcja obronna. Że muszę dbać o zespół, o własny rozwój. Że skoro nikt nie zaprosił mnie do rozmowy o awansach i rolach, to nie będę biernie patrzył, jak ktoś inny zabiera mi przestrzeń. Nie miałem odwagi przyznać, że to była zazdrość. I lęk. A może nawet coś więcej.
Nie chodziło już tylko o projekt
Nie uprzedziła mnie. Nie próbowała rozmawiać, nie dała sygnału, że coś jest nie tak. Po prostu któregoś dnia przyszła z kartką. Wypowiedzenie. Bez emocji. Bez łez. Podała je do podpisu z tą samą spokojną twarzą, z jaką raportowała mi terminy wdrożeń. Przez chwilę sądziłem, że to żart, może prowokacja. Ale nie. Wszystko było oficjalne, podpisane, uporządkowane. Zapytałem tylko, czy już zdecydowała. Skinęła głową. I to tyle. Nie zatrzymywałem jej. Nie zapytałem, dokąd odchodzi, ani dlaczego. Przez kolejne dni unikałem jej wzroku. Nie chciałem się przyznać nawet przed sobą, że zrobiło mi się ciężko. Nie chodziło już tylko o projekt, o pracę, o zadania. Coś w środku zaczęło mi ciążyć, ale nie dopuszczałem do siebie tej myśli.
W zespole nikt niczego nie komentował. Ludzie jakby przeczuwali, że lepiej milczeć. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Zdarzyło mi się kilkakrotnie przyłapać kolegów na rozmowach urywanych, kiedy tylko wchodziłem do pokoju. Starałem się to ignorować. Udawałem, że wszystko jest w normie. Kilka dni po tym, jak Basia złożyła wypowiedzenie, miałem rozmowę z Michałem, moim przełożonym. Poszło o aktualizację struktury zespołu.
– Nie sądzisz, że powinniśmy byli zrobić więcej, by ją zatrzymać? – zapytał, nie patrząc mi w oczy.
– Ona nie była aż tak kluczowa – odpowiedziałem zbyt szybko. – Może po prostu się wypaliła.
Nie powiedział nic. Notował coś w laptopie, jakby już dawno stracił zainteresowanie. Wyszedłem z tej rozmowy z poczuciem, że znowu się obroniłem. Przynajmniej tak wtedy myślałem. Podsłuchałem to przypadkiem. Stałem na korytarzu, czekając na windę, gdy z sali konferencyjnej dobiegły mnie głosy. Michał rozmawiał z kimś z HR.
– Liczyliśmy, że Robert stworzy z nią skuteczny team. Miał zostać dyrektorem – powiedział.
– Zamiast tego odsunął ją całkowicie. Szkoda, oboje byli świetni – odpowiedziała cicho kobieta.
Zamarłem. W jednej chwili wszystko stało się jasne. To nie miała być żadna zamiana. Nikt nie próbował mnie usunąć. To był test. Sprawdzali, czy nie tylko potrafię zarządzać zespołem, ale też motywować ludzi, szukać w nich talentów. Miałem pokazać, że umiem dzielić się odpowiedzialnością. A ja… zareagowałem jak zazdrosny dzieciak. Wróciłem do biurka z pustką w głowie. Nie wiedziałem, co zrobić. Nie miałem już czego ratować.
Co jeszcze mogę zepsuć
W poniedziałek przyszedłem wcześniej. Biuro było jeszcze puste, światła ledwo się rozżarzały. Usiadłem na swoim miejscu, otworzyłem komputer i wpatrywałem się w ekran, który nic mi nie mówił. Wszystko było jak dawniej – mój kubek, notatki, wykresy projektowe. A jednak nie byłem już tym samym człowiekiem, co jeszcze miesiąc temu. Zespół powoli się zapełniał, ale rozmowy ucichły, gdy wchodziłem do pokoju. Przestali komentować przy mnie cokolwiek. Przestali pytać o zdanie. Formalnie byłem ich przełożonym, ale w praktyce – niewidzialnym punktem na strukturze. Czułem, że nikt mi już nie ufa. Niektórzy patrzyli z chłodnym dystansem, inni unikali spojrzeń. Tak, jakby nie wiedzieli, co jeszcze mogę zepsuć.
Tego dnia, po południu, napisałem do Basi. Krótko, zwięźle. Przeprosiłem. Napisałem, że teraz wszystko rozumiem i że źle to poprowadziłem. Wysłałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. Sprawdzałem maila co godzinę, jakby od tego zależało moje dalsze istnienie. Nic nie przyszło. Tydzień później usunąłem wiadomość, nie otwierając jej ponownie. Wieczorem, siedząc sam przy biurku, zacząłem mówić do siebie w myślach: „Gdybym z nią pogadał... Gdybym tylko zapytał, co się dzieje. Może wszystko wyglądałoby inaczej. Może...” Ale przecież nie zapytałem. Wolałem przypisywać jej ambicje, intrygi, chęć wybicia się kosztem innych. A ona po prostu pracowała dobrze. I cicho. Zbyt cicho, by się tłumaczyć. Zbyt dumna, by walczyć o uwagę.
Zawiodłem jako człowiek
Minęło kilka miesięcy. Nikt nie zaproponował mi awansu. Nie było rozmowy podsumowującej, nie było informacji zwrotnej. Po prostu wszystko ucichło. Dostałem nowych ludzi, nowy projekt, nowy zakres obowiązków. Ale żadnego zaufania. Czułem, że obserwują mnie inaczej. Że sprawdzają, czy się poprawiłem, czy coś zrozumiałem. Ale nikt nic nie mówił wprost. Praca przestała sprawiać mi przyjemność. Była obowiązkiem, rytuałem, powtarzalną sekwencją zadań, które wypełniałem bez przekonania. Nie chodziło już o rozwój ani cele – tylko o to, by przejść dzień, nie zawalić niczego i nie pokazać słabości.
Basi nie widziałem od czasu jej odejścia. Ktoś kiedyś wspomniał, że świetnie sobie radzi w nowym miejscu. Uśmiechnąłem się wtedy z zakłopotaniem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie żałowałem, że odniosła sukces. Żałowałem, że nie potrafiłem być jego częścią. Najbardziej bolało mnie to, że nie byłem uczciwy. Ani wobec niej, ani wobec siebie. Straciłem ją, bo nie zaufałem. I straciłem siebie, bo nie umiałem być liderem. A przecież wystarczyło jedno pytanie, jedna rozmowa, by wszystko mogło potoczyć się inaczej.
Nie wiem, czy kiedyś odbuduję zaufanie. Do innych. Do siebie. Ale jedno wiem na pewno – nie zasługuję już na to, by prowadzić zespół, jeśli nie potrafię rozpoznać wartości, zanim ją odepchnę. I może właśnie od tego powinienem zacząć: od przyznania, że zawiodłem. Nie jako specjalista. Nie jako pracownik. Zawiodłem jako człowiek.
Robert, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rzuciłam pracę w korpo, by gonić swoje marzenia. Dziś mój portfel świeci pustkami, a ja muszę przełknąć gorycz porażki”
- „Odkąd dostałam awans, koledzy z pracy patrzą na mnie krzywo. Zamiast szczerych gratulacji, ślą tylko fałszywe uśmiechy”
- „Przyjaciółka piła ze mną kawkę, a potem kopała pode mną dołki. Wystarczyło, że dostałam awans, by pokazała, co potrafi”








