Odkąd przeszłam na emeryturę, myślałam, że wreszcie odpocznę. Po czterdziestu dwóch latach pracy w szkolnej kuchni miałam marzenie: spokojne poranki z kawą, działka, może wycieczki z kołem emerytek. I przez chwilę faktycznie tak było. Ale szybko okazało się, że ktoś inny ma wobec mojej starości zupełnie inne plany. Mój syn, jedyne dziecko, coraz częściej zaczął poruszać temat testamentu. Początkowo w żartach, potem wprost. Słuchałam, kiwałam głową, ale w środku zaczynałam się gotować. Nie wybieram się jeszcze na cmentarz – i nie zamierzam dzielić się grobem ani majątkiem. Jeszcze nie teraz.
Na wszelki wypadek
Emerytura przyszła nagle, choć przecież od lat wiedziałam, że ten dzień nadejdzie. Ostatniego dnia w pracy koleżanki urządziły mi małe pożegnanie – był tort z bitą śmietaną, kwiaty i nawet łzy. Wyszłam z kuchni z podniesioną głową, czując dumę. Przez dekady gotowałam obiady dla setek dzieci. Nie było dnia, żebym się spóźniła czy narzekała. Teraz miałam w końcu robić coś dla siebie. Pierwsze tygodnie były jak z pocztówki. Spałam dłużej, jeździłam rowerem na działkę, plewiłam grządki, czytałam książki.
W weekendy zapraszałam do siebie znajome z sąsiedztwa. Robiłyśmy szarlotkę, parzyły herbatę, gadałyśmy o dawnych czasach. Nie potrzebowałam wiele. Lubiłam swoją rutynę. Nie tęskniłam za pracą, za budzikiem ani za pośpiechem. Mój syn, Daniel, dzwonił co jakiś czas. Czasem wpadał z żoną i dziećmi na obiad. Zawsze mówił, że dobrze wyglądam i że fajnie, że sobie radzę. Ale od pewnego momentu zaczęłam zauważać, że jego wizyty miały coraz mniej wspólnego z chęcią spędzenia czasu ze mną. Najpierw pytał o samopoczucie. Potem o to, czy mam jakieś oszczędności. Z czasem zaczął rzucać zdania w stylu:
– Dobrze by było wszystko uporządkować… na wszelki wypadek.
Zignorowałam to. Uznałam, że się martwi, jak każdy syn. Ale gdzieś w środku poczułam ukłucie. Bo ja wcale nie miałam ochoty jeszcze niczego porządkować.
Nie dawało mi to spokoju
Z czasem Daniel zaczął zaglądać do mnie częściej. Nie narzekałam – każda matka cieszy się, kiedy dziecko o niej pamięta. Ale jego wizyty były krótkie, konkretne i z jakimś dziwnym napięciem. Siadał na chwilę, popijał herbatę, a potem zaczynał temat, który coraz bardziej przyprawiał mnie o ból głowy.
– Mamo, a masz wszystko uregulowane? – zapytał pewnego dnia, jakby pytał o pogodę.
Zdziwiona uniosłam brwi.
– Uregulowane? A co mam niby regulować?
– No, wiesz... mieszkanie, oszczędności, takie rzeczy. W razie gdyby coś się stało.
– Nic mi się nie stanie – odpowiedziałam ostrożnie, ale czułam niesmak.
Później próbował inaczej.
– Wiesz, z Kasią też ostatnio byliśmy u notariusza. Lepiej mieć wszystko na piśmie. Taka pewność… dla dzieci.
Nie skomentowałam. Wzięłam łyk zimnej już herbaty i udałam, że nie słyszę. Ale nie dawało mi to spokoju. Nigdy nie rozmawialiśmy o pieniądzach. Nie mam fortuny, ale przez lata pracy i rozsądne życie udało mi się coś odłożyć. Mieszkanie po babci, trochę oszczędności, działka. To moje zabezpieczenie. Moja niezależność. Od tamtej rozmowy czułam, jakby coś się między nami zmieniło. On widział we mnie staruszkę z majątkiem do rozdania. A ja? Ja wciąż byłam tą samą kobietą, która rano podlewa kwiaty i robi sobie kanapkę z twarogiem.
To było czekanie
W każdą drugą niedzielę miesiąca gotowałam rosół – tradycja, która przetrwała dekady. Daniel przychodził z rodziną, dzieci siadały przy stole, a ja z dumą stawiałam na stole parujący gar z makaronem. Uwielbiałam te chwile – rodzinne, głośne, pełne życia. Ale odkąd temat testamentu zawisł nad nami jak chmura, te niedziele przestały być takie jak dawniej. Tamtej niedzieli wszystko wyglądało jak zawsze: rosół pachniał pietruszką, wnuczka Ela bawiła się w kuchni, a Daniel kroił chleb. Wydawało się normalnie – do momentu, aż usiedliśmy do stołu.
– Mamo, a u ciebie dalej nie ma żadnej skrzynki na dokumenty? – rzucił, niby żartobliwie, ale spojrzał na mnie zbyt poważnie.
– Mam szafkę. I mam głowę – odpowiedziałam sucho.
Ela zaśmiała się, nie rozumiejąc, o co chodzi, ale Kasia, jego żona, spojrzała gdzieś w talerz. Wiedziałam, że to nie pierwszy raz, kiedy ten temat był między nimi omawiany.
– No bo wiesz, jakby coś się stało, to dobrze by było wiedzieć, co i jak – kontynuował Daniel. – Żeby nie było bałaganu, nieporozumień…
– Czy ja wyglądam, jakbym miała zaraz się przewrócić? – zapytałam spokojnie, ale z takim tonem, że zapadła cisza.
Pochylił głowę i skupił się na zupie. A ja czułam, że moje serce bije szybciej, niż powinno. To już nie były delikatne sugestie. To było czekanie. Jakby siedzieli przy stole nie dla rosołu, ale dla czegoś więcej. I to bolało bardziej niż słowa.
Odzyskałam kontrolę
Nie mogłam spać po tamtej niedzieli. Kręciłam się w łóżku, liczyłam w myślach kafelki na suficie, a w głowie wciąż słyszałam: „żeby nie było bałaganu”. Jakiego bałaganu? Ja przecież żyłam spokojnie, z nikim nie miałam konfliktów. Ale jeśli Daniel tak bardzo potrzebował „porządku”, to postanowiłam coś z tym zrobić – po swojemu. Parę dni później umówiłam się do notariusza. Sama. Bez zapowiedzi, bez informowania kogokolwiek. Weszłam do chłodnego gabinetu z segregatorem dokumentów, który skrupulatnie przygotowałam wieczorem. Pan notariusz był młody, może w wieku mojego syna. Przywitał mnie uprzejmie i poprosił, bym usiadła.
– Chciałabym spisać testament – powiedziałam spokojnie, choć wewnątrz czułam złość, że muszę to robić.
– Oczywiście. Czy ma pani już przemyślane, jak chce wszystko rozdzielić?
Skinęłam głową.
– Chcę, żeby wszystko, co mam, trafiło do kogoś, kto nie będzie na mnie patrzył jak na skarbonkę.
Notariusz uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Opisałam szczegóły. Nie wszystko dla Daniela. Działka miała trafić do mojej siostry. Oszczędności – w części na dom dziecka, który prowadziła znajoma z lat szkolnych. Mieszkanie... to miałam zostawić mu. Ale dopiero po mojej śmierci, nie wcześniej.
Podpisałam, spojrzałam na dokument i poczułam... ulgę. Nie dlatego, że „zrobiłam porządek”. Dlatego, że odzyskałam kontrolę. I że jeśli ktoś czekał, to poczeka jeszcze długo.
Mną się nie musisz tak martwić
Nie powiedziałam Danielowi o wizycie u notariusza. Uznałam, że nie muszę się tłumaczyć. Żyję, oddycham, jem własnoręcznie robione śniadania i podlewam pelargonie. Ale on nie przestawał. Jakby im bardziej milczałam, tym bardziej czuł się uprawniony do dociekań. Pewnego dnia zadzwonił z samego rana.
– Mamo, myślałem, że możemy się spotkać. Pogadać.
Zgodziłam się. Przyszedł sam, bez dzieci, bez Kasi. Już wiedziałam, że to nie będzie zwykła rozmowa. Nawet nie zdjął kurtki, tylko usiadł przy stole i wyjął z torby notes.
– Nie chcę, żebyś myślała, że chodzi mi o pieniądze – zaczął, ale jego oczy zdradzały więcej niż słowa. – Ale naprawdę... jesteś już w takim wieku, że warto mieć wszystko spisane. Dla naszego dobra. Dla twojego też.
– Dla mojego? – powtórzyłam, patrząc mu prosto w twarz. – Ja mam spokój. To ty masz jakiś niepokój.
Westchnął, nerwowo przestawił kubek z herbatą.
– Po prostu nie chcę potem kłótni, domysłów… Wiesz, jak to jest.
– Nie, nie wiem – odpowiedziałam ostro. – Bo ja jeszcze żyję. I póki żyję, chciałabym, żebyś o tym pamiętał.
Chciał coś powiedzieć, ale powstrzymałam go gestem dłoni.
– Masz rodzinę, dzieci. Zajmij się nimi. Mną się nie musisz tak martwić.
Wyszedł w ciszy. A ja przez chwilę czułam się winna. Ale potem pomyślałam, że granice trzeba stawiać. Nawet jeśli komuś się wydaje, że już wszystko może.
Mój czas jeszcze nie nadszedł
Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Daniel nie dzwonił, nie zaglądał, nie pytał. Początkowo myślałam, że może przesadziłam. Że mogłam to wszystko inaczej ująć, delikatniej. Ale z każdym dniem utwierdzałam się w przekonaniu, że miałam rację. Moje życie nie powinno być zarządzane oczekiwaniami innych, nawet jeśli to mój syn. A testament? Spisałam go nie po to, by kogoś ukarać, ale by poczuć spokój – taki prawdziwy, z którym można wstać rano, zjeść śniadanie i pójść podlewać ogródek.
Któregoś dnia, kiedy siedziałam na ławce pod blokiem i rozwiązywałam krzyżówkę, podszedł do mnie Daniel. Bez zapowiedzi, z nieco zmęczonym spojrzeniem.
– Przepraszam – powiedział. – Chyba się zapędziłem.
Patrzyłam na niego długo. W tym dorosłym, siwiejącym mężczyźnie widziałam chłopca, który kiedyś tulił się do mojej nogi i prosił o kakao.
– Ja tylko chcę mieć mamę, a nie opiekunkę majątku – dodał, spuszczając wzrok.
Uśmiechnęłam się lekko.
– To dobrze, bo mama jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Nie rozmawialiśmy więcej o papierach. Rozmawialiśmy o jabłonkach na działce, o tym, że Ela zaczęła grać na skrzypcach, i że Kasia piecze ciasto drożdżowe lepsze niż ja. Wreszcie znów czułam się matką, a nie starszą panią do odliczania dni. Bo mój czas jeszcze nie nadszedł. I nie pozwolę, by ktoś go przyspieszał.
Jadwiga, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Całe życie wyręczałam córkę i teraz mam za swoje. Mimo 30 lat na karku, nic nie ogarnia i nie chce się wyprowadzić”
- „Za życia przepisałam dom na syna, a on od razu się wprowadził. Zamiast zyskać opiekę, straciłam dach nad głową”
- „Każdy liczy, że obłowi się na moim testamencie. Nie mam zamiaru być pośmiertnym bankomatem, więc obmyśliłem plan”








