Zawsze myślałam, że jak dziecko idzie na studia, to kończy się pewien etap. Że przestajesz podcierać nosy i rozwiązywać problemy z matematyką, a zaczynasz patrzeć, jak twoje dziecko radzi sobie w dorosłym świecie. Naiwna byłam. Bo moja córka – cudowna, bystra, z ambicjami – dorosła tylko na papierze. W praktyce: dzwoni z każdą pierdołą, a w przelewach widzi prawo, nie uprzejmość.
Nie zrozumcie mnie źle – kocham ją. Dla niej zjadłam niejedną zimną zupę i zrezygnowałam z wielu rzeczy. Ale w którymś momencie człowiek zaczyna się zastanawiać: czy to jeszcze pomoc, czy już dożywotni abonament na finansowe wsparcie? Gdy córka wyprowadzała się na studia, wrzuciłam jej do kieszeni kilka tysięcy złotych. Z dobrego serca. Bo przecież nie będzie tam głodować, nie? Mieszkanie, książki, ubrania – wiedziałam, że początki są trudne. Ale miały być tylko początki. Tymczasem po czterech latach nadal słyszę:
– Mamo, przelałabyś mi coś? Bo znowu nie starczyło...
I tak sobie myślę, czy kiedyś wystarczy.
Przelejesz czy nie?
– Mamo, mogłabyś mi przelać chociaż pięć stów? – usłyszałam w słuchawce zanim jeszcze zdążyłam powiedzieć "halo".
– Dzień dobry, córeczko, u mnie wszystko dobrze, dziękuję, że pytasz – odpowiedziałam oschle, wpatrując się w ekran telewizora, który akurat pokazywał reklamę jakiegoś luksusowego kurortu. Akurat, pasowało jak ulał.
– No mamo, nie zaczynaj... Po prostu mam trudny miesiąc. Wynajem, jedzenie, ksero, a jeszcze mi się bilet miesięczny skończył.
– A stypendium? Pracowałaś przecież gdzieś dorywczo w knajpie.
– No tak, ale miałam mniej zmian, a stypendium to ledwo pokrywa mieszkanie. Nie czepiaj się, dobra?
Westchnęłam. To był już któryś raz w tym miesiącu. Z jednej strony chciałam jej pomóc, z drugiej... no ile można? Sama oszczędzałam, rezygnując z własnych drobnych przyjemności. Nowy płaszcz? Odłożyłam. Fryzjer? Domowe farbowanie. A ona? Żyła jakby wszystko jej się należało.
– Wiesz co, Anka... Ja naprawdę nie mam skarbca w piwnicy. Kiedyś musisz się nauczyć, że pieniądze nie lecą z nieba.
– Ale to tylko pięćset złotych, nie tysiąc! I oddam ci, no serio!
– Oddasz? Tak jak tamte dwie stówki z czerwca? Czy może jak "tylko do końca semestru", który trwa już trzeci rok?
W słuchawce zapadła cisza.
– Jesteś okropna, wiesz? – powiedziała w końcu, cicho. – Tylko pięćset złotych. To chyba nie koniec świata.
– Nie. Ale początek bez dna – odparłam i rozłączyłam się.
Zaraz potem przyszło powiadomienie: "Anka: przelejesz czy nie?". Nie odpisałam.
Nie jesteś księżniczką
Dwa dni później siedziałam z kubkiem herbaty, przeglądając konto bankowe. Przelałam jej. Jak zawsze. I jak zawsze – z wyrzutem sumienia, że znowu nie potrafiłam być twarda. Chciałam tylko, żeby miała lepiej niż ja w jej wieku. A może to po prostu strach, że jak przestanę jej pomagać, to się ode mnie odsunie? Postanowiłam zadzwonić.
– Cześć, Anka. Pieniądze doszły?
– No, tak, dzięki. W sumie dobrze, że już je przelałaś, bo bym nie zapłaciła za...
– Za co konkretnie? – przerwałam jej. – Bo mówiłaś, że na wynajem masz, a na jedzenie miało być z tego, co zarobisz. Więc co tym razem?
– Mamo, czemu robisz śledztwo o każdą złotówkę? No kupiłam sobie buty, dobra? Były przecenione, a moje stare się rozwaliły.
– Buty?! Ty serio? A nie mówiłaś, że to na przejazdówkę?
– No bo... no właśnie! Musiałam wybrać. Nie stać mnie na wszystko.
– I wybrałaś buty zamiast dojazdu na uczelnię? – zapytałam z niedowierzaniem.
– No, bo w deszczu i tak nie będę łazić na piechotę! Mamo, nie rozumiesz, że ja muszę jakoś wyglądać? Ludzie tu patrzą, oceniają. Nie mogę być biedakiem.
– To może czas przyjąć do wiadomości, że nie jesteś księżniczką, tylko studentką z ograniczonym budżetem – powiedziałam ostro. – I że twoja matka nie jest bankomatem.
– Wiesz co? Dobra, nie dzwoń już więcej. Naprawdę... masz jakiś problem.
Rozłączyła się. A ja siedziałam długo, gapiąc się w czarny ekran telefonu.
Chcę, żebyś dorosła
Nie dzwoniła przez tydzień. Ani razu. Ani jednego „mamo, jak tam?”. Ale zdjęcia w internecie dodawała regularnie – raz sushi z koleżankami, raz paznokcie z jakimś modnym wzorkiem, raz selfie w nowych butach, które przecież miały być „na promocji”. Nie wytrzymałam i zadzwoniłam sama.
– Co chcesz? – spytała na powitanie takim tonem, jakbym przeszkodziła jej w robieniu czegoś wybitnie ważnego.
– Porozmawiać. Nie odzywasz się od tygodnia.
– Bo mnie osądzasz. Zawsze tylko pretensje.
– A ja myślałam, że jestem matką, nie sponsorem – powiedziałam spokojnie, chociaż miałam ochotę krzyczeć. – Przelałam ci pieniądze, a ty zachowujesz się, jakby ci się należało.
– Bo się należy! – wyrwało jej się. – Wychowałaś mnie, dałaś mi start, to chyba normalne, że pomagasz mi teraz się utrzymać!
– Pomagam, Anka. Od czterech lat. Ale coraz mniej to wygląda jak pomoc, a coraz bardziej jak wykorzystywanie.
– Nie wierzę… – syknęła. – Wiesz, inne matki... One się cieszą, że ich dzieci studiują! Pomagają, wspierają, kibicują, a nie robią wyrzuty.
– Pomoc to nie znaczy dawać bez końca. Wspieram cię, ale ty nawet nie pytasz, czy ja mam z czego. Myślisz, że to się bierze z powietrza?
– Czyli mam rzucić studia i iść na kasę, tak? Tego chcesz?
– Chcę, żebyś dorosła. Bo w dorosłym życiu, jak ci brakuje na rachunki, to się nie kupuje butów.
Zamilkła. Nie rozłączyła się, ale już nic nie powiedziała. Słuchałam przez chwilę tego milczenia. A potem westchnęłam.
– I tak cię kocham, wiesz? Ale czas się ogarnąć, Anka.
– Nie wiem, czy umiem – szepnęła.
I wreszcie – szczerze – zabrzmiała jak moja córka.
Jestem z ciebie dumna
Nie naciskałam. Długo nie dzwoniłam. Myślałam: jak będzie gotowa, sama się odezwie. A jak nie – to też będzie jakaś odpowiedź. Ale kilka dni później, późnym wieczorem, zadzwoniła. I pierwszy raz od dawna nie zaczęła od „mamo, przelałabyś mi…”.
– Hej – usłyszałam cicho. – Masz chwilę?
– Zawsze mam dla ciebie chwilę – odpowiedziałam od razu. Trochę mnie to zaskoczyło, ale i ucieszyło.
– Dobra… Chciałam powiedzieć, że... miałam rozmowę w kawiarni. Może mnie przyjmą. Dwa razy w tygodniu, ale zawsze coś.
– O, to świetna wiadomość – uśmiechnęłam się. – Sama poszłaś?
– Tak. Bo... miałaś rację. Nie chcę być pasożytem.
– Anka... – zaczęłam łagodnie, ale przerwała mi.
– Czekaj, jeszcze nie skończyłam. Zrobiłam też tabelkę z wydatkami. Spisałam wszystko, co wydaję i... no, byłam w szoku. Że tyle idzie na pierdoły.
– Tabelkę? – zaśmiałam się szczerze. – No to już krok od dorosłości. Masz tam kolumnę „głupoty” i „bardzo głupie głupoty”?
– Ha-ha, śmieszne – prychnęła. – Ale tak, coś w tym stylu. Nie wiedziałam, że tyle kasy może zniknąć na kawki i jedzenie na dowóz.
– A myślałaś, że to się jakimś cudem bilansuje?
– No właśnie... Nie myślałam. Bo wiedziałam, że zawsze mogę zadzwonić do ciebie. A teraz... Chcę chociaż spróbować radzić sobie sama. Nie zawsze, ale częściej.
– Jestem z ciebie dumna, wiesz?
– Serio?
– Serio. Nie za tabelkę. Za to, że chcesz. To już naprawdę dużo.
Po chwili usłyszałam tylko:
– Dzięki, mamo.
I to było warte każdej przelanej złotówki.
Zrobiłam coś dla nas
Tydzień później odwiedziła mnie bez zapowiedzi. Zaskoczyło mnie to – ostatnio wolała telefon niż pociąg. Stała w drzwiach w rozciągniętym swetrze i z plecakiem przewieszonym przez ramię.
– Mam wolne do poniedziałku. Pomyślałam, że może posiedzę z tobą trochę. Tylko nie pytaj, czy coś się stało, dobra?
– Wejdź. Herbata wciąż ta sama – powiedziałam, odsuwając drzwi szerzej.
Uśmiechnęła się, siadając w kuchni.
– U ciebie jakoś ciszej niż zapamiętałam – mruknęła.
– Może dlatego, że ostatnio tylko przez telefon rozmawiamy?
Nie odpowiedziała od razu. Tylko przyglądała się, jak stawiam kubki na stole.
– Mamo… Naprawdę myślałaś, że ja to robię specjalnie?
– Co dokładnie?
– Te ciągłe prośby o pieniądze. Ta ignorancja. Jakbym... nie wiedziała, że ci ciężko. Ale ja... po prostu nie chciałam myśleć, że mam się ograniczać. Bo wszyscy wokół żyją na kredyt, na karcie, na chwilówkach. Więc myślałam, że tak to działa. A ty zawsze ratowałaś.
– Czasem ratowanie to najgorsze, co matka może zrobić – powiedziałam cicho. – Bo wtedy dziecko myśli, że świat zawsze poda rękę.
– No to teraz ja cię ratuję. Zrobiłam coś dla nas – sięgnęła do plecaka. – To jest konto oszczędnościowe. Założyłam je, wpłaciłam pierwsze 200 zł. Co miesiąc będę dorzucać. Dla ciebie. Na przyszłość.
Zamarłam. Patrzyłam na kartkę z logiem banku jak na cud. Przytuliłam ją mocno. I przez chwilę nie byłam matką–sponsorem. Tylko matką.
Dziękuję, że nie zamknęłaś mi drzwi
Siedziałyśmy w kuchni jeszcze długo. Rozmawiałyśmy o wszystkim – o tym, co u niej na uczelni, o tej nowej koleżance, co zawsze nosi płaszcz w kratę i o tym baristce, co podobno flirtuje z każdym, kto zamówi podwójne espresso. Czułam się, jakbym odzyskała córkę. Ale nie tę, co jeszcze rok temu wkurzała się o każde „kazanie matki”. Tylko tę sprzed lat. Dziewczynkę, która wtulała się we mnie z mokrą głową po kąpieli i mówiła: „mamo, opowiesz mi coś?”. Po jej wyjeździe długo patrzyłam na ten papierek z banku. Z pozoru nic takiego. Ale dla mnie – jakby mi ktoś wcisnął w dłoń kamień milowy. Następnego dnia przyszło powiadomienie na telefon:
„Anka przelała 50 zł na twoje konto”.
A pod tym wiadomość:
„Wiem, że to niewiele. Ale kiedyś to będzie więcej. Po prostu… dziękuję, że nie zamknęłaś mi drzwi.”
Odpisałam tylko:
„Nigdy nie zamknę. Ale czasem będę udawać, że zamek się zaciął. Dla naszego wspólnego dobra.”
Uśmiechnęłam się do siebie. Może to i była długa droga, pełna nieporozumień, emocjonalnych szantaży i wiecznie pustego konta. Ale w końcu znalazłyśmy środek. Ani ja nie jestem już bankiem, ani ona – bezdennym koszykiem życzeń. Teraz, kiedy widzę, że naprawdę stara się stanąć na nogi, wiem jedno: nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, żeby w końcu powiedzieć „wystarczy”. I z obu stron to słowo znaczyło dokładnie to samo.
Justyna, 55 lat
Czytaj także:
- „Nie pomyślałbym, że będę spłacał alimenty syna. Musieliśmy z żoną sprzedać wszystko i oddać całe pieniądze na wnuki”
- „Latami wszystkiego sobie odmawiałam, by dzieci miały lepiej. Na starość doszłam do wniosku, że czas postawić na siebie”
- „Pomagałem córce z zięciem, bo ciągle biadolili, że nie mają, co do garnka włożyć. Wstyd mi za to, co robią za moją kasę”








