Nazywam się Teresa. Mam siedemdziesiąt dwa lata, dwie wnuczki, jedną paprotkę i szafę pełną szalików, których nikt nie chce. Nie, nie narzekam. Po prostu stwierdzam fakty. Dzień w dzień wygląda u mnie tak samo. Wstaję o siódmej, robię sobie kawę – zbożową, bo serce już nie teges – i zasiadam w fotelu przy oknie. Patrzę, jak ludzie gdzieś pędzą. Czasem ktoś pomacha. Czasem tylko przejdzie, zapatrzony w telefon. A ja siedzę. Czasem z szydełkiem, częściej z kubkiem. I tak mija poranek. Zimą dziergałam jak szalona. Dla wnuczek, dla dzieci sąsiadów, dla koleżanek z dawnej pracy. Ale ile można? Każdy już dostał po kilka szalików, a teraz... teraz to tylko wzruszają ramionami:

– Babciu, kto to dziś nosi? Teraz się wszystko kupuje gotowe. No i... te Twoje są trochę jakby... staroświeckie.

Zamknęłam więc pudełko z włóczkami i powiedziałam sobie: „Teresa, czas przestać robić z siebie pośmiewisko. Siedź cicho i nie zawracaj ludziom głowy tymi swoimi szmatkami.”

No to co, babciu? Spróbujemy?

Ale tydzień temu przyszła Zosia. Moja młodsza wnuczka, mądra bestyjka. Studiuje coś z komputerami – zupełnie nie wiem co. Wleciała do mnie jak huragan, z jakimś sojowym latte w ręce i od razu:

– Babciu, a czemu Ty już nie dziergasz?

– A dla kogo mam dziergać, co? Dla siebie? – burknęłam. – Mam już pięć szalików, trzy czapki i dwie pary rękawiczek. Siedzę, dziergam i potem chowam do szafy. Po co? Żeby molom było cieplej?

Zosia zamilkła na moment, ale już po chwili jej oczy zaczęły błyszczeć. Znałam to spojrzenie. Znaczy, coś kombinuje.

– A może... może wrzucimy Twoje szaliki do internetu? – zaproponowała. – Jest taka strona z rękodziełem. Tam ludzie sprzedają wszystko – od mydełek po wełniane skarpety.

Spojrzałam na nią jak na kosmitkę. – Zosiu, kto chciałby kupować moje szaliki? Przecież to... zwykłe szydełkowe szmatki.

– To nieprawda! – oburzyła się. – Są piękne. I robione ręcznie. Ludzie to cenią. Naprawdę.

Pokręciłam głową. – Daj spokój, dziecko. Ja już swoje przeżyłam. Teraz to tylko czekam na listonosza. Internet to nie dla mnie.

Zosia jednak nie odpuszczała. Pokazała mi różne zdjęcia, profile innych kobiet w moim wieku, które coś sprzedają. Zaczęła robić zdjęcia moim szalikom, opisywać je. A potem zapytała:

– No to co, babciu? Spróbujemy?

Nie byłam do końca przekonana. Z jednej strony coś we mnie drgnęło – taki cień nadziei, że może jeszcze nie jestem zupełnie niepotrzebna. A z drugiej – ten głos w głowie: „Po co? I tak się nie uda.” Ale wtedy Zosia dodała cicho:

– Bo wiesz, babciu… ja wiem, że czasem się czujesz, jakbyś już nikomu nie była potrzebna. Ale dla mnie jesteś. I chciałabym, żebyś o tym pamiętała.

Spojrzałam na nią i aż coś mnie ścisnęło w gardle.

– Dobrze. Spróbujmy.

–  Jak się uda, to będziemy dziergać hurtowo!  – uśmiechnęła się.

Prychnęłam śmiechem. Ja – hurtownia szalików. No pięknie.

Dla mnie znaczył naprawdę dużo

Codziennie rano siadałam przy komputerze, wciąż jeszcze trochę nieufna wobec całego tego pomysłu. Zosia mi wszystko skonfigurowała. Konto, zdjęcia, opisy. Powiedziała, że jak coś się sprzeda, to przyjdzie powiadomienie. Nie wiedziałam dokładnie, gdzie to ma przyjść, więc i tak co chwilę sprawdzałam skrzynkę mailową i ten profil na stronie. Pusto. Zero wiadomości, zero zamówień, zero zainteresowania. Mówiłam sobie: „A nie mówiłam?”, ale gdzieś z tyłu głowy cały czas miałam nadzieję, że coś się wydarzy. Niby nie liczyłam, ale jednak sprawdzałam. Kilka razy dziennie.
W piątek zadzwoniła Zosia.

– I jak tam, babciu? – zapytała od razu, bez powitania.

– Jak miało być? Nikt nie chce. Znowu się łudziłam – odparłam sucho.

– Spokojnie, to dopiero pierwszy tydzień. Może trzeba lepiej to opisać? Albo pokazać gdzieś dalej? – próbowała mnie pocieszać, ale jej głos był jak z innego świata. Młody, energiczny, a ja czułam się zmęczona samym czekaniem.

W niedzielę rano, kiedy już prawie pogodziłam się z tym, że znów będę dziergać tylko dla siebie, zobaczyłam powiadomienie. Jedno zamówienie. Szalik w kolorze musztardowym. Z Wrocławia. Siedziałam chwilę bez ruchu. Nagle serce zaczęło mi walić jak u nastolatki. Przeczytałam raz, drugi, trzeci. To nie był żart. Ktoś naprawdę chciał kupić mój szalik. Od razu zadzwoniłam do Zosi.

– Zosiu... przyszło zamówienie – powiedziałam cicho.

– Babciu! No widzisz?! Mówiłam, że się uda!

Nie umiałam odpowiedzieć. Ścisnęło mnie coś w gardle. Poczułam, jak długo czekałam na takie małe „udało się”. Szalik zrobiłam w dwa dni, choć normalnie zajęłoby mi to pewnie cztery. Zrobiłam go najdokładniej, jak tylko potrafiłam. Każde oczko, każdy rządek był jak kropla nadziei, której tak bardzo mi brakowało. Zapakowałam go w papier, włożyłam mały bilecik z podziękowaniem. Może przesadziłam, ale chciałam, żeby to było coś więcej niż paczka.

– Co taka uśmiechnięta? – zagadnął listonosz, odbierając kopertę z rąk.

– Bo pierwszy raz od dawna mam dla kogoś przesyłkę – odpowiedziałam. – I to nie rachunek.

Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Kiedy odszedł, wróciłam do środka, usiadłam przy stole i przez dłuższą chwilę po prostu siedziałam, z dłońmi złożonymi na kolanach. Może to tylko jeden szalik. Ale dla mnie znaczył naprawdę dużo.

Po pierwszym zamówieniu zrobiło się dziwnie cicho. Przez kilka dni znowu nic się nie działo, ale już nie sprawdzałam konta z takim napięciem. Byłam spokojniejsza. Coś się ruszyło. W czwartek przyszło kolejne zgłoszenie. Tym razem z innego miasta. Tydzień później – następne. Potem było ich coraz więcej. Patrzyłam na to wszystko z niedowierzaniem. Dłonie mi drżały, kiedy zaczynałam kolejny szalik. Robiłam je uważnie, jakby każdy był najważniejszy. Wkrótce zaczęło mi brakować włóczki. Zosia przyjechała z torbą pełną nowych motków i spojrzała na mnie rozbawiona.

– Babciu, Ty masz już prawie firmę.

Nie zaprzeczyłam. Może i miałam.

Córka zadzwoniła w niedzielę wieczorem. Powiedziała, że jej koleżance spodobały się moje szaliki i czy mogłabym jeden zrobić. To było nowe. Jeszcze niedawno mówiła, że szkoda na to czasu. Sąsiadka zagadnęła mnie na klatce.

– Teresa, co Ty tak pakujesz codziennie na tej kanapie?

– Szaliki – odpowiedziałam krótko.

Nie pytała dalej

Zaczęłam inaczej myśleć o sobie. Nie byłam już tylko tą, co podaje zupę, podlewa kwiatki i pilnuje, czy wnuczki dobrze się uczą. Byłam też kobietą, która coś tworzyła. I której ktoś to chciał. Pewnego dnia odezwała się dziennikarka z lokalnego portalu. Zosia musiała się za tym kryć, bo wcześniej wypytywała mnie o różne rzeczy. Przyszła młoda, sympatyczna dziewczyna. Zadała kilka pytań, zrobiła zdjęcie przy moim stoliczku i zapytała, czy może to opublikować. Zgodziłam się, ale nie sądziłam, że ktoś to przeczyta. Dwa dni później zadzwoniła sąsiadka z drugiego piętra, że widziała mnie w internecie. Potem ktoś na poczcie uśmiechnął się i powiedział, że „ładnie pani o sobie mówiła”. Trochę się tego wstydziłam, ale byłam też dumna. Zosia przyjechała z paczką wizytówek. Na nich: Teresa – rękodzieło z serca.

Teraz to już naprawdę firma – zaśmiała się.

– Daj spokój – machnęłam ręką.

– A czemu nie? Przecież to wszystko dzięki Tobie.

Nie odpowiedziałam. Miałam łzy w oczach. Ale nie z żalu.

Jak dobry, wełniany szalik

Pracy było coraz więcej, ale nie narzekałam. Siedziałam wieczorami przy lampce, dziergałam, pakowałam, odpowiadałam na wiadomości. Poczułam się potrzebna. Aż pewnego dnia, między jedną wysyłką a drugą, przyszła wiadomość od jednej z klientek. Kobieta napisała, że zamówiła szalik, bo przypomniał jej o babci, która niedawno zmarła. Napisała, że dzięki mnie znów poczuła coś ciepłego, bliskiego. I że dziękuje. Przeczytałam to kilka razy. Potem usiadłam i odpisałam. Nigdy wcześniej nie pisałam takich rzeczy, ale tym razem nie mogłam inaczej.
Wieczorem zadzwoniła Zosia. Opowiedziałam jej o tym liście.

– Widzisz, babciu? Ty nie tylko dziergasz szaliki. Ty dajesz ludziom kawałek siebie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ścisnęło mnie coś w piersi. Nie smutek. Coś mocniejszego. Może wdzięczność. Siedziałam przy stole, przed sobą miałam pudełko pełne nowych włóczek. Gładziłam je dłonią i czułam spokój. Taki, jakiego nie czułam od lat. Zrozumiałam, że moje życie się nie skończyło. Zmieniło się. I nadal mogłam w nim być kimś ważnym – nie tylko dla siebie. Na stole zadzwonił telefon. Kolejne zamówienie.
W tym samym czasie do mieszkania weszła Zosia, jak zwykle bez pukania, z uśmiechem i nowym pomysłem.

– Babciu, a może własna strona? Z prawdziwym sklepem?

Pokręciłam głową, ale nie z niechęcią.

– Może – odpowiedziałam. – Czemu nie?

Spojrzałam przez okno. Było późne popołudnie, drzewa traciły liście, powietrze robiło się coraz chłodniejsze. Jesień. Ale ta moja była inna. Ciepła. Jak dobry, wełniany szalik.

Teresa, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: