Kiedy ostatni raz liczyłem, ile razy dziennie zerkam na telefon, wyszło mi ponad sto. Praca w korporacji to w zasadzie nie praca, tylko życie w trybie ciągłej gotowości – jakbym był strażakiem, tylko zamiast ognia gaszę pożary w tabelkach. Wracam późno, zanim ściągnę buty, dzieci już śpią, a ja jeszcze godzinę siedzę w mailach, bo „na jutro rano”. Żona, Anka, już dawno się przyzwyczaiła, że wieczory spędza ze mną i z niebieskim światłem mojego laptopa.

Ale czasem coś mnie zatrzymuje. Jak ten zapach herbaty z cytryną, który wczoraj przypadkiem mnie uderzył w kuchni, kiedy Anka gotowała ją dzieciom. Przeniósł mnie z powrotem do małego mieszkania w bloku na osiedlu, gdzie zimą ojciec zawsze robił herbatę – mocną, gorzką, z grubym plastrem cytryny. Piliśmy ją razem na kanapie przed starym telewizorem, wrzeszcząc na sędziego, który nie widział oczywistego spalonego. Z ojcem, Wiktorem, mieliśmy kiedyś naprawdę silną więź. Budowaliśmy kolejki z drewnianych torów, robiliśmy „pociągi z butów” w przedpokoju, graliśmy w piłkę nożną w ogrodzie. To było nasze. A potem… to się po prostu rozjechało. On zamknął się w sobie. Przestał mówić. Z czasem też przestał dzwonić.

Dziś widujemy się może trzy razy w roku. Na imieninach, gdzie milczy i przytakuje. Na Wigilii, gdzie grzecznie odpowiada na pytania moich dzieci. I czasem – choć już coraz rzadziej – na niedzielnym rosole, na który Anka nalega, chociaż ja mam wrażenie, że go tam już nie ma. Fizycznie siedzi, ale duchem – jakby odszedł dawno temu.

Czasem myślę, że może to moja wina. Że kiedyś wystarczyło tylko zadzwonić, zaprosić na mecz, zabrać dzieci do dziadka. Ale zawsze było coś. Zawsze coś ważniejszego. Zawsze będzie czas, myślałem. Jeszcze zdążę. Aż do teraz. Do dnia, w którym w końcu zadzwoniłem. I usłyszałem coś, czego się nie spodziewałem.

Dawno cię nie widziałem

Wracałem wtedy z pracy później niż zwykle. W garażu panował półmrok, a ja przez chwilę siedziałem w aucie z głową opartą o zagłówek i zastanawiałem się, czy w ogóle mam jeszcze siłę rozmawiać z kimkolwiek. Mimo zmęczenia coś mnie jednak uwierało. Może ten zapach herbaty sprzed dnia, może myśl, że dzieci znowu nie widziały dziadka od miesięcy, a może to, że sam zaczynałem się robić podobny do niego – zamknięty, cichy, nieobecny. Wyciągnąłem telefon z kieszeni, spojrzałem na ekran i zanim zdążyłem się rozmyślić, nacisnąłem zieloną słuchawkę. Sygnał brzmiał długo, jakby w nieskończoność. Już chciałem się rozłączyć, gdy usłyszałem jego głos.

– Halo?

Zacięło mnie na sekundę.

– Cześć, tato. To ja.

Przez chwilę panowała cisza, w której słyszałem swoje przyspieszone bicie serca.

– A, Piotrek. Co tam? – zapytał tak, jakbyśmy rozmawiali wczoraj, a nie trzy miesiące temu.

Próbowałem mówić lekko, naturalnie, jak dawniej.

– Słuchaj, pomyślałem… Kupiłem bilety na sobotni mecz. Naszych. Dobre miejsca. Pomyślałem, że moglibyśmy pójść razem. Tak jak kiedyś. Pamiętasz?

Zerknąłem na odbicie w ciemnym oknie samochodu. Wyglądałem, jakbym się tłumaczył. Po drugiej stronie coś zaszeleściło, potem ojciec westchnął. Już wtedy poczułem, że coś jest nie tak.

– Dziękuję, Piotrek… ale już mnie to nie cieszy.

To zdanie wpadło we mnie jak zimna woda. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– W sensie… nie masz ochoty? Mogę po ciebie podjechać, nic nie musisz robić, tylko wyjdziemy, obejrzymy i wrócimy. Bez tłumów, bez pośpiechu.

– Nie. Ja już nie mam do tego głowy.

Zacisnąłem palce na kierownicy, która była już zimna od listopadowego chłodu.

– Może chociaż… spotkajmy się na chwilę? Pogadamy, napijemy się herbaty. Dawno cię nie widziałem.

Znów ta jego cisza. Zerkałem na wygaszony ekran, jakbym oczekiwał podpowiedzi.

– Nie dzisiaj, Piotrek. Jestem zmęczony. Zadzwonię.

I zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszałem krótki sygnał zakończonego połączenia. Siedziałem tak jeszcze chwilę, z telefonem w dłoni, i czułem, jak we mnie rośnie gorzkie pytanie: co ja właściwie przegapiłem? Kiedy on tak się oddalił? Kiedy pozwoliłem mu odejść kawałek po kawałku? Wysiadłem z auta powoli, jakbym niósł coś ciężkiego, czego nie chciałem upuścić. W domu Anka zapytała tylko, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałem, że tak, bo nie potrafiłem jeszcze powiedzieć na głos, jak bardzo zabolało mnie to jedno zdanie.

Nie czekaj, aż coś samo się naprawi

Tej nocy nie udało mi się zasnąć. Leżałem obok Anki, słyszałem jej spokojny oddech, a sam przewracałem się z boku na bok, czując w żołądku ciężar jak po niedokończonej rozmowie. W końcu podniosłem się z łóżka i na palcach wyszedłem do salonu. Włączyłem lampkę i usiadłem na podłodze przy szafce z albumami. Otworzyłem pierwszy z brzegu.

Na zdjęciach byłem mały, roześmiany, ubrany w za dużą czapkę klubową. Ojciec trzymał mnie za rękę, a ja ciągnąłem go w stronę stadionu, jakbym chciał tam być pierwszy na świecie. W innym albumie zobaczyłem nas bawiących się z drewnianymi pociągami. W oczach ojca było coś, czego już nie pamiętałem – ciepło, ciekawość, zaangażowanie. W ostatnich latach nie widziałem tego nawet przez sekundę.

Przewracałem kolejne kartki, a każde zdjęcie przypominało mi coś, o czym już prawie zapomniałem: jego śmiech, zapach jego kurtki, gdy mnie przytulał, cichy gwizd, kiedy szykował herbatę. Teraz w jego głosie nie słyszałem niczego poza zmęczeniem i dystansem. Nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć i czy w ogóle powinienem próbować. Usłyszałem ciche kroki. Anka weszła do salonu, otulona kocem. Usiadła obok mnie i bez słowa spojrzała na zdjęcia.

– Nie śpisz – powiedziała łagodnie.

– Nie mogę. Miałem dziś wrażenie, że rozmawiałem z kimś zupełnie obcym, nie z ojcem.

Przesunęła palcem po fotografii, na której ojciec unosił mnie wysoko w powietrze, jakbym był najlżejszą rzeczą na świecie.

– Nie myślałeś o tym, że może on też się boi? – zapytała.

– Czego?

– Tego, że nie potrafi być już takim ojcem, jakiego pamiętasz. Może ma wrażenie, że teraz tylko przeszkadza. Może nie umie znaleźć sobie miejsca.

Potrząsnąłem głową, ale jej słowa weszły we mnie głęboko.

– On nigdy tego nie powie.

– Bo nie potrafi. Ludzie w tym wieku czasem milczą tak długo, że już nie wiedzą, jak zacząć mówić.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Anka położyła dłoń na moim ramieniu.

– Nie czekaj, aż coś samo się naprawi. Czas nie zawsze leczy. Czasem tylko oddala.

Wstałem i podszedłem do kuchennego blatu. Z niewielkiego pudełka wyjąłem kilka zdjęć, te, które najbardziej mnie poruszyły. Do torby włożyłem dwa termosy, tak jak kiedyś on wkładał, gdy jeździliśmy na wyjazdowe mecze. Anka spojrzała na mnie pytająco.

– Rano do niego pojadę – powiedziałem. – Bez dzwonienia. Bez planu na rozmowę. Po prostu pojadę.

Noc kończyła się powoli, a w mojej głowie nie było już tylko żalu. Pojawiła się myśl, że może jeszcze nie wszystko straciliśmy.

Najtrudniejsza rozmowa dopiero przed nami

Pojechałem do niego z samego rana. Droga była pusta, a ja czułem narastające napięcie, jakbym wracał do miejsca, z którym łączy mnie coś ważnego i bolesnego jednocześnie. Zaparkowałem pod jego blokiem i przez chwilę siedziałem w aucie, próbując zebrać odwagę. W końcu podszedłem do drzwi i zapukałem. Otworzył po dłuższej chwili. Stał w swetrze, który pamiętałem jeszcze z czasów studiów.

– Piotrek? Coś się stało?

– Nie. Przyjechałem po prostu. Mogę wejść?

Wpuścił mnie do środka, jakby wciąż nie wiedział, co o tym myśleć. Mieszkanie pachniało tak samo jak dawniej, choć było chłodniejsze i cichsze. Wyjąłem termosy i kilka zdjęć, które trzymałem w jednej dłoni.

– Przywiozłem kawę – powiedziałem. – I... to.

Rozłożyłem fotografie na stole. Ojciec przysiadł i pochylił się nad nimi.

– Pamiętasz? – zapytałem cicho. – Stadion sprzed lat. Miałem wtedy osiem.

Uśmiechnął się pod nosem.

– Zgubiłeś wtedy szalik. Pół trybun go szukało.

To jedno zdanie wystarczyło, żeby napięcie w mojej klatce piersiowej trochę puściło. Usiadłem obok niego. Wlałem nam kawę. Piliśmy w milczeniu, ale tym razem nie była to ta ciężka cisza, tylko coś bardziej znajomego.

– Włączymy coś? – zaproponowałem.

– Może skróty z ostatniego meczu – odpowiedział.

Usiedliśmy razem na kanapie, jak kiedyś. Komentowaliśmy tak jak dawniej, czasem jednocześnie, czasem chaotycznie. Przez chwilę czułem, jakby czas się cofnął. Nie pojechaliśmy na stadion. Nie było nawet planów. Ale pierwszy raz od lat siedzieliśmy obok siebie bez spięcia i bez udawania. W pewnym momencie spojrzał na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz jeszcze nie potrafił. Ja też wiedziałem, że najtrudniejsza rozmowa dopiero przed nami.

Po tej samej stronie

Kiedy ucichł szum telewizora, ojciec odłożył kubek i usiadł ciężej, jakby wreszcie zebrał się na odwagę.

– Piotrek… ja już nie bardzo wiem, jak się z tobą rozmawia – powiedział. – Kiedy dorosłeś, jakoś mi uciekłeś. A ja nie potrafiłem znaleźć miejsca obok ciebie.

Te słowa zaskoczyły mnie bardziej niż jego odmowa pójścia na mecz.

– Nie uciekłem. Czekałem na ciebie, tylko… też nie umiałem zacząć.

Spojrzał na mnie ze zmieszaniem, którego nie widziałem u niego nigdy.

– Bałem się, że ci przeszkadzam. Że nie jestem potrzebny.

Byłeś potrzebny zawsze – odpowiedziałem.

Nastała krótka cisza, ale tym razem pełna ulgi, a nie murów.

– Mogliśmy to wszystko powiedzieć dużo wcześniej – dodałem.

– Mogliśmy – przyznał. – Ale nie umieliśmy.

Poczułem, jak drży mi głos. On spuścił wzrok, jakby przyznawał się do czegoś, czego całe życie nie chciał nazwać. Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę, bez presji, bez pośpiechu, pierwszy raz od dawna naprawdę po tej samej stronie.

To dopiero początek

Wracałem do domu późnym popołudniem. Na siedzeniu obok leżał pusty kubek po kawie i zdjęcie, które ojciec wsunął mi do kieszeni tuż przed wyjściem. Nie powiedział, dlaczego akurat to, ale nie musiał. Byliśmy na nim obaj – ja na jego ramionach, on młody, roześmiany, jakby pewny, że wszystko przed nami.

Zatrzymałem auto pod blokiem i przez chwilę nie wysiadałem. Wiedziałem, że nie naprawiliśmy przeszłości. Nie da się wrócić do tamtych zimowych wieczorów ani wygłupów na dywanie. Nie zmienimy lat, w których milczenie rosło jak ściana między nami. Ale tego dnia coś drgnęło. Jakbyśmy obaj wreszcie przesunęli się o pół kroku w swoją stronę. W domu Anka spojrzała na mnie pytająco.

– Jak było?

– Spokojnie – odpowiedziałem. – Dobrze. Chyba dobrze.

Wieczorem, gdy dzieci już spały, usiadłem na kanapie z tym zdjęciem w dłoni. W głowie miałem jedno zdanie: nie zabrałem go na mecz i pewnie już go tam nie zabiorę. I im dłużej o tym myślałem, tym bardziej czułem, że może nie o mecz chodziło. Że ważniejsze było to, że pojechałem, zapukałem, usiadłem obok niego i pozwoliłem nam obu powiedzieć to, czego przez lata nie potrafiliśmy.

Czułem też, że to dopiero początek. Ostrożny, delikatny, pełen niepewności, ale jednak początek. I jeśli będziemy iść dalej choćby małymi krokami, może zdążymy odzyskać choć trochę tego, co gdzieś nam się po drodze zgubiło. Schowałem zdjęcie do szuflady obok kluczy i portfela, jak coś, co powinno być pod ręką. Potem zgasiłem światło i pomyślałem, że czasem najważniejsze spotkania zaczynają się od jednego prostego gestu. I od decyzji, żeby już nie czekać.

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.

Piotr, 42 lata


Czytaj także: