Mam na imię Barbara. Sześćdziesiąt trzy lata, wdowa od siedmiu, matka jednej córki, babcia jednego chłopca, którego prawie nie znam. Mieszkam sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze, w bloku z wielkiej płyty. W tym samym, w którym mieszkałam z mężem, a potem z córką. Znam tu każdego, a mimo to coraz częściej czuję się jak widmo – mijane, ale niezauważane. Całe życie pracowałam na dwa etaty. Rano szkoła, po południu biblioteka albo korepetycje. Nie dlatego, że lubiłam. Nie, ja po prostu chciałam, żeby moja córka miała wszystko, czego ja nie miałam – prywatne lekcje angielskiego, pianino, obozy. Sama wychowywałam się bez ojca i wiem, jak to jest, kiedy dziecko patrzy z zazdrością na inne dzieci. Obiecałam sobie, że moja Małgosia nie będzie tak patrzeć.
Z wiekiem to się zmieniło. Ona dorosła, poszła na studia, potem się wyprowadziła. Dzwoniła coraz rzadziej. Najpierw raz w tygodniu, potem raz na dwa, potem tylko na święta. Teraz już nawet święta nie zawsze. Ma swoje życie – męża, syna, psa. A ja mam... telefon, który milczy i zegarek, który odmierza kolejne godziny samotności. Są matki, które dostają wdzięczność. Dobre słowo, bukiet kwiatów, zaproszenie na niedzielny obiad. A są takie jak ja – dostają ciszę. Niewysłane smsy, nieodebrane połączenia, czekanie. Czekanie to moja codzienność. Czekałam na telefon w dniu swoich urodzin. Nie odezwał się. Przyszedł bukiet, owszem, z bilecikiem „Dla najlepszej mamy. Małgosia”. I już. Czasem, gdy jest mi naprawdę źle, pytam siebie:
– Może jestem toksyczna i nie wiem o tym?
– Czy da się wychować dziecko na tyle dobrze, by ono nas kochało – nie z obowiązku, ale z potrzeby?
– Czy miłość matki może być zbyt dusząca, nawet jeśli nie była natarczywa?
Tych pytań nie zadaje się głośno. Ale one dudnią we mnie, kiedy zasypiam i kiedy zerkam na telefon po raz setny w ciągu dnia, mając nadzieję, że może... może dziś się odezwie.
Jeszcze przyjedzie
W dniu moich urodzin wstałam wcześniej niż zwykle. Bez powodu. Po prostu nie mogłam spać. Cicho krzątałam się po kuchni, włączyłam czajnik, wzięłam jedną torebkę herbaty i usiadłam przy stole. Tak jakoś... żeby zająć czymś ręce. Zawsze tak robiłam, kiedy czekałam. Listonosz zadzwonił tuż po dziewiątej. Przyniósł tylko jedną rzecz – wielki, ozdobny bukiet z żółtych tulipanów. Kwiaty były piękne, równe, elegancko przewiązane wstążką. W środku – bilecik. „Dla najlepszej mamy. Małgosia”.
Patrzyłam na te kilka słów i próbowałam wyczytać z nich coś więcej. Jakiś cień emocji. Potrzebę. Tęsknotę. Ale tam było tylko: „Dla najlepszej mamy”. Postawiłam bukiet w wazonie. Woda chlupnęła, kwiaty się przechyliły, jeden opadł na brzeg szkła. Stałam tak przez chwilę, patrząc, aż w końcu zadzwoniła sąsiadka. Pani Danusia z pierwszego piętra. Zawsze pamiętała o moich urodzinach.
– Sto lat, Barbaro – powiedziała ciepło. – I co? Córka już była?
Zacisnęłam usta i skinęłam głową, chociaż przecież nie mogła tego zobaczyć przez telefon.
– Jeszcze przyjedzie – powiedziałam. – Ma dzisiaj dużo pracy, ale obiecała, że wpadnie.
– No to dobrze, dobrze – ucieszyła się Danusia. – To miłego dnia, moja droga. Należy ci się.
Rozłączyłam się i dopiero wtedy poczułam, jak coś ściska mnie w gardle.
Mamo, jesteś najlepsza na świecie
Usiadłam przy stole i patrzyłam na te tulipany. Pamiętałam inne kwiaty. Papierowe. Nierówno wycięte. Z kawałków kolorowego bloku, posklejane klejem w sztyfcie. I te laurki, które dostawałam na urodziny, kiedy Małgosia była mała. „Mamo, jesteś najlepsza na świecie!” – pisała wielkimi literami, z błędem ortograficznym w słowie „najlepsza”.
Zeszłam do piwnicy. Cicho, jakby ktoś miał mnie tam usłyszeć. Po omacku znalazłam pudło z napisem „Małgosia – pamiątki”. Stało na górnej półce, zakurzone. Zaniosłam je do mieszkania. Otwierałam powoli, jakby w środku mogło być coś żywego. Na samej górze leżał rysunek. Małgosia jako księżniczka, a obok ja, z koroną i różowym sercem. Miała wtedy cztery albo pięć lat. Poniżej znajdowały się inne – z okazji Dnia Matki, z okazji urodzin, bez okazji. Czytałam na głos:
– Mamo, jesteś najlepsza na świecie.
Powiedziałam to raz.
– Mamo, jesteś najlepsza na świecie.
Powiedziałam to drugi.
– Mamo, jesteś najlepsza...
I wtedy coś we mnie się poruszyło. Już nie była to tylko nostalgia. Poczułam, że te słowa, te rysunki, ten kolorowy papier z dziecięcą pisownią – to wszystko było kiedyś prawdziwe. Ale teraz? Co z tego zostało? Położyłam dłonie na kolanach i przez chwilę tylko siedziałam. Potem zaczęłam wyciągać kolejne rysunki, jakby liczyły się bardziej niż cokolwiek innego. W każdej karcie widziałam tamtą Małgosię. I mnie. Młodą, uśmiechniętą, z entuzjazmem zapisującą córkę na angielski, na basen, na plastykę. Czekałam na jej powroty, gotowałam jej ulubiony rosół, robiłam kanapki w kształcie serduszek.
A teraz siedziałam tu sama. Nie wiem, ile czasu minęło. Zegar tykał cicho w tle. Spojrzałam na ekran telefonu. Zero powiadomień. Żadnej wiadomości. Żadnego połączenia. Podniosłam z podłogi rysunek, który wypadł z pudła. „Dla mojej najukochańszej mamy” – pisało dziecięcym pismem, z przekrzywionymi literami. I wtedy, po raz pierwszy od wielu lat, pomyślałam, że może coś zrobiłam źle.
Jesteśmy sobie obcy
Po południu postanowiłam zadzwonić. Wzięłam telefon do ręki, długo patrzyłam na jej imię w kontaktach. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci. Później automat: „Abonent nie może w tej chwili odebrać połączenia”. Odłożyłam telefon. Przez chwilę siedziałam bez ruchu, potem wstałam, nalałam sobie wody do szklanki, ale nie wypiłam. Po prostu postawiłam ją na parapecie i wróciłam na fotel. Napisałam wiadomość: „Dziękuję za kwiaty. Są piękne.” Kliknęłam „wyślij”. Patrzyłam, czytała, nie odpisywała. I tyle.
Wieczorem przewijałam bezmyślnie zdjęcia na telefonie. Wyskoczyło mi jedno. Profil Małgosi. Mój wnuk – przebrany za nietoperza na Halloween. Stał na tle przedszkolnej dekoracji. Uśmiechnięty. W ręku trzymał plastikowe wiaderko na cukierki. Zdjęcie miało mnóstwo serduszek i komentarzy od znajomych. Nawet nie wiedziałam, że lubi nietoperze. Nie wiedziałam, do jakiego chodzi przedszkola. Nie znałam imienia jego nauczycielki.
Wróciłam do pudła z rysunkami. Ręce miałam zimne, kartki szeleściły, jakby się buntowały, że znów do nich wracam. Spojrzałam na kolejny obrazek: ja i Małgosia w wakacyjnym domku. Ona z brązową głową pełną loków, ja w pasiastym kapeluszu. „Kocham cię, mamo!” – pisało na górze. Westchnęłam. Kiedyś chciałam te rysunki pokazać wnukowi. Chciałam mu opowiedzieć, jak jego mama w wieku siedmiu lat zjadła trzy lody naraz i miała potem ból brzucha, jak się bała karuzeli i jak nie chciała iść do szkoły w nowe buty, bo je uważała za brzydkie. Ale jak mam mu to powiedzieć? On nie zna mnie, ja nie znam jego. Jesteśmy sobie obcy. Zamknęłam pudełko. Spojrzałam na nie jeszcze raz. Wzięłam do ręki rysunek z serduszkiem. Przyłożyłam go do piersi. Przez chwilę trzymałam, jakby coś mogło przez niego przeniknąć.
Każda kartka miała swoją historię
Wstałam i zaczęłam się ubierać. Włożyłam kurtkę, czapkę, wzięłam klucze. Pudełko pod pachę. Zeszłam na dół, do komórki na działce. Nie musiałam nic mówić. Wiedziałam, co chcę zrobić. Czasem człowiek po prostu wie. Zostawiłam je tam, obok drewna i starego leżaka. Jutro miałam tam wrócić. Bo już wiedziałam – niczego nie pokażę wnukowi. Nie będzie wspólnego oglądania laurek. Nie będzie wzruszeń. Córka nie zadzwoni. Wnuk nie zapyta. Nie będzie tego dnia.
Na działkę poszłam wczesnym rankiem. Niebo było pochmurne, ale nie padało. Wiatr lekko poruszał liśćmi, które wciąż zalegały na ścieżkach. Pudełko z rysunkami czekało, tam gdzie je zostawiłam – trochę wilgotne od nocnej mgły, ale jeszcze całe. Przygotowałam ognisko. Jak zawsze: kilka szczap drewna, kawałki gazet, zapałki. Robiłam to setki razy, ale tym razem było inaczej. Ręce mi się trzęsły, a gardło zaciskało, jakby coś we mnie próbowało się wyrwać.
Kiedy ogień zaczął tańczyć, sięgnęłam do pudełka. Pierwszy rysunek – Małgosia w przedszkolu. Narysowała nas na łódce, choć nigdy na żadnej nie pływałyśmy. Miała wtedy pięć lat. Powiedziała mi wtedy: „To marzenie, mamo. Żebyśmy kiedyś razem tak popływały”. Wrzuciłam kartkę do ognia. Zwinęła się natychmiast, języki ognia połknęły ją bez słowa.
Drugi rysunek – konkurs ortograficzny. Ona z medalem, uśmiechnięta, a obok napis: „Mamo, wygrałam dla ciebie!” Ten zabolał najbardziej. Trzymałam go dłużej. Pamiętałam ten dzień. Pamiętałam jej radość i moje łzy, kiedy przytulała mnie, mówiąc, że jestem najlepszą mamą na świecie. Ale nie mogłam go zatrzymać. Kartka poszła w ogień.
– Dla ciebie też, kochanie – powiedziałam cicho. – Ale ja już nie mam gdzie tego trzymać.
Paliłam je po kolei. Bez pośpiechu. Każda kartka miała swoją historię, swoje miejsce w czasie. Każda paliła się inaczej – jedna szybko, inna długo się tliła. Patrzyłam, jak płoną, i czułam, jak płoną we mnie te same wspomnienia. Ciepło ogniska nie docierało do środka. Było tylko na zewnątrz. W środku byłam chłodna, zdystansowana. Jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Jakbym to nie ja wrzucała do ognia dowody miłości mojej córki.
Szeptałam czasem coś do tych kartek. Przepraszałam. Tłumaczyłam się. Ale w końcu przestałam mówić. Tylko wrzucałam. Jedna po drugiej. A potem zgasiłam ogień, jakby to był zwykły dzień, zwykłe sprzątanie. Wzięłam resztki pudełka, wrzuciłam do kontenera na śmieci. Nikt mnie nie widział. Wróciłam do domu i nie powiedziałam nikomu. Nawet pani Danusi. Nawet sobie w lustrze. Nikt się nie dowiedział, że spaliłam wszystkie wspomnienia, które kiedyś wydawały mi się wieczne.
Już przestałam na to czekać
Następnego dnia zadzwonił telefon. Na ekranie – Małgosia. Odebrałam.
– Cześć, mamo. Jak się masz?
Głos miała lekki, jakby to była zwykła rozmowa. Odpowiedziałam spokojnie tylko:
– Dobrze, a co u ciebie?
Mówiła o pracy, o przedszkolu, że dużo obowiązków. Nie zapytała o nic więcej. Nie było „przepraszam, że nie przyjechałam”. Nie było „jak się czułaś w urodziny”. Rozmowa skończyła się po kilku minutach. Położyłam telefon na stole. Tym razem nie czułam żalu. Nie było też ulgi. Tylko cichy spokój. Nie będę już czekać.
Wieczorem siedziałam w fotelu przy oknie. Zimne światło z ulicznej lampy padało na stół, na którym leżał telefon. Ekran rozbłysnął na chwilę – nowe zdjęcie. Wnuk, przebrany za aniołka w przedszkolnym przedstawieniu. Małgosia podpisała: „Mój mały bohater”. Patrzyłam długo, ale nie kliknęłam „lubię to”. Nie poczułam bólu. Ani zazdrości. Tylko spokój. Jakby coś się wreszcie zatrzymało. Kiedyś te zdjęcia paliły mnie od środka. Teraz były obojętne. Po prostu obrazki z życia, które już nie jest moim życiem.
Oparłam głowę o oparcie fotela. W mieszkaniu było cicho. W kuchni stał pusty wazon po tulipanach. Wspomnienia już mnie nie parzyły, bo wszystkie poszły z dymem. Może to właśnie tak wygląda wolność – bez łez, bez pretensji, bez nadziei. Nie wiem, czy Małgosia jeszcze kiedyś mnie pokocha. Ale ja już przestałam na to czekać.
Barbara, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka nie garnie się do nauki i nie wiem, co z niej wyrośnie. Musi zrozumieć, że nie będzie wiecznie na moim garnuszku”
- „Córka od zawsze traktuje mnie jak powietrze. Nie zamierzam być matką, która błaga własne dziecko o odrobinę atencji”
- „Wnuczka zawsze była moim oczkiem w głowie, a teraz pamięta mnie tylko ze zdjęć. Dziś jestem dla niej jak obcy człowiek”





