Nazywam się Janina. Mam siedemdziesiąt dwa lata, ale serce wciąż jeszcze młode, przynajmniej tak sobie wmawiam. Od śmierci mojego męża, Stefana, minęło już osiem lat, ale nadal budzę się czasem i wyciągam rękę na jego stronę łóżka. Dom, w którym teraz siedzę sama, stawialiśmy razem. Cegła po cegle. Dosłownie. Stefan sam murował, ja nosiłam zaprawę i gotowałam obiady dla robotników. To nie był dom z katalogu – to był nasz dom. Każdy zakamarek, każda skrzypiąca deska to część naszej historii.
Mieliśmy tylko jedno dziecko – syna, Artura. Mój chłopiec, oczko w głowie. Może za bardzo go chroniłam, może za bardzo wszystko mu ułatwiałam… Ale co miałam robić? Stefan był twardym ojcem, ja musiałam być tą, która tuli i wyciera łzy. Dbałam o to, żeby miał wszystko – i nawet gdy miał już swoją rodzinę, zawsze mógł liczyć na obiad, pomoc, pieniądze… albo dach nad głową.
Dwa lata temu podjęłam decyzję, którą dziś, nie ukrywam, przeklinam. Przepisałam dom na Artura. Z jednym warunkiem: że zamieszka tu ze swoją żoną i dziećmi, a ja zostanę z nimi. Że będziemy rodziną. Że nie będę sama. Rozmawialiśmy wtedy przy kuchennym stole, jeszcze zanim zaczęli remontować górę.
– Mamo, serio, chcesz to wszystko przepisać na mnie już teraz?
– Tak, chcę. Nie chcę, żebyś kiedyś się użerał z urzędami. I nie chcę, żebyś musiał się martwić, co będzie, gdy mnie zabraknie – mówiłam cicho. – Ale mam jeden warunek. Ja tu zostaję, na dole. A wy się wprowadzacie na górę. Mam dość samotności i marzę o tym, żeby dom znowu odżył. A przy was będę się czuła bezpiecznie.
– Mamo, no pewnie! Przecież to też twój dom. Będziemy blisko – zapewnił mnie.
Wtedy jeszcze wierzyłam, że będzie dobrze. Że mój syn, który wyrósł na dorosłego mężczyznę, ma dobre serce. Że rodzina to rodzina, i że mnie nie zostawi. Nie przewidziałam tylko jednego: że można być tak blisko... i jednocześnie tak okrutnie daleko.
Szczęście zmieniło się w samotność
Na początku wszystko wyglądało tak, jak powinno. Artur rzeczywiście się wprowadził, razem z żoną i dwójką dzieci. Było gwarno, wesoło, nawet jeśli czasem chaotycznie. W kuchni pachniało obiadem, dzieci zbiegały po schodach, a ja czułam, że ten dom znów oddycha. Wieczorami siedzieliśmy razem, oglądaliśmy telewizję albo rozmawialiśmy przy stole. Czułam się szczęśliwa. Tylko że z każdym tygodniem te wspólne chwile stawały się coraz rzadsze.
Zaczęło się niepozornie. Zostawiali brudne naczynia, które musiałam po nich zmywać. Mówiłam sobie, że to drobiazgi. Że młodzi są zmęczeni, zapracowani. Potem coraz częściej jedli osobno. Najpierw tłumaczyli, że dzieci mają inne godziny posiłków. Potem przestali się tłumaczyć wcale. Zdarzało się, że przychodziłam do kuchni, a na stole nie było nic – ani obiadu, ani śladu, że ktoś o mnie pomyślał.
Pewnego dnia zauważyłam, że synowa dłużej niż zwykle rozmawia przez telefon, szepcząc coś w korytarzu. Kiedy zapytałam, czy wszystko w porządku, odpowiedziała krótko: „Tak, tylko sprawy z ekipą”. Nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, ale nie drążyłam. Dwa dni później zaczęli kopać przy domu. Pracownicy wynosili cegły, beton, coś mierzyli. Zeszłam na podwórko i zawołałam Artura, który stał przy samochodzie.
– Co się dzieje? Co oni robią?
Spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem, jakbym zadała pytanie nie na miejscu.
– Robimy oddzielne wejście. Tak będzie wszystkim wygodniej – powiedział.
– Komu „wszystkim”? – zapytałam.
Wzruszył ramionami.
– No wiesz, dzieci dorastają, my też chcemy trochę prywatności. Przecież to nic złego.
Nie odezwałam się już więcej, tylko wróciłam do siebie. W moim pokoju pachniało jeszcze świeżym ciastem, które upiekłam rano dla wnuków. Ale nie przyszły po nie. Usiedli u siebie na górze i pewnie nawet nie wiedzieli, że tam na dole ktoś jeszcze żyje.
Siedziałam na kanapie, patrzyłam na ścianę, którą niegdyś Stefan sam pomalował. Usłyszałam śmiech dzieci, ale przez sufit, przez beton. To bolało bardziej niż milczenie. Czułam, jakby ktoś odstawił mnie na boczny tor. Jakby w tym domu nie było już dla mnie miejsca. I zaczęłam się zastanawiać, co właściwie oddałam.
Czułam się porzucona
Pamiętam tamtą noc. Było zimno, listopad. Zgasło światło w całym domu. Myślałam, że ktoś zaraz zejdzie, zapyta, czy wszystko w porządku. Usiadłam przy stole i zapaliłam jedyną świecę, którą znalazłam w szafce. Czekałam. Mijały minuty, potem godziny. Nikt nie zapukał, nikt nawet nie zszedł sprawdzić, czy żyję. Siedziałam w ciszy, otulona kocem, jak nieproszony gość w miejscu, które jeszcze niedawno nazywałam domem. W tej samotności po raz pierwszy poczułam coś więcej niż smutek. Poczułam, że mnie już nie ma. Nie dla nich.
Rano spotkałam Artura w korytarzu. Zatrzymałam się.
– W nocy nie było światła. Bałam się, że może coś się stało.
Spojrzał na mnie, jakby dopiero sobie przypomniał, że tu mieszkam.
– Myślałem, że sobie poradzisz – rzucił, po czym wszedł po schodach.
Wtedy już wiedziałam. Nie czeka mnie tu starość przy rodzinie, tylko samotność przy świecy.
Po tamtej nocy nie mogłam już spać spokojnie. W dzień starałam się zachowywać normalnie, robiłam zakupy, podlewałam kwiaty, ale czułam, że coś we mnie pęka. W kuchni coraz częściej jadłam sama. Na górze życie toczyło się jakby obok mnie – nie słyszałam już śmiechów, tylko zamykane drzwi.
Dłużej tego nie zniosę
W poniedziałek rano wzięłam płaszcz i poszłam do miasta. Weszłam do kancelarii notarialnej, do tej samej, gdzie wcześniej przepisywałam dom. Notariusz mnie poznał. Usiadłam naprzeciwko niego.
– Chciałabym odwołać darowiznę – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Zaczął szukać dokumentów.
– Jest pani pewna?
– Tak. Dom był mój i chcę, żeby był nadal. Do końca.
Kiedy wróciłam, w domu panowała cisza. Zaczęłam pakować rzeczy syna. Ich kurtki, buty, dziecięce plecaki. Nie płakałam. Po prostu układałam je do kartonów. Artur wpadł jak burza.
– Co ty robisz?! To mój dom!
Wstałam i spojrzałam mu w oczy.
– Nigdy nie przestał być mój. A ty mnie porzuciłeś, jak niepotrzebną rzecz.
– Myślałem, że mi ufasz – krzyknął.
– Ufałam. Ale nie wiedziałam, że jesteś bez serca.
Stał chwilę, jakby nie wiedział, co powiedzieć. A potem wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim tak, jak wcześniej zamknęły się przede mną.
Nie chciałam czuć się jak duch
Zostałam sama. Przez pierwsze dni było dziwnie cicho. Nie słychać było kroków na schodach, śmiechu dzieci, trzaskania drzwiami. Nawet jeśli wcześniej ten hałas mnie ranił, teraz brakowało mi go tak, jak brakowało mi Stefana po jego śmierci. Usiadłam przy stole. Stare radio szumiało w tle, ale nie włączałam go. Patrzyłam na zdjęcie męża, które stało na półce.
– Myślisz, że dobrze zrobiłam? – szepnęłam. – Może trzeba było znieść to wszystko, udawać, że nic się nie dzieje. Może powinnam była milczeć. Ale przecież nie da się tak żyć, kiedy człowiek czuje się jak cień w miejscu, które sam budował…
Następnego dnia wpadła sąsiadka.
– Słyszałam, że się wyprowadzili – rzuciła ostrożnie.
Kiwnęłam głową. Nie miałam siły opowiadać wszystkiego od początku.
– Dobrze pani zrobiła – powiedziała cicho. – Dom to nie tylko ściany. Dom to rodzina, która patrzy na ciebie jak na człowieka.
Po jej wyjściu długo stałam przy oknie. W powietrzu unosił się zapach jesieni, mokrej ziemi i liści. Było pusto, ale pierwszy raz od miesięcy – spokojnie.
Nie miałam już syna
Nie miałam już dla kogo gotować zupy na trzy dni. Robiłam zakupy raz w tygodniu. Kupowałam tylko tyle, ile potrzebowałam dla siebie. Czasem zapomniałam o chlebie, ale nie przejmowałam się tym. Kiedyś zawsze musiało być pełno w lodówce – bo dzieci, bo wnuki, bo może ktoś wpadnie. Teraz nikt nie wpadał.
Rano podlewałam kwiaty. Potem parzyłam kawę i siadałam w fotelu. Uczyłam się nowego rytmu i próbowałam na nowo przyzwyczaić się do życia w pojedynkę. Wiedziałam, że teraz znowu jestem zdana na siebie. Że mogę wstać o której chcę. Że nikt nie słyszy, jak włączam odkurzacz. Że nikt nie krzywi się, gdy zostawię otwarte drzwi.
Któregoś dnia listonosz przyniósł kopertę. Od razu rozpoznałam pismo Artura i otworzyłam list. Kartka była złożona na pół, a w środku tylko kilka zdań i ani jednego przepraszam. „Dziękuję za wszystko. Nie rozumiem twojej decyzji, ale to twoje życie, twój wybór. My się urządzimy gdzie indziej. Dzieci pytają czasem o babcię”. Przeczytałam raz i drugi, na głos.
– Już nie mam syna. Mam wspomnienie dziecka, które trzymałam za rękę. I tylko tyle – powiedziałam.
Złożyłam list, schowałam go do szuflady. Nie potrafiłam go wyrzucić, ale nie chciałam już więcej czytać tych słów.
Mogę liczyć tylko na siebie
Z czasem przestałam liczyć dni. Dom znów był tylko mój. Nie dzieliłam go z nikim, nie słyszałam cudzych rozmów ani kroków nad głową. Czasami brakowało mi dziecięcego śmiechu, zapachu obiadu, ciepła rozmowy. Ale wiedziałam, że tego nie da się już odzyskać. Zaufanie, raz podeptane, nie wraca. Wieczorami siadałam przy stole, tym samym, przy którym kiedyś Stefan rysował plan naszego domu. Patrzyłam na jego zdjęcie, jakbym z nim rozmawiała.
– Wszystko się zmieniło, Staszek. Ale w jednym się nie pomyliłam – człowiek musi mieć w sobie trochę godności. Bo jak ją odda, to już nic mu nie zostaje.
Nie miałam żalu. Został tylko spokój. Wiedziałam, że syn ma swoje życie, swoje ściany, swój świat, w którym dla mnie nie ma miejsca. Nie zamierzałam o nie prosić.
Postanowiłam, że dom zostanie przy mnie do końca. Jeśli znów zgaśnie światło, zapalę świecę i poczekam, aż przyjdzie świt. Już wiem, że mogę liczyć tylko na siebie. I że nawet jeśli zostałam sama, wcale nie przestałam być matką. Tylko serce bije już trochę inaczej niż dawniej.
Janina, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam pewna, że 50 tys. kredytu na wesele zwróci się z nawiązką. Kiedy zobaczyłam, co jest w kopertach, oniemiałam”
- „Planowałam ślub syna, a na boku kręciłam z jego teściem. To miał być sekret, ale na weselu poszliśmy o krok za daleko”
- „Dowiedziałam się o ciąży, gdy mąż pracował w Norwegii. Tylko ja znałam prawdę, którą potwierdził test na ojcostwo”









