Mam na imię Renata. Mówią, że jestem tą teściową, która cięgle się wtrąca, ale ja po prostu chcę, żeby święta pachniały piernikiem i dziecięcym śmiechem. Żebyśmy wszyscy byli razem i siedzieli przy jednym stole – syn, synowa, wnuczki i my z mężem. Niestety to nie takie proste, bo ostatnio dzieje się aż za dużo. Mój syn się ożenił z piękną, ale chłodną kobietą i choć na początku myślałam, że to tylko dystans, to mijały kolejne lata, a ona coraz mniej chętnie do nas przychodziła. Zamiast wspólnych wigilii, był już tylko telefon z życzeniami o 18:00, a w tym roku powiedziała wprost, że w ogóle nie będzie ich przez całe święta, bo wyjeżdżają. Aż mnie zatkało i to właśnie wtedy postanowiłam, że święty Mikołaj w tym roku przyjdzie trochę wcześniej i przyniesie jej coś nieoczekiwanego.

Nie mogłam się z tym pogodzić

– Mamo, tylko chciałam wcześniej uprzedzić, żeby nie było niedomówień – zaczęła Paulina, siadając przy kuchennym stole i stukając paznokciami w filiżankę. – W tym roku nie będzie nas na święta. Lecimy do Londynu na tydzień, to taka nasza nowa decyzja – powiedziała, uśmiechając się tylko do samej siebie.

– Z dziećmi?

– No oczywiście. Święta to przecież rodzinny czas – rzuciła, jakby to była jakaś ironia, nie oczywistość.

– Ale my też jesteśmy rodziną, Paulino – powiedziałam spokojnie, choć czułam, jak gotuje się we mnie złość. – Od dziesięciu lat robimy wigilię u nas. Zawsze. Nawet jak wnuczka miała ospę, to przyjechaliście. A teraz... wyjazd?

– Mamo, nie przesadzaj. Chcemy czegoś innego. Dzieci zobaczą Londyn, będzie zmiana klimatu. Nie traktuj tego osobiście.

– A jak mam to traktować? W święta się nie eksperymentuje, tylko siada z bliskimi do stołu!

– No i właśnie... my chcemy usiąść z naszymi bliskimi w Londynie, czyli z moją kuzynką.

Nie odpowiedziałam. Po prostu wróciłam do ucierania masy. Głowa mi pulsowała. Wiedziałam jedno – te święta zapamięta na długo. A może nawet... zatęskni.

Wymyśliłam sprytny plan

– Renata, przestań się tak denerwować – uspokajał mnie, kiedy tego wieczoru nerwowo przetrząsałam szufladę z kopertami i znaczkami.

– Nie denerwuję się – odparłam, choć ewidentnie miałam minę jak bomba zegarowa. – Ja tylko chcę... wysłać pewien prezent Paulinie.

– Przecież powiedziała, że lecą do Londynu. I niczego nie potrzebują. Sama słyszałem – powiedział i wrócił do składania papierowego samolotu z wnukiem.

– A może jednak czegoś potrzebują, tylko jeszcze o tym nie wiedzą? – powiedziałam z przebiegłym uśmiechem. 

Następnego dnia poszłam na pocztę i wysłałam poleconą przesyłkę, a w środku cztery bilety do Londynu, tylko że nie na Wigilię, jak Paulina planowała, a od 27 grudnia do 2 stycznia. W ten sposób mogli odwiedzić kuzynkę, ale przez całą Wigilię być z nami. Wszystko zapłacone, nawet miejsce przy oknie.

Do środka włożyłam kartkę: „Dla Pauliny i Piotrka – od Świętego Mikołaja, który uważa, że świąt nie spędza się w samolocie.” Nie podpisałam się, ale nie musiałam. Paulina będzie dobrze wiedziała, kto za tym stoi.

23 grudnia rano zadzwoniła: – Mamo... czy Ty coś wiesz o przesyłce z biletami? – spytała podejrzliwie.

– A czemu pytasz?

– Bo... może jednak ten Twój piernik... trochę za mną chodzi.

Uśmiechnęłam się pod nosem: – Święty Mikołaj wszystko widzi, wszystko słyszy i czasem działa... A więc będziecie? – spytałam ostrożnie.

– No właśnie. Zaczynam się zastanawiać, czy ten Mikołaj nie ma przypadkiem Twojej pieczątki. Będziemy, z resztą dzieci od samego początku były rozczarowane, że nie będzie piernika, makówek i Twoich gołąbków. Piotrek też.

– Tak? A ja myślałam, że bardziej od mojego piernika woli angielską herbatkę z kuzynką...

– Nie przesadzaj. Po prostu chcieliśmy spróbować czegoś innego, ale jak usłyszeli o biletach, to młodsza zaczęła płakać, że chce rozpakowywać prezenty pod Twoją choinką.

– Mikołaj nigdy się nie myli – szepnęłam z satysfakcją.

Odłożyłam telefon i wróciłam do kuchni. Piernik już był w piecu, a ja... piekłam dalej. Coś mi mówiło, że będzie komu podać barszcz.

Cieszyłam się jak nigdy

Wigilia. Stół nakryty białym obrusem, dwanaście potraw, opłatek w gotowości. Zaraz rozległ się dźwięk domofonu, a w drzwiach pojawiła się cała czwórka – Piotrek z walizką, dzieci z pluszakami, Paulina... z czymś na kształt zakalca na talerzu.

– Próbowałam zrobić Twój piernik – rzuciła, speszona. – Ale coś nie wyszło.

– To nie piernik, to beton! – zawołał wnuczek z rozbrajającym śmiechem.

– I tak ładny – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale teraz spróbuj mojego. Ma dokładnie tę przyprawę, której szukałaś.

Paulina wzięła kawałek, zamknęła oczy i westchnęła.

– No dobrze, mamo. Masz rację, że święta jednak smakują inaczej tutaj, z wami.

Uśmiechnęłam się i nalałam jej kompotu z suszu: – Witaj w domu, córeczko.

Potrzebowaliśmy tej rozmowy

Po kolacji, gdy dzieci rozdzierały papiery z prezentów, a mąż zasnął na fotelu z pilotem w dłoni, Paulina przyszła do kuchni. W rękach trzymała pusty talerzyk po serniku.

– Mamo, mogę jeszcze kawałek? – spytała cicho, jakby mówiła do własnej matki.

– Proszę bardzo – odpowiedziałam, krojąc jej największy. – Myślałam, że nie lubisz mojego sernika z rodzynkami.

– Nie lubiłam... dopóki nie przestałam udawać, że wszystko musi być po mojemu – westchnęła. – Przepraszam, że byłam taka ostra i że tak ciągle od was uciekaliśmy.

– Nie uciekaliście. Po prostu... zagubiliście się trochę – powiedziałam łagodnie. – Ale dobrze, że odnaleźliście drogę.

Paulina usiadła przy stole, z talerzem w dłoni: – Wiesz, czasem czuję się... jakbyśmy żyli na pokaz. Zdjęcia, podróże, idealne kadry. A dzieci? Chcą tylko tego, co znają: Twój piernik, zapach karpia i dźwięk Twoich kapci po parkiecie.

– I Twoje westchnienia przy barszczu – dodałam z uśmiechem.

– No właśnie. A ja myślałam, że muszę im dać coś wyjątkowego. Londyn, światełka, renifery. A wystarczyło piernik i... Ty.

Zamilkłyśmy na chwilę. I wtedy do kuchni wszedł Piotrek: – Co robicie, dziewczyny? Plotki o mnie?

– O Tobie zawsze, ale dziś w dobrej wierze – odparłam. – Chcesz sernik?

Podałam mu kawałek. A potem dodałam cicho: – Święta są po to, żeby przypominały, kto jest najbliżej, nawet jeśli czasem o tym zapomina.

Paulina kiwnęła głową i po raz pierwszy od dawna – naprawdę się do mnie uśmiechnęła.

Wszystko skończyło się dobrze

W pierwszy dzień świąt dzieci biegały po ogrodzie w śniegu, lepiąc kulawy bałwan, który przypominał raczej tłustą krewetkę niż bałwanka. Mój mąż z Piotrkiem nosili drewno do kominka, a Paulina siedziała ze mną w kuchni i układała śledzie w słoikach na noworoczny wyjazd.

– Mamo... a gdybyśmy zamiast wracać trzeciego, wrócili dziesiątego? – zagadnęła, zerkając nieśmiało – Mamy jeszcze zaległy urlop. A dzieci mogą mieć kilka dni dodatkowego wolnego. Albo zrobimy im przedszkole u babci.

Roześmiałam się: – Jeśli będą się grzecznie zachowywać, dostaną nawet dyplom ukończenia zajęć z pieczenia pierników i odśnieżania tarasu.

Paulina odstawiła słoik i spojrzała na mnie poważnie: – Ja nie chcę, żeby dzieci myślały, że babcia to tylko paczka pod choinką. Chcę, żeby znały smak twojego barszczu i wiedziały, że sernik z rodzynkami to nie kara, tylko tradycja.

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową: – W takim razie odwołajcie całkowicie Londyn i wracajcie tu, gdzie czekają pierniki.

Przytuliła mnie: – Wrócimy. I może nie tylko na święta.

A ja poczułam, że może i Święty Mikołaj nie istnieje… ale czasem, gdy bardzo się postarasz, ktoś zaczyna wierzyć w rzeczy, które naprawdę mają znaczenie.

Renata, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: