Budzik dzwoni zawsze o 6:10. Ten sam dźwięk, ta sama walka z sobą, by nie nacisnąć drzemki. Kawa, dwie łyżeczki cukru, pół na pół z mlekiem. Żona śpi jeszcze, chrapie lekko, jak zawsze. Czasem myślę, że to jedyny prawdziwy dźwięk życia w tym domu. Autobus przyjeżdża o 6:47. Znam każdego z tych ludzi, choć nie znam nikogo. Ta sama kobieta w czerwonym płaszczu, ten sam facet, który zawsze pachnie papierosami i zmęczeniem.
Siedzimy w ciszy, jakbyśmy wszyscy jechali w to samo miejsce, tylko nikt nie miał odwagi zapytać: po co. W pracy wszystko ma swój rytuał. Automat z kawą, stukot klawiatur, głuchy dźwięk drukarki. Szesnaście lat temu myślałem, że to przejściowe, że za chwilę znajdę coś, co ma sens. A potem... potem już nie było sensu szukać. W dziale administracyjnym nikt nie rozmawia o marzeniach. Rozmawiamy o drukarkach, fakturach i urlopach, które i tak mijają szybciej niż przerwa na lunch.
– Dzień jak co dzień, co? – zagaduje Tomek z naprzeciwka, odkładając segregator.
– A jakby inny miał być? – odpowiadam, nawet nie podnosząc wzroku.
Śmieje się sucho, ale wiem, że to śmiech z pustki, nie z dowcipu. Wszystko robię automatycznie. Piszę, klikam, wysyłam. Nawet oddychanie wydaje się mechaniczne, jakby ktoś ustawił mnie na tryb oszczędny. Czasem łapię się na tym, że nie pamiętam, jak dojechałem do pracy. Albo co jadłem wczoraj na obiad. Żona mówi, żebym odpoczął, że wyglądam jak cień człowieka.
– Znowu idziesz z taką miną? – zapytała dziś rano, opierając się o framugę drzwi.
– Bo tam nie da się inaczej – odpowiedziałem i zapiąłem kurtkę.
Kiwa głową, nic nie mówi. Też już przestała pytać. Wchodzę do biura i czuję ten sam zapach tonera. Każdy dzień jest jak kopia w ksero – identyczny z poprzednim, tylko trochę bledszy. I wtedy, między rzędem biurek, zauważam Kubę – nowego, młodego chłopaka. Siedzi z kawą w dłoni, rozmawia z kimś i... śmieje się. Prawdziwie, głośno. Jakby dopiero co odkrył, że świat jest ciekawszy niż arkusz z tabelkami. Patrzę na niego i przez chwilę nie wiem, co czuję. Zazdrość? Zdumienie? A może... nadzieję?
Życie nie kończy się na tym biurze
Wszystko zaczęło się w piątek, w kuchni firmowej. Było jak zawsze – ktoś czekał przy ekspresie, ktoś grzebał w lodówce, ktoś stał z telefonem i udawał, że ma pilną sprawę. Kuba, ten młody chłopak z działu obok, wszedł z uśmiechem, który zupełnie tu nie pasował. Postawił kubek, odchrząknął i powiedział głośno:
– Odchodzę.
Na chwilę zapanowała cisza. Nawet ekspres przestał syczeć. Pomyślałem, że żartuje, ale nie wyglądał na kogoś, kto żartuje.
– Jak to, odchodzisz? – spytała Anka z księgowości. – Przecież dopiero przyszedłeś.
– Właśnie dlatego – odpowiedział z takim spokojem, jakby mówił o pogodzie. – To nie dla mnie, więc po co mam tu marnować swój czas.
Słowa zawisły w powietrzu. Ktoś się uśmiechnął niepewnie, ktoś inny mruknął, że młodzi to teraz nie mają cierpliwości. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Miał w sobie coś, czego nie widziałem od dawna – pewność, że życie nie kończy się na tym biurze. Po południu, kiedy większość już wyszła, zobaczyłem, że pakuje swoje rzeczy do teczki. Podszedłem.
– Naprawdę odchodzisz? – zapytałem.
– Tak. – Nie przestał się uśmiechać. – Znalazłem coś innego, ale nawet gdybym nie znalazł, i tak bym odszedł.
Usiadłem obok, jakby nogi same mnie tam zaprowadziły.
– Zastanów się, po co tu jeszcze siedzisz – powiedział.
– Bo nie wiem, co innego robić – odpowiedziałem po chwili ciszy.
– To nie powód, to wymówka – rzucił i wstał. – Życie nie jest próbą generalną.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Tylko skinąłem głową i patrzyłem, jak wychodzi. Wróciłem do domu później niż zwykle. Żona zapytała, czy coś się stało, ale machnąłem ręką. Nie potrafiłem wyjaśnić, dlaczego ten chłopak tak mną wstrząsnął. Poszedłem spać, ale nie mogłem zasnąć. W głowie wciąż słyszałem jego głos: „Nie chcę czekać, aż mnie wypali”. Przewracałem się z boku na bok. Myślałem o wszystkich latach spędzonych w tym samym miejscu, o porankach w autobusie, o dźwięku drukarki, o tym, jak codziennie mówiłem sobie: „Jeszcze trochę, potem coś zmienię”. A potem nigdy nie zmieniałem niczego. Tamtej nocy po raz pierwszy od dawna czułem niepokój, który nie był zwykłym zmęczeniem. To było coś innego – jakby ktoś zapalił we mnie światło, którego od dawna się bałem. Nie spałem do rana. Wpatrywałem się w sufit i wiedziałem już, że nic nie będzie takie samo.
Nie musiałem już nigdzie iść
Rano czułem się, jakbym nie spał od tygodnia. Kiedy wyszedłem z domu, powietrze było ciężkie, a ulica wydawała się jeszcze bardziej szara niż zwykle. W autobusie patrzyłem w okno, ale nie widziałem nic. Tylko odbicie swojej twarzy – obojętnej, zmęczonej, jakby ktoś mi zabrał wszystkie kolory. W biurze panowała cisza. Tylko klikanie klawiatur i szelest kartek. Usiadłem na swoim miejscu i włączyłem komputer. Ekran zaświecił się znajomym, chłodnym światłem.
Otworzyłem skrzynkę mailową, przeczytałem kilka wiadomości, ale żadna do mnie nie dotarła. Zrobiłem to, co zawsze – odhaczyłem zadania, wysłałem raport, sprawdziłem terminy. Wszystko automatycznie. W pewnym momencie spojrzałem na monitor i poczułem pustkę. Taką, która nie wynikała z braku obowiązków, ale z braku sensu. Ręce zaczęły mi lekko drżeć. Wstałem, poszedłem do drukarki i wydrukowałem swoje wypowiedzenie. Trzymałem kartkę w dłoni, jakby ważyła tonę. Zapukałem do drzwi kierownika.
– Można? – zapytałem.
– Witek, wejdź – odparł, nie odrywając wzroku od ekranu.
Położyłem kartkę na biurku. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi.
– Co to ma być?
– Wypowiedzenie.
Zapanowała chwila ciszy. Kierownik zdjął okulary, przeciągnął dłonią po twarzy.
– Na pewno chcesz? W tych czasach? – spytał tonem, który miał w sobie cień współczucia, ale też nutę zniecierpliwienia.
– Nie wiem. Ale wiem, że nie chcę już tu być.
– Twój wybór. Zobaczymy, jak długo wytrzymasz bez tej stabilizacji – powiedział i podpisał.
Wyszedłem z jego gabinetu, zamknąłem za sobą drzwi i poczułem, że w środku coś się poluzowało. Nie radość, nie ulga – raczej cisza po długim hałasie. Zebrałem swoje rzeczy, kilka papierów, długopis, zdjęcie córki sprzed lat. Zatrzymałem się przy biurku Kuby. Puste. Został po nim tylko ślad po kubku na blacie i karteczka z napisem „Powodzenia”. Kiedy wyszedłem z budynku, wiatr uderzył mnie w twarz. Słońce przebijało się przez chmury. Usiadłem na przystanku, ale nie wiedziałem, dokąd chcę jechać. Wsiadłem do pierwszego autobusu, który przyjechał. Jechałem bez celu, patrząc, jak miasto przesuwa się za szybą.
Czułem w sobie dziwną mieszaninę strachu i spokoju. Strach, że nie wiem, co dalej. Spokój, że pierwszy raz od dawna coś zrobiłem naprawdę.
Nie pamiętam, ile trwała ta podróż. Wysiadłem gdzieś na drugim końcu miasta, usiadłem na ławce i po prostu siedziałem. Ludzie mijali mnie w pośpiechu, każdy dokądś biegł. Ja nie musiałem już nigdzie iść. Wtedy po raz pierwszy od dawna wziąłem głęboki oddech i poczułem, że to naprawdę ja oddycham, a nie ktoś za mnie.
Naprawdę oddycham
Pierwszego dnia po odejściu obudziłem się o tej samej porze co zawsze. Z przyzwyczajenia wstałem, zaparzyłem kawę i spojrzałem na zegarek. Była szósta dziesięć. Zrozumiałem, że nie muszę się spieszyć, ale ciało jeszcze nie zdążyło tego pojąć. Siedziałem przy kuchennym stole, popijając kawę i słuchając tykania zegara. Czas, który do tej pory mnie gonił, nagle zwolnił, a ja nie wiedziałem, co z nim zrobić. Żona wyszła do pracy. Przez chwilę patrzyła na mnie niepewnie, jakby chciała zapytać, czy naprawdę wiem, co robię.
– I co teraz? – spytała w końcu.
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Ale pierwszy raz nie czuję się martwy.
– Tylko żebyś nie żałował.
– Żałowałem całe szesnaście lat – powiedziałem spokojnie.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, w mieszkaniu zapadła cisza, której dawno nie słyszałem. Początkowo była nieznośna. Chodziłem z pokoju do pokoju, przestawiałem rzeczy, które nie wymagały przestawiania. Potem wyszedłem na zewnątrz. Nie miałem planu. Spacerowałem po mieście bez celu. Zatrzymywałem się w kawiarniach, siadałem przy oknie i obserwowałem ludzi. Widziałem twarze zmęczone, roztargnione, uśmiechnięte, zamyślone. I nagle dotarło do mnie, że ja przez lata nie byłem żadną z tych twarzy. Byłem pustym miejscem, które tylko wypełniało przestrzeń.
Kolejne dni wyglądały podobnie. Rano wstawałem, ubierałem się, jakbym nadal miał gdzieś iść. Wychodziłem z domu, żeby nie siedzieć w czterech ścianach. Szedłem do parku, siadałem na ławce, patrzyłem na drzewa i słuchałem, jak wiatr przesuwa liście. Było coś kojącego w tej zwykłości.
Po tygodniu zacząłem się przyzwyczajać do ciszy. Już mnie nie drażniła. Zaczynałem w niej słyszeć siebie. Myślałem o tym, dlaczego tak długo się bałem. Odkąd pamiętam, wszyscy powtarzali, że najważniejsze jest bezpieczeństwo – praca, pensja, spokój. Nikt nie mówił, że ten spokój potrafi dławić.
Zrozumiałem, że ten strach nie był tylko mój. Przejąłem go jak dziedzictwo. Po rodzicach, po nauczycielach, po ludziach, którzy zawsze mówili, że trzeba być rozsądnym. A ja przez rozsądek zapomniałem, jak się żyje. Siedziałem w kawiarni, gdy z głośnika popłynęła piosenka sprzed lat. Taka, której kiedyś słuchałem, gdy rysowałem. Dawno temu, zanim pochłonęły mnie biurka i raporty. Nie pamiętałem już, kiedy ostatni raz coś narysowałem, ale tego dnia po powrocie do domu wziąłem stary ołówek i kawałek papieru. Ręka drżała, ale linia się pojawiła. Nie wyszło nic szczególnego, ale po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że naprawdę oddycham.
Nie z przymusu, tylko z wyboru
Minęło kilka tygodni. Czas przestał mnie gonić. Każdy dzień miał swój rytm – kawa, spacer, trochę rysowania. Nie wiedziałem, dokąd to wszystko prowadzi, ale przestałem się tym przejmować. Po raz pierwszy od lat budziłem się bez ciężaru w klatce piersiowej. Pewnego popołudnia spotkałem Kubę w parku. Stał przy fontannie, z plecakiem przerzuconym przez ramię. Zdziwił się, gdy mnie zobaczył.
– No proszę, Witek. Jak się trzymasz? – zapytał z uśmiechem.
– Dobrze. Uczę się żyć wolniej. – wzruszyłem ramionami. – Nie mam planu, ale pierwszy raz czuję, że żyję.
Kuba skinął głową.
– Bałeś się, że będzie gorzej?
– Bałem się, że nie będę oddychał. A teraz… czuję powietrze.
Uśmiechnął się lekko, jakby rozumiał, o czym mówię. Rozmawialiśmy chwilę, a potem każde poszło w swoją stronę. Patrzyłem za nim i pomyślałem, że to on wcisnął we mnie iskrę, której tak bardzo brakowało. Wieczorem usiadłem przy stole, rozłożyłem kartkę i znowu rysowałem. Bez celu, bez planu. Z ołówka wychodziły linie, z każdą z nich oddychałem pełniej. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale przestało mnie to przerażać.
Siedziałem w parku, na tej samej ławce co zwykle. Powietrze pachniało mokrymi liśćmi, a słońce chowało się za drzewami. Nie miałem już w ręku telefonu, nie sprawdzałem wiadomości, nie myślałem o tym, co dalej. Po prostu byłem. Nie wiedziałem, czy znajdę nową pracę, czy wrócę do biura, czy pójdę w zupełnie inną stronę. Może zacznę coś tworzyć, może znowu się pogubię. Ale po raz pierwszy od szesnastu lat to nie miało znaczenia.
Przez większość życia czułem się jak ryba w akwarium – oddychałem, ale przez filtr cudzych oczekiwań. Teraz miałem wrażenie, że ktoś zdjął pokrywę. Wziąłem głęboki oddech. Ciepłe powietrze wypełniło mi płuca, a wraz z nim przyszła myśl, prosta jak ten dzień: nie wiem, dokąd idę, ale przynajmniej idę sam. Nie z przymusu, tylko z wyboru.
Witold, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rzuciłam pracę w korpo, by gonić swoje marzenia. Dziś mój portfel świeci pustkami, a ja muszę przełknąć gorycz porażki”
- „Myślałam, że kariera w wielkim mieście to szczyt marzeń. Dopiero gdy uciekłam na wieś, odżyłam i znalazłam siebie
- „Odkąd dostałam awans, koledzy z pracy patrzą na mnie krzywo. Zamiast szczerych gratulacji, ślą tylko fałszywe uśmiechy”








