Wszystko miało być jak co roku – termos z herbatą, wiklinowy koszyk, kalosze i my, razem, jak kiedyś. Grzybobranie z rodziną od lat było naszą małą tradycją, choć z czasem coraz bardziej mnie męczyło. Liczyłem jednak na odrobinę spokoju, bliskość natury i chwile oddechu od codziennych spraw. Nie spodziewałem się, że w ten zwykły weekendowy poranek coś się zmieni. Że właśnie tam, w lesie, z dala od ludzi i cywilizacji, odkryję coś, co sprawi, że zacznę się zastanawiać, kim naprawdę jest kobieta, z którą dzielę życie.

Coś mi nie pasowało

– Bierz dzieciaki i ruszamy, bo wszystko nam wyzbierają – rzuciła z uśmiechem żona, zakładając plecak i zerkając w kierunku lasu.

Pogoda była jak z pocztówki – słońce prześwitywało przez liście, ptaki ćwierkały, a rosa jeszcze nie zdążyła opaść z wysokiej trawy. Szedłem za nimi z wiklinowym koszykiem, nieco zaspany, jakby ktoś wyrwał mnie z głębokiego snu. Dzieciaki biegały dookoła, co chwilę ktoś krzyczał, że „znalazł prawdziwka”, chociaż najczęściej okazywał się trujący. Żona śmiała się z nimi, robiła zdjęcia telefonem. Wyglądała na rozluźnioną.

– To co, rozdzielamy się jak zwykle? – zapytałem.

– Jasne – przytaknęła. – Ja idę w tamtą stronę z młodym, a ty idź z Majką. Za godzinę spotkamy się przy tej polanie z kapliczką.

Skinąłem głową. Tak robiliśmy co roku. Dzieliliśmy się na dwie grupy, każdy szukał w swojej części, a potem dzieliliśmy się zdobyczami przy kawie i kanapkach.

Ale coś mi nie pasowało. Jej spojrzenie było inne – trochę nerwowe, zbyt rozbiegane. Jakby się śpieszyła, choć nie mieliśmy przecież żadnych planów.

– Uważajcie na siebie – rzuciłem jeszcze.

– Ty też – odpowiedziała krótko, już znikając między drzewami.

Nie sądziłem, że te słowa będą miały aż tak inne znaczenie, kiedy powtórzę je sobie później. Wtedy jeszcze byłem tylko facetem w lesie, z córką, koszykiem i kilkoma planami na spokojne popołudnie.

Napięcie rosło z każdą minutą

Z Majką wędrowaliśmy niespiesznie przez las, rozmawiając o szkole, koleżankach, planach na wakacje. Czas płynął leniwie, a koszyk powoli się zapełniał. Córka co chwilę podbiegała do jakiejś polanki, krzycząc radośnie:

– Tata, patrz! Borowik!

W końcu usiedliśmy przy powalonym pniu, żeby odpocząć. Wyjąłem termos i podałem jej herbatę. Cisza w lesie była przyjemna, niemal usypiająca. Ale z każdą minutą zaczynało mnie coś niepokoić.

Spojrzałem na zegarek. Minęła już dobra godzina, a nikt nie pojawiał się na umówionym miejscu. Uznałem, że może żona z synem zabłądzili albo po prostu zboczyli z trasy, jak to zwykle bywało. Ale czułem coś innego. Coś nieokreślonego. Napięcie? Podejrzliwość?

– Majka, wracamy na polanę. Mama i Franek powinni już tam być – powiedziałem i ruszyliśmy z powrotem.

Gdy dotarliśmy, nikogo nie było. Okrążyłem polanę. Cisza. Tylko wiatr poruszał liśćmi. Zerknąłem na telefon – żadnej wiadomości. Spróbowałem zadzwonić, ale tylko sygnał i automatyczna sekretarka. Napięcie we mnie rosło.

– Zostań tutaj – powiedziałem do córki. – Pójdę kawałek w stronę, gdzie poszli z Frankiem.

Szukałem ich wzrokiem, wołałem po imieniu. Bez odpowiedzi. Nagle, z daleka, do moich uszu dobiegł dźwięk, którego nie potrafiłem od razu zidentyfikować. Szept? Westchnienie? A może cichy śmiech?

Zatrzymałem się i nasłuchiwałem. Coś było nie tak. Bardzo nie tak.

Nie mogłem w to uwierzyć

Szedłem w stronę, z której dobiegały dźwięki. Im bliżej byłem, tym bardziej narastało we mnie dziwne przeczucie. Las był gęsty, zarośnięty, ścieżka niemal niewidoczna. Gałęzie smagały mnie po twarzy, ale nie zwalniałem. Coś mnie pchało do przodu. Serce zaczęło mi bić szybciej, choć wciąż jeszcze nie wiedziałem, dlaczego.

Zatrzymałem się, gdy zauważyłem w oddali ruch. Schyliłem się instynktownie, ukrywając za krzakiem. W pierwszym odruchu pomyślałem, że to żona z Frankiem. Może po prostu znaleźli dobre miejsce i rozłożyli się tam na dłużej. Ale wtedy zobaczyłem ją – moją żonę – nie z synem, a z jakimś obcym mężczyzną. Stał blisko niej. Zbyt blisko.

Nie musiałem podchodzić, żeby wiedzieć, co się dzieje. Ich ciała mówiły wszystko. Obejmował ją ramieniem, a ona unosiła głowę w jego stronę. Uśmiechała się. Tak, jak nie uśmiechała się do mnie od dawna. Ich twarze zbliżały się do siebie powoli, ostrożnie, jakby testowali, czy w tym lesie nie ma nikogo, kto mógłby ich zobaczyć.

Chciałem się poruszyć, zrobić krok, powiedzieć coś, ale nogi miałem jak z waty. Czułem, że tracę grunt pod stopami. Gdy ich usta się spotkały, a jej dłoń powędrowała na jego tors, odwróciłem się gwałtownie. Serce waliło mi jak młotem.

Wróciłem na polanę w milczeniu. Córka patrzyła na mnie zdziwiona.

– Gdzie mama? – zapytała.

– Zaraz przyjdzie – odpowiedziałem, patrząc w stronę, z której właśnie przyszedłem. A potem dodałem ciszej, bardziej do siebie niż do niej: – Musi przyjść.

Byłem na nią wściekły

Minęło dziesięć, piętnaście minut. Żona w końcu się pojawiła. Uśmiechnięta, z czerwonymi policzkami, niosła koszyk, w którym ledwo było kilka grzybów.

– I jak tam? – zapytała, jakby nic się nie stało. – Franek poszedł już do samochodu, mówił, że się zmęczył.

Skinąłem tylko głową. Nie chciałem scen przy dzieciach. Powiedziałem Majce, że może pójść do brata i poczekać w aucie. Gdy tylko zniknęła z pola widzenia, odwróciłem się do żony.

Kto to był? – zapytałem bez wstępu, patrząc jej prosto w oczy.

Zamarła. Widziałem, jak próbuje coś powiedzieć, ale nie potrafi ułożyć żadnego zdania.

– Widziałem was. Nie musisz udawać – dodałem spokojnie, choć w środku czułem się, jakby ktoś mi rozorał wnętrzności.

– To... to nic takiego – zaczęła cicho. – Spotkałam go przypadkiem. To znajomy z pracy. Po prostu… porozmawialiśmy chwilę.

– Porozmawialiście? – powtórzyłem, ledwo powstrzymując drżenie głosu. – Tak się teraz rozmawia? W lesie, z językiem w gardle?

Zrobiła krok w moją stronę, jakby chciała mnie uspokoić, dotknąć ramienia, ale się cofnąłem.

– To nie miało znaczenia – szepnęła.

– Dla mnie miało – odpowiedziałem.

Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Nagle wszystko się we mnie przewróciło. Wszystkie nasze wyjazdy, święta, noce, dzieci, plany. Wszystko wydawało się dziwnie odległe, jakby dotyczyło zupełnie innych ludzi.

– Wracamy – powiedziałem krótko i ruszyłem w stronę auta, nie oglądając się za siebie.

Nie umiałem jej wybaczyć

W aucie panowała dziwna, napięta cisza. Dzieci trajkotały coś z tyłu, zadowolone z wyprawy, pokazując sobie swoje grzyby. Żona siedziała obok mnie, patrząc w szybę, jakby szukała tam odpowiedzi na pytania, których nawet nie zadałem. Nie odezwałem się ani słowem podczas całej drogi. Z każdym kilometrem czułem, że coś się we mnie zamyka, jak drzwi, których już nigdy nie otworzę.

W domu dzieci rozbiegły się do swoich pokoi. Żona stała w przedpokoju, czekając, aż powiem coś więcej. W końcu nie wytrzymała.

– Możemy porozmawiać? – zapytała cicho.

Skinąłem głową, choć nie wiedziałem, po co. W salonie usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mówić, nieskładnie, nerwowo, jakby chciała opowiedzieć cały rok w pięć minut.

– To nie tak, jak myślisz. Nie planowałam tego. Spotkałam go kilka razy wcześniej, rozmawialiśmy. On… sprawia, że czuję się znów dostrzeżona. Ty ostatnio jesteś… jak cień. Zamknięty, obojętny. Ja... ja też potrzebuję czegoś więcej. Nie chciałam cię ranić. Przysięgam.

– Ale zraniłaś – przerwałem. – I nie wiem, czy da się to jeszcze naprawić.

Spojrzała na mnie z bólem. Nie odpowiedziałem. Wstałem, poszedłem do kuchni, nalałem sobie wody. Słyszałem, jak szlocha za moimi plecami. Ale nie mogłem tam wrócić. Jeszcze nie teraz. Może nie dziś. Może wcale.

Cisza, która wypełniła dom, była głośniejsza niż jakiekolwiek krzyki.

Tego grzybobrania nie zapomnę

Nie rozstaliśmy się od razu. Przez jakiś czas próbowaliśmy udawać, że da się coś jeszcze uratować. Ona zaczęła się bardziej starać, jakby próbowała cofnąć czas – przygotowywała kolacje, częściej uśmiechała się do dzieci, do mnie. Ale w mojej głowie wszystko już się rozsypało. Każdy jej dotyk był jak obce wspomnienie, każda rozmowa – grą. I nawet jeśli chciałem uwierzyć, że to był tylko moment słabości, że może i ja byłem wcześniej nieobecny, to nie potrafiłem już patrzeć na nią jak wcześniej.

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci zasypiały, a dom robił się cichy. Leżeliśmy osobno – każde w swoim łóżku, każde w swoim smutku. Czasem słyszałem, jak płacze. A czasem ja sam nie mogłem zasnąć aż do świtu.

Któregoś dnia spakowała walizkę. Powiedziała, że zamieszka u siostry, „żebyśmy mogli spokojnie poukładać wszystko”. I wyszła. Bez krzyków, bez pożegnania. Dzieci przytuliła na klatce, jakby je odwoziła tylko na weekend.

A ja zostałem sam. Z ciszą. Z pytaniami. I z obrazem jej twarzy, uśmiechniętej do tamtego faceta w lesie.

Dziś, kiedy zbieram grzyby z dziećmi, robię to bez uśmiechu, ale z pewnym spokojem. Już nie wracam myślami do tamtego pocałunku. Nie muszę. Tyle razy odtwarzałem to w głowie, że wypaliło się do cna. Tego grzybobrania nie zapomnę nigdy. Ale nauczyłem się iść dalej. Krok za krokiem. Jak po ścieżce w lesie.

Artur, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: