Mam na imię Stanisław. Siedemdziesiątka już dawno za mną. Jestem emerytem, wdowcem, mieszkam sam w tym samym mieszkaniu, w którym kiedyś wszystko tętniło życiem. Pamiętam poranne krzątanie mojej świętej pamięci żony, zapach świeżo zmielonej kawy, dziecięce wrzaski Marka, kiedy nie chciał iść do szkoły. Teraz… teraz tylko zegar tyka. Zegar i radio. Czasem za głośno, żebym czuł się samotny. Po śmierci Marii nie chciałem się nikomu narzucać. Zwłaszcza Markowi – mojemu jedynemu synowi. On ma swoje życie. Żonę. Pracę. Odpowiedzialności.

Zawsze powtarzałem sobie, że rodzic powinien dawać wolność, nie ciężar. Kiedy Marek poprosił mnie o pomoc przy zakupie mieszkania, nie zastanawiałem się ani chwili. Sprzedałem działkę. Taką „na czarną godzinę”. Tę, co z Marią planowaliśmy zostawić Markowi w spadku. Ale nie żałowałem. Ani przez sekundę. Patrzyłem na niego z dumą, gdy wybierał z Anką płytki do łazienki. Czułem, że zrobiłem to, co do ojca należy.

– Tata, dzięki. Naprawdę. Bez ciebie nie ogarnąłbym tego – powiedział wtedy Marek, przybijając mi piątkę. To był moment, kiedy poczułem się znów częścią jego życia.

Miałem wtedy nadzieję, że może znów będziemy sobie bliscy. Może wpadnie czasem na herbatę. Może znów w jego oczach zobaczę tego chłopaka, który biegł do mnie z rozbitym kolanem, a nie zapracowanego mężczyznę, który wszystko trzyma na dystans. Ale życie… życie ma inne scenariusze.

Czułem się potrzebny

W dniu, kiedy Marek dostał klucze do nowego mieszkania, czułem, jakby to mnie ktoś obdarował prezentem. Byłem tam od rana. Ściany w kolorze surowego betonu, podłoga z gołego lastryko i echo odbijające się od pustych ścian. Ale w oczach Marka widziałem radość. Krzątał się po pokojach, zaglądał do łazienki, zarysowywał coś na kartce.

– Tu pójdzie szafka, może wenge? – zapytał, a ja skinąłem głową, choć nie wiedziałem do końca, co to znaczy.

Zarzuciłem na siebie roboczą koszulę, którą trzymałem jeszcze z czasów budowy altanki na działce, i zabrałem się za odklejanie starej tapety w sypialni. Marek podawał wiadro z wodą, obaj się śmialiśmy, kiedy coś nam nie wychodziło.

– Tata, serio, jak ty to robisz, że w tym wieku masz więcej siły ode mnie? – rzucił z rozbawieniem, kiedy sam ledwo co odklejał pasek tapety, a ja zdążyłem już zedrzeć pół ściany.

– Bo nie siedzę przed komputerem, tylko łopatą kiedyś pracowałem – odpowiedziałem, zadowolony, że jeszcze mogłem mu zaimponować.

Anka przyszła później. Z uśmiechem podała termos z herbatą i dwa kubki. Była uprzejma, podziękowała, że pomagam. Mówiła, że bez tego byłoby im ciężko. Ale między słowami czułem chłód, dystans, jakby stała za szybą i tylko przez chwilę uchyliła okno. Nie brałem tego do siebie. Może taka miała naturę.

Dla mnie najważniejsze było, że mogłem być przy Marku. Każdy dzień w tym mieszkaniu był dla mnie świętem. Nie przeszkadzało mi zmęczenie, bolące plecy, ani kurz, który wieczorami drażnił gardło. Gdy on pytał mnie o zdanie, czułem się potrzebny. Gdy przynosiłem mu kanapki zrobione rano w domu, przypominało mi się, jak kiedyś pakowałem mu drugie śniadanie do tornistra.

Wierzyłem, że skoro teraz pomagałem mu urządzać dom, to może znajdzie się w nim dla mnie miejsce. Może wpadnie czasem, zapyta, czy czegoś nie trzeba. Nie prosiłem o wiele. Wystarczyłoby jedno „jak się czujesz, tato?”, raz na jakiś czas. Tego wieczoru wróciłem do siebie późno. Zmęczony, ale szczęśliwy. Zjadłem zupę, wypiłem herbatę, włączyłem radio. Siedziałem przy stole i wpatrywałem się w fotografię na ścianie – ja, Maria i mały Marek na plaży w Jastrzębiej Górze. Pomyślałem wtedy, że może to wszystko miało sens.

Nie chciałem się narzucać

Minęło kilka tygodni od przeprowadzki. Na początku Marek dzwonił co drugi dzień – pytał, czy jeszcze bym mu nie pomógł z kuchennymi frontami, czy może spojrzę na krzywo zawieszoną półkę. Zawsze jechałem, nawet jeśli kolano odmawiało posłuszeństwa. Potem telefony zaczęły cichnąć. Tłumaczyłem sobie, że przecież ma teraz dużo na głowie – nowa praca, Anka, urządzanie wszystkiego. Nie chciałem się narzucać. Sam przecież kiedyś też nie dzwoniłem do swoich rodziców z każdą drobnostką. Raz zadzwoniłem pierwszy. Odbierał po kilku sygnałach.

– Marek, to ja. Chciałem zapytać, czy może...

– Tato, jestem w biegu, oddzwonię, dobrze?

– Jasne, jasne – rzuciłem szybko, żeby nie trzymać go dłużej.

Ale nie oddzwonił. Następnego dnia też nie. A ja siedziałem w kuchni, obracałem filiżankę w dłoni i myślałem, że pewnie zapomniał. Albo padł ze zmęczenia. Wciąż tłumaczyłem go przed samym sobą. W końcu to mój syn. Dobre dziecko. Może tylko trochę za bardzo zajęty.

Może nie chciał zrozumieć

Któregoś dnia obudziłem się bez sił. Wstałem powoli, przytrzymując się krzesła, i ruszyłem w stronę kuchni, ale po kilku krokach poczułem, jak kolana się uginają. Oparłem się o ścianę i zsunąłem na podłogę. Siedziałem tak chwilę, próbując złapać oddech, a potem powoli podniosłem się i sprawdziłem swoją temperaturę. Pokazało ponad trzydzieści dziewięć.

Pomyślałem, żeby zadzwonić do Marka. Chwyciłem telefon, spojrzałem na jego numer, ale ręka mi zadrżała. Odłożyłem aparat. Wciąż miałem w uszach jego: „jestem w biegu”. Nie chciałem znowu słyszeć, że nie ma czasu. Że oddzwoni. A potem nic. Położyłem się z powrotem, próbując zasnąć, ale nie mogłem. Pamiętam tylko, że zasnąłem na chwilę i obudził mnie dźwięk dzwonka. To była pani Jadwiga, sąsiadka z naprzeciwka.

– Panie Stanisławie, co się dzieje? Od dwóch dni pana nie widziałam, światło się nie paliło, nie odbierał pan domofonu…

Po chwili już dzwoniła do Marka. Słyszałem tylko urywek rozmowy:

– Pan Marek? Tu Jadwiga, sąsiadka pańskiego taty. Źle się z nim dzieje. Powinien pan przyjechać. Natychmiast.

Marek pojawił się dwie godziny później. Wszedł z pośpiechem, z niezadowoloną miną. Zamiast troski usłyszałem wyrzut:

– Tato, dlaczego nie zadzwoniłeś?!

Uśmiechnąłem się lekko, choć nie czułem się najlepiej.

Nie chciałem przeszkadzać.

Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Może nie zrozumiał, a może nie chciał zrozumieć.

Już nie ma po co czekać

Kiedy leżałem pod kocem z kubkiem gorącej herbaty, myśli same wracały do dawnych rozmów z Marią. To było jeszcze wtedy, gdy Marek był mały, a my siedzieliśmy wieczorami na kanapie i rozmawialiśmy szeptem, żeby go nie obudzić. Pamiętam, jak mówiła:

– Musimy go wychować na porządnego człowieka, ale nie dławić go sobą. Ma mieć przestrzeń. Jak będzie wiedział, że zawsze może wrócić – wróci.

Zawsze w to wierzyłem. Że syn będzie pamiętał, że jesteśmy. Że będziemy mu potrzebni nie tylko wtedy, gdy ma trzy lata, ale i trzydzieści pięć. Po wizycie Marka zrobiło się cicho. Zadzwonił jeszcze raz, krótkim tonem zapytał, czy ktoś ze mną został, powiedział, że musi wracać, bo Anka się martwi. Potem nie dzwonił już wcale. Klucz zabrał. Pani Jadwiga przychodziła codziennie. Przynosiła rosół i jakieś opowieści o swojej młodości, o wnuczce, która nie chce wracać z Londynu. Słuchałem jej z wdzięcznością. A kiedy zapytała:

– A syn? Będzie jeszcze? – tylko skinąłem głową.

– Mówił, że ma dużo pracy.

Zaczynałem rozumieć, że już nie ma po co czekać. Nie złościłem się, nie miałem w sobie gniewu. Raczej... pustkę. Zacząłem porządkować szuflady. Przeglądać stare rachunki, kartki z zapiskami, które kiedyś wydawały się ważne. Otworzyłem szafkę z dokumentami i wyjąłem polisę. Spojrzałem na podpis, zrobiony tak równiutko, jakbym wtedy wiedział, że to coś ostatecznego. Na stole zostawiłem kartkę dla sąsiadki, gdyby coś mi się stało – żeby wiedziała, kogo powiadomić. Tylko tyle. Wiedziałem już, że coś się skończyło. Ale jeszcze nie umiałem tego nazwać.

Nie miałem już złudzeń

Siedziałem na ławce przed blokiem i patrzyłem, jak gołębie zlatują się do okruszków chleba. Codziennie ta sama godzina, te same ptaki, ta sama cisza. Kiedyś myślałem, że samotność boli. Że będzie jak drzazga, której nie da się wyciągnąć. A teraz... była jak cisza po deszczu. Po prostu była.
Nie miałem już złudzeń. Marek nie dzwonił. Nie odwiedzał. Od choroby minęły dwa miesiące, ale ani razu nie zapytał, czy wróciłem do sił. Raz tylko zadzwonił. Odebrałem z nadzieją, że może chce się spotkać, napić herbaty. Ale zapytał tylko:

– Dostałeś wyniki?

– Dostałem. Wszystko w porządku – odpowiedziałem.

– No to dobrze. Muszę kończyć.

Odłożyłem słuchawkę powoli. Bez żalu. Bez pretensji. Zrozumiałem wtedy, że nie jestem już dla niego ważny w sposób, w jaki był ważny dla mnie.
Wróciłem do swoich codziennych rytuałów. Rano kawa. Potem spacer. Czasem warzywniak, czasem kiosk. Kiedy miałem siłę, przechodziłem przez park. Siadałem na tej samej ławce i słuchałem dzieci, które biegały wśród drzew. Czasem ktoś przysiadł się na chwilę. Pokiwał głową, rzucił dwa słowa i szedł dalej. A ja zostawałem.

W domu tylko jeden kąt pozostał niezmieniony. Na półce stało zdjęcie Marii i Marka – z czasów, gdy jeszcze miał siedem lat i nosił kolorowe swetry, które mu dziergała. Obok figurka anioła, którą kiedyś przyniosła z pielgrzymki. Nie ruszałem tego. Nie sprzątałem, nie przestawiałem. To był mój mały ołtarzyk pamięci. Coś, co trzymało mnie jeszcze w pionie.

Już nie szukam odpowiedzi

Był zimny, szary poranek, gdy ostatni raz widziałem Marka. Przyszedł na chwilę. Nie było pytań, czy czego mi potrzeba. Tylko szybki krok, kilka zdań i ten moment, kiedy podałem mu klucz.

– Po co mi to, tato?

– Na wszelki wypadek. Jakbyś chciał kiedyś wejść – powiedziałem cicho.

Spojrzał na mnie z niechęcią, może ze zmieszaniem, wziął i schował do kieszeni. Wyszedł szybko. Usłyszałem jeszcze dźwięk zamykanych drzwi, potem kroki na klatce schodowej i ciszę. Czułem, jak w środku coś się wygasza. Nie nagle, nie dramatycznie. Po prostu cicho. Zrozumiałem, że niektórzy ludzie nie potrafią wracać. Nie potrafią być wdzięczni. A może nie chcą. Może to nie w nich problem, tylko we mnie. Może za bardzo chciałem być cichy, nieinwazyjny, obecny tylko wtedy, gdy wołali. Może zbyt łatwo rezygnowałem z siebie. Nie wiem. I już nie szukam odpowiedzi.

Dni toczyły się swoim rytmem. Gdy patrzyłem w okno, widziałem młodych ludzi z dziećmi, kobiety ciągnące wózki z zakupami, staruszków podpierających się laską. Nikt się nie zatrzymywał. I dobrze. Ja też już się nie zatrzymywałem. Mam swoje godziny, swoje ławki, swoje gołębie. Wiem, o której pani Jadwiga wychodzi po chleb, o której wracają sąsiedzi z pracy. Nie jestem sam. Tylko już nie czekam. Zostawiłem mu klucz. Może kiedyś otworzy nim coś więcej niż drzwi.

Stanisław, 76 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: