Zawsze mi się wydawało, że jestem porządną matką. Nie idealną, bo na takie to trzeba mieć czas i cierpliwość, a ja miałam głównie robotę. Ale porządną – na pewno. Dbałam, zarabiałam, odkładałam, gotowałam na zapas i nigdy nie zapomniałam o żadnym z ważnych dni: urodziny, zakończenia roku, zebrania – wszystko odhaczone. No, chyba że akurat byłam w delegacji, bo i takie się zdarzały. Ale zawsze potem kupowałam prezent, żeby dzieci wiedziały, że mama pamięta.
Byłam przekonana, że tak się właśnie buduje dobre życie: cegiełka po cegiełce, konto po koncie. Aż tu nagle, na stare lata, człowiek zaczyna zbierać owoce swojej pracy… i się okazuje, że dzieci umieją wszystko – liczyć, planować, mówić po angielsku – tylko nie umieją rozmawiać z własną matką. A może nie chcą. Co z tego, że miały dobre jedzenie, wyjazdy nad morze i pościel z mikrofibry? Jak nie miały mnie. Teraz każda rozmowa to jak list do urzędu. Krótkie zdania, dużo faktów, zero ciepła. Mam wrażenie, że gdyby nie mój głos, to nie wiedziałyby, jak brzmię. A przecież nie jestem jakąś wyrodną matką. Po prostu ciężko pracowałam, żeby im było lepiej niż mnie. Tyle że... chyba mnie w tym lepszym świecie nie przewidziały.
Przecież dzwonię, to znaczy, że pamiętam
– Mamo, dzwonię tylko na chwilkę, bo jestem w korku – usłyszałam w słuchawce głos Ani.
– O, no to dobrze, bo miałam ci właśnie powiedzieć, że ten fryzjer, co mi go poleciłaś, to nie odbiera telefonu.
– To wyślij mu SMS-a, on chyba częściej czyta, niż odbiera.
– Czyli jednak dobrze, że zadzwoniłaś, co? – zaśmiałam się lekko. – Może pogadamy chwilę?
– Mamo, ale ja naprawdę jestem w korku, za chwilę muszę kończyć. Może później?
„Później” w jej wydaniu znaczyło „nie dzisiaj”. A może wcale. Odłożyłam telefon i patrzyłam przez okno na swoją pustą ulicę. Za PRL-u to przynajmniej ludzie się mijali na klatce. Teraz nawet sąsiadka z naprzeciwka woli pisać wiadomości, niż zapukać. Podeszłam do szafki i wyjęłam stary album. Dzieci w ogrodzie, dzieci na sankach, dzieci z pluszakami większymi od siebie. Zadzwonił telefon. Tym razem Adam.
– Mamo, możesz mi sprawdzić w starym segregatorze, gdzie mamy akt własności działki? Mam gdzieś umowę, ale potrzebuję oryginał.
– Dzień dobry, mamo, dobrze się czujesz? – rzuciłam z przekąsem.
– No przecież dzwonię, to znaczy, że pamiętam, prawda?
Pamiętał. Ale tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował.
Chciałam porozmawiać. Tak bez okazji
– Wiesz co, Adam – westchnęłam do słuchawki – pamiętasz, kiedy ostatni raz zadzwoniłeś tak po prostu? Bez sprawy do załatwienia?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo, przecież ostatnio byliśmy u ciebie na imieninach.
– Dwa miesiące temu. Wpadliście na pół godziny z ciastem z piekarni. A Anka co chwila spoglądała na zegarek, bo dzieci miały lekcje pływania. Nawet nie zdążyłam zrobić herbaty.
– Oj, no przepraszam, ale sami mówiliście, że nie chcecie zamieszania.
– Nie mówiłam, że nie chcę zamieszania. Mówiłam, że nie musisz kupować tortu za osiemdziesiąt złotych. To nie to samo.
– Mamo, naprawdę musimy teraz o tym rozmawiać?
– A kiedy mamy? Jak zadzwonisz z pytaniem o akt notarialny?
Znowu cisza. Znałam ją dobrze – to była ta jego „techniczna przerwa”, jakby musiał przetrawić, że matka znowu robi mu wyrzuty.
– Dobra, to może wpadnę w weekend – burknął w końcu. – Pomożemy ci z tą piwnicą, mówiłaś, że chcesz coś powyrzucać.
– Nie chodzi o piwnicę – powiedziałam już łagodniej. – Po prostu... chciałam porozmawiać. Tak bez okazji. Jak kiedyś.
– No dobrze. To pogadamy w sobotę. Muszę lecieć, bo mam wideokonferencję. Pa!
Odstawiłam telefon i popatrzyłam w sufit. Gdyby dzieci naprawdę miały to „lepiej niż ja”, to może umiałyby zatrzymać się na chwilę. A one pędzą – z jednego życia do drugiego – jakby rozmowa z matką była przeszkodą w wyścigu.
Chyba o to chodzi w rodzinie, prawda?
W sobotę Adam rzeczywiście przyszedł. Z Anką i dziećmi. Wpadli jak huragan, rozsiali kurtki, buty, rozbiegli się po pokojach. Ja stałam z tacką z ciastem, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
– Babcina piwnica do rozbiórki! – zawołał mój wnuk i zbiegł po schodach z Adamem.
– Mamoooo, gdzie jest Wi-Fi?! – zawołała wnuczka z salonu.
Anka weszła do kuchni i lekko się uśmiechnęła.
– Chociaż herbatę wypijemy, zanim ich znajdziesz w tych kartonach – rzuciła, siadając przy stole.
– Piekłam sernik – podałam talerz. – I zrobiłam kompot, bo dzieci lubiły.
– Teraz tylko gazowane piją – skrzywiła się Anka. – Ale dziękuję, Matyldo.
Matyldo. Nie „mamo”, nie „mamusiu”. Matyldo, jak do księgowej.
– Anka... – zaczęłam ostrożnie. – Czy ty masz do mnie żal o coś?
– Słucham?
– Bo czuję się czasem, jakbym była dla was dodatkiem. Nie babcią. Nie matką.
– Matyldo, nie dramatyzuj. Przecież wpadamy. Dzwonimy.
– Tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujecie.
– No, ale chyba o to chodzi w rodzinie, prawda? Pomagać sobie. Ty pracowałaś całe życie, nie miałaś dla nas czasu, to teraz masz.
Zamurowało mnie.
– Myślałam, że pracuję właśnie dla was...
– I wszystko super, serio. Ale nie rób teraz z siebie ofiary, dobrze? – Anka wstała.
A ja... ja została sama przy stole. Z sernikiem i zimnym kompotem.
Chyba już nie umiem ich zrozumieć
W niedzielę rano obudziłam się wcześniej niż zwykle. Głowę miałam ciężką od myśli. Przez chwilę siedziałam na brzegu łóżka, wpatrując się w dywan. Potem sięgnęłam po telefon. Cisza. Zero wiadomości. Nawet te z grupy rodzinnej – same memy i linki, jakbyśmy byli bandą znajomych z internetu. Zrobiłam sobie kawę i postanowiłam odwiedzić Elżbietę – sąsiadkę z trzeciego piętra. Starą, zgorzkniałą emerytkę, która przynajmniej miała odwagę narzekać głośno.
– O, Matylda! Co ty tu robisz o tej godzinie? – zapytała, otwierając drzwi w szlafroku w pingwiny.
– Przyszłam pogadać. Można?
– No jasne. Tylko nie licz na ciasteczka, bo jestem na diecie – burknęła i przepuściła mnie do środka.
Usiadłam na jej tapczanie i przez chwilę milczałyśmy.
– Wiesz, Elka, czasem mam wrażenie, że wychowałam dwoje ludzi, którzy traktują mnie jak... aplikację.
– Jak to aplikację?
– Klikają, jak czegoś potrzebują. A potem zamykają.
Elżbieta parsknęła śmiechem.
– Oj, kochana, witaj w klubie. Moja Krysia tylko dzwoni, jak coś trzeba, a wnuczka nawet mnie nie poznaje, bo jestem „ta babcia z telefonu”.
– A ty? Jak sobie z tym radzisz?
– Nie radzę. Ale przynajmniej nie udaję, że jest normalnie.
To była jedyna szczerość, jaką usłyszałam przez ostatnie dni.
– Chyba już nie umiem ich zrozumieć – westchnęłam.
Może to będzie moje drugie życie
Minął tydzień. Ani Ania, ani Adam się nie odezwali. Nawet z tym nieszczęsnym aktem własności. Miałam ochotę zadzwonić, ale zatrzymałam się z palcem nad ekranem. Nie. Teraz nie ja. Zamiast tego poszłam do kuchni, wyjęłam ze spiżarki kompot z zeszłego roku i postanowiłam, że zrobię coś, co zawsze odkładałam – upiekę szarlotkę dla siebie. Nie dla gości, nie na wizytę, nie „bo może dzieci przyjdą”. Dla mnie.
Wzięłam pierwszy kęs, gdy zadzwonił domofon.
– Babciu! Babciu, otwórz! – usłyszałam przez szumy.
Zaskoczona nacisnęłam przycisk. Po chwili na klatce pojawił się mój wnuk z plecakiem i jakimś nieporadnie zapakowanym bukietem.
– Mama miała mnie odebrać z treningu, ale coś jej wypadło. Pomyślałem, że może mogę poczekać na nią u ciebie?
– Ależ oczywiście – powiedziałam radosnym tonem.
– Babciu, a masz coś do jedzenia?
– Tylko najlepszą szarlotkę w tym bloku.
Usiedliśmy razem przy stole. Mały mówił o treningu. A ja słuchałam i czułam, że pierwszy raz od dawna czuję się dla kogoś ważna.
– Babciu?
– Hm?
– Fajnie, że jesteś.
I wtedy pomyślałam – może moje dzieci mają mnie za obcą, ale ja wciąż mam szansę nie być obca dla swoich wnuków. I może to będzie moje drugie życie. Od tamtej wizyty wnuk przychodzi częściej. Czasem niby przypadkiem, czasem otwarcie – „bo u babci można się wyspać, nikt nie woła na angielski”. I dobrze. Nie wchodzę w drogę, nie wypytuję. Po prostu jestem. Często przy herbacie, z książką, kiedy on coś tam sobie klika. Ale jest obok. I to wystarczy. Ania dzwoni raz na tydzień. Krótko. Adam częściej.
Nie mam złudzeń. Dzieci miały wszystko, co mogłam im dać – tylko nie mnie. Wybierałam nadgodziny zamiast bajek, delegacje zamiast zebrania w przedszkolu. Myślałam, że to się zbilansuje. Że jak będą mieć ładne życie, to mnie też w nim znajdzie się miejsce. A teraz... jestem jak stary mebel – sentymentalna, ale zbędna. Ale nie płaczę. Naprawdę nie. Mam swoje herbaty, swoje przepisy i wnuka, który śmieje się na cały blok. Mam życie, które nie wyszło tak, jak chciałam, ale też się nie rozpadło do końca. I może to wystarczy.
Matylda, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam taką zrzędą, więc nie zdziwiłam się, że dzieci mnie nie chcą. Po 1 dniu w domu starców nauczyłam się pokory”
- „Mój dorosły syn żyje na nasz koszt jak pączek w maśle i nie garnie się do roboty. Nie wiem, gdzie popełniłam błąd”
- „Myślałam, że syn zostanie na wsi i przejmie gospodarstwo. Przez miastową dziewuchę zapomniał o swoich korzeniach”









