Nie mam pojęcia, kiedy przestałem lubić swoje życie. Czy to był moment, gdy czwarty raz w tym tygodniu odpowiedziałem na służbowego maila o drugiej w nocy i z laptopem na kolanach? A może wtedy, kiedy wyłączyłem budzik o szóstej trzydzieści, spojrzałem w lustro i zobaczyłem w nim człowieka, którego nawet nie chciałem znać?
Mam na imię Maciej. Mam trzydzieści cztery lata. Jeszcze niedawno pracowałem w korporacji, w której działy kreatywne miały najciaśniejsze boksy, a „piątkowy chill” oznaczał tylko tyle, że w open space leciał jazz zamiast techno. Od dziesięciu lat byłem jednym z tych, co zawsze „na już”. „Zrobisz to na wczoraj?”, „Potrzebuję wersji beta do szesnastej”, „Wiem, że weekend, ale...”. Tkwiliśmy wszyscy po uszy w absurdzie, ale udawaliśmy, że jesteśmy z tego dumni. Kiedyś i ja byłem. Kiedyś.
A potem przestałem spać. Jadłem zupki z kubka i łapałem się na tym, że nie wiem, czy jest wtorek, czy czwartek. Kiedyś usłyszałem w radio świąteczną piosenkę i nie mogłem zrozumieć, dlaczego – przecież dopiero był wrzesień. Okazało się, że był grudzień. Któregoś dnia obudziłem się w biurze. Dosłownie – zasnąłem w salce konferencyjnej, na stole, z głową przyklejoną do wydruków. I wtedy podjąłem decyzję. Złożyłem wypowiedzenie. Wypowiedziałem też umowę najmu i... wypowiedziałem się wreszcie Karolinie. Że nie umiem już być z nikim. Że nie chcę już nic. Ona krzyczała.
– Ty naprawdę zwariowałeś, Maciek. Serio. Niszczysz sobie życie.
Siedzę teraz w wynajętym mieszkanku w miasteczku, którego nazwy nikt nie potrafi wymówić za pierwszym razem. Za oknem drzewa gubią liście. Jest cicho. Tak bardzo cicho, że słyszę tykanie zegarka. I własne myśli. To przerażające. Może Karolina ma rację.
– Czy naprawdę zwariowałem? – pytam sam siebie, co wieczór.
Nie wiem, co będzie dalej. I jeszcze nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Skąd pomysł, że ucieczka coś rozwiąże?
Pierwsze dni były jak stan zawieszenia. Wstawałem bez budzika, ale nie wiedziałem po co. Siedziałem na wersalce w dresie, z nogami podciągniętymi pod brodę, patrząc w okno. Nie działo się nic. Nie czekały na mnie żadne maile, żadne spotkania, żadne terminy. Cisza, której kiedyś pragnąłem, teraz bolała. Wychodziłem z mieszkania tylko po to, żeby nie oszaleć. Chodziłem bez celu po miasteczku, mijałem ludzi, którzy zdawali się znać każdy kamień na drodze. Dzieci biegały po chodnikach, starsi panowie stali przy warzywniaku i rozmawiali jakby to była najważniejsza rzecz tego dnia. Nikt mnie tu nie znał. Nie wiedzieli, kim jestem, czym się zajmowałem, ani dlaczego teraz bez sensu przechadzam się po ich spokojnym świecie.
Wieczorami zapadała taka cisza, że słyszałem szelest własnych myśli. Wtedy pojawiały się pytania, które dotąd zagłuszałem pracą. Dlaczego myślałem, że będzie lepiej? Co mi przyszło do głowy, żeby rzucić wszystko bez planu? Skąd pomysł, że ucieczka coś rozwiąże? Próbowałem pisać maile do ludzi, z którymi kiedyś piłem kawę w korporacyjnym bufecie. Takie zwykłe wiadomości: że jestem w nowym miejscu, że odpoczywam, że pozdrawiam. Nikt nie odpisał. Może nie mieli czasu. Może uznali, że to wstyd przyznać się do znajomości z kimś, kto zrezygnował z gry.
Anka, sąsiadka z parteru, odezwała się jako pierwsza. Zaczepiła mnie na klatce schodowej, kiedy po trzech dniach zdecydowałem się wyrzucić śmieci.
– Panie Macieju, pan tak cały dzień w tym dresie chodzi?
Nie odpowiedziałem od razu. Dopiero po chwili się uśmiechnąłem i mruknąłem coś pod nosem. Nie wiem, czy bardziej mnie rozbawiła, czy zawstydziła. Ale pierwszy raz od tygodni poczułem, że jestem zauważony. Chyba tego właśnie najbardziej mi brakowało – by ktoś po prostu mnie zauważył.
Nie musiałem niczego udawać
Nie szukałem pracy. Nie przeglądałem ogłoszeń, nie rozsyłałem CV. Nie wierzyłem, że to jeszcze ma sens. Chodziłem po miasteczku, czasem tylko po to, żeby się zmęczyć i wrócić do domu z poczuciem, że coś zrobiłem. Wszedłem do księgarni przypadkiem. Uciekałem przed deszczem, który zaczął padać bez ostrzeżenia. Sklep wyglądał jak relikt sprzed epoki – ciemne regały, skrzypiąca podłoga, zapach starych książek i papieru, który nasiąkał kurzem od lat. Nikogo nie było przy ladzie. Przez chwilę myślałem, że księgarnia jest nieczynna, aż z zaplecza wyszedł mężczyzna w sztruksowej marynarce i z kubkiem herbaty w ręku.
– Dzień dobry – powiedział, jakbyśmy znali się od lat. – Coś konkretnego pan szuka?
– Nie, tylko się schowałem przed deszczem – odparłem.
Przyjrzał mi się uważnie, ale bez oceniania. Zrobił dwa kroki w moją stronę, popatrzył jeszcze raz i powiedział, jakby od niechcenia:
– Jakby pan chciał tu trochę popracować, to by się przydały ręce do porządkowania działu z klasyką. Płacę niewiele, ale za to uczciwie.
Zawahałem się. Nie miałem nawet CV, niczego, co mógłbym mu dać.
– Nie mam życiorysu – powiedziałem.
– To dobrze – odparł Jacek. – CV to kłamstwa. Mnie interesuje, czy pan potrafi rozróżnić Sienkiewicza od Prusa i nie gubić się w literach.
Zostałem. Najpierw na próbę, potem na dłużej. Nie pytał o moje życie. Dawał mi zadania, wskazywał stosy książek, które trzeba było uporządkować, a czasem tylko przynosił mi herbatę i mówił: „Dziś ciszej niż zwykle. I dobrze.” W tej ciszy było coś kojącego. Nie musiałem niczego udawać. Klienci przychodzili rzadko. Czasem ktoś zapytał o lekturę, czasem szukał prezentu. Większość czasu siedziałem między półkami i wreszcie oddychałem. Pierwszy raz od miesięcy obudziłem się spokojny. Po prostu wstałem, zrobiłem sobie kawę, ubrałem się i poszedłem do pracy. Do księgarni. I choć deszcz przestał padać już dawno, nie opuściłem tego miejsca.
Było coś w jej spojrzeniu
Zauważyłem ją od razu. Pojawiła się któregoś popołudnia, kiedy Jacek akurat rozkładał nowe dostawy. Miała na sobie granatowy płaszcz i szal w kratę, a w ręce trzymała kartkę z listą. Przeszła między regałami bez wahania, jakby znała to miejsce lepiej niż ja, mimo że widziałem ją po raz pierwszy.
– Potrzebuję kilka lektur dla klasy ósmej – powiedziała, kładąc kartkę na ladzie. – Ale takich w miarę tanich. Dzieci i tak nie przeczytają.
Spojrzałem na nią i zapytałem odruchowo:
– A pani czytała?
Uniosła wzrok. Przez ułamek sekundy nie wiedziałem, czy się obrazi, czy zaśmieje. Uśmiechnęła się lekko.
– Niektóre przeczytałam za karę, inne dla przyjemności. I chyba do dzisiaj nie wiem, które były które.
Zaczęliśmy szukać tych książek razem. Nie mówiła za dużo, nie opowiadała o sobie. Wiedziałem tylko tyle, że jest nauczycielką i że od niedawna pracuje w szkole po drugiej stronie miasteczka. Kiedy wybierała książki, nie pytała o ceny, tylko o papier – mówiła, że dzieci nie znoszą śliskich kartek, bo wtedy światło odbija się zbyt mocno i oczy bolą.
Zaczęła przychodzić co tydzień. Czasem po kolejne lektury, czasem po coś dla siebie. Jej wybory mnie zaskakiwały. Raz była to powieść historyczna, innym razem wiersze. Nigdy nie kupowała poradników. Nie rozmawialiśmy długo. Kilka zdań, jedno spojrzenie, czasem drobny żart. Ale wystarczało, bym zaczął czekać na jej wizyty. Nie potrafiłem tego nazwać. To nie była fascynacja ani zakochanie. Raczej uczucie, że kiedy jest w pobliżu, wszystko staje się mniej skomplikowane. Nie wiedziałem, co mnie do niej ciągnie. Może właśnie to, że też ucieka. Nie pytała mnie o przeszłość, tak jak ja nie pytałem jej. Ale było coś w jej spojrzeniu, co mówiło, że też zamknęła za sobą jakiś rozdział. I że na razie nie chce go otwierać. Znałem to aż za dobrze.
To ja decyduję, gdzie jestem
List znalazłem w skrzynce między rachunkami i reklamą nowego marketu. Poznałem jej pismo od razu. Miała charakterystyczne, pochyłe litery, trochę zamaszyste, jakby się spieszyła, nawet gdy pisała coś ważnego. Nie otworzyłem koperty od razu. Położyłem ją na stole i przez pół dnia omijałem wzrokiem, jakby mogła zniknąć, jeśli tylko o niej zapomnę. W końcu usiadłem i rozerwałem papier. Pisała, że tęskni. Że minęło już kilka miesięcy, a ona wciąż nie rozumie, dlaczego tak nagle odszedłem. „Może to chwilowe, może potrzebowałeś czasu, żeby zrozumieć, co naprawdę jest ważne” – napisała. Dalej wspominała nasze wspólne poranki w kuchni, rozmowy, nawet głupie sprzeczki o to, kto ma kupić kawę. Na końcu było jedno zdanie, które zatrzymało mnie na dłużej: „Jeśli chcesz wrócić, wiesz, gdzie mnie znaleźć”.
Siedziałem długo z tym listem w dłoni. Nie wiedziałem, co czuję. Część mnie chciała natychmiast wsiąść w pociąg i po prostu pojechać. Inna część wiedziała, że to byłoby cofnięcie się w coś, od czego uciekłem. Wspomnienia z Karoliną były jak zdjęcia sprzed lat – ciepłe, ale nieprawdziwe. Tamto życie już nie istniało. Wieczorem poszedłem do Anki, sąsiadki z parteru. Czasem zapraszała mnie na herbatę. Miała w sobie coś takiego, że człowiek przy niej czuł się bezpiecznie, jakby siedział u ciotki, która wszystko widziała i już niczemu się nie dziwi.
– Kobiety są jak pogoda – powiedziała, kiedy opowiedziałem jej o liście. – Jednego dnia burza, drugiego słońce. Ale pan nie wracaj. Pan tu lepiej wygląda.
Uśmiechnąłem się, choć sam nie wiedziałem, czy mówiła to z przekonaniem, czy tylko z litości. Następnego dnia Agata miała wpaść po kolejną partię książek. Nie przyszła. Nie napisała, nie zadzwoniła, po prostu nie pojawiła się. Czekałem do końca dnia, udając, że porządkuję półki. Jacek tylko rzucił krótkie „Nie każdy ma dziś ochotę rozmawiać” i zostawił mnie samego.
Czułem się tak, jakbym został odrzucony z dwóch stron naraz. Karolina, która chciała wrócić do przeszłości, i Agata, która zniknęła, zanim zdążyłem cokolwiek zbudować. Zacząłem się zastanawiać, czy może to znak, że powinienem po prostu spakować się i wrócić. Do miasta, do pracy, do wszystkiego, co znałem. Może łatwiej byłoby znów wpaść w tamten rytm, niż tkwić w tej ciszy. Ale gdy tej nocy zasypiałem, coś mnie powstrzymało. Chyba to, że po raz pierwszy od dawna miałem poczucie, że to ja decyduję, gdzie jestem.
Znałem to spojrzenie
Zobaczyłem ją kilka dni później przy wejściu do księgarni. Stała nieruchomo, trzymając książkę w dłoni, jakby nie mogła się zdecydować, czy wejść, czy odejść. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko, ale był w tym uśmiechu jakiś cień zmęczenia. Nie zapytałem, dlaczego nie przyszła. Nie zrobiłem wyrzutów. Tylko skinąłem głową.
– Pójdziemy na spacer? – zapytała.
Wyszliśmy na deptak prowadzący za miasto. Liście pod butami szeleściły jak stary papier, a wiatr pachniał dymem z kominków. Szliśmy długo bez słów. Dopiero kiedy minęliśmy ostatnie domy, a przed nami rozciągały się tylko pola i niebo, odezwała się.
– Nie przyszłam wtedy, bo... nie wiedziałam, co powiedzieć. Bałam się, że się zaangażuję.
Nie odpowiedziałem od razu. Miałem wrażenie, że każde słowo może coś popsuć. Po chwili dodała cicho:
– Wszyscy myślą, że uciekłam. A ja po prostu nie chciałam umierać za życia.
Zatrzymałem się. Spojrzałem na nią i powiedziałem tylko:
– Ja też.
Nie dopytywałem, przed czym uciekała. Nie chciałem wiedzieć za dużo naraz. Było coś kruchego w jej obecności, coś, co trzeba było przyjąć z ostrożnością. Usiadła na ławce przy starym przystanku, tym samym, na którym kiedyś stałem w deszczu, myśląc, czy w ogóle warto dalej próbować. Teraz ten przystanek był tłem dla rozmowy, która nie potrzebowała długich wyjaśnień.
– Zrezygnowałam z pracy w mieście. Pewnego dnia zostałam po godzinach i zobaczyłam siebie w szybie okna. Wyglądałam jak ktoś, kogo nie znam. Zabrałam książki, zamknęłam klasę i nigdy więcej tam nie wróciłam. Patrzyłem przed siebie. Nie chciałem, żeby myślała, że ją oceniam. Znałem to spojrzenie w szybie. Też je miałem.
– Nie wiem, co dalej – powiedziała. – Nie mam planu. I to mnie przeraża.
– Nie wiem, co dalej. I pierwszy raz w życiu… to mnie nie przeraża – odpowiedziałem.
Usiadła bliżej. Nie dotknęła mnie, nie powiedziała nic więcej. Ale w tym milczeniu była bliskość, jakiej nie czułem od dawna. Może czasem właśnie tak zaczyna się coś prawdziwego. Od wspólnego spaceru i braku pośpiechu. Siedziałem na ławce przed księgarnią. Słońce zachodziło powoli, a ulica była spokojna, jakby nigdzie się nie spieszyła. Ludzie mijali mnie w ciszy, pozdrawiali skinieniem głowy. Anka machnęła do mnie z okna. Jacek przyniósł herbatę. Nie wiedziałem, co będzie za miesiąc, za rok. Nie miałem planu, ale po raz pierwszy nie próbowałem go tworzyć. Nie zastanawiałem się, co powinienem. Po prostu byłem. Napisałem do Karoliny krótką wiadomość.
„Nie wracam. Życzę ci dobrze.”
Patrzyłem na drzewa, na ludzi, na świat, który dalej biegł swoim rytmem. Ja już nie musiałem nadążać.
Nie mam planu. I wreszcie – nie potrzebuję go mieć. Życie się toczy, a ja w końcu czuję, że jestem w nim obecny.
Maciej, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Rzuciłam pracę w korpo, by gonić swoje marzenia. Dziś mój portfel świeci pustkami, a ja muszę przełknąć gorycz porażki”
- „Myślałam, że kariera w wielkim mieście to szczyt marzeń. Dopiero gdy uciekłam na wieś, odżyłam i znalazłam siebie”
- „Odkąd dostałam awans, koledzy z pracy patrzą na mnie krzywo. Zamiast szczerych gratulacji, ślą tylko fałszywe uśmiechy”









