Nigdy nie uważałam się za osobę porywczą. Przeciwnie – przez czterdzieści lat byłam wzorową żoną, która najpierw gotowała pomidorową z ryżem, bo tak lubił, a potem milczała, gdy wracał późno i mówił tylko „padam”. Ja też padałam. Tyle że nie ze zmęczenia, a z rozczarowania. Ale nie mówiłam nic, bo tak mnie wychowano – żeby nie robić scen, nie rzucać słów na wiatr i nie wypominać. Tylko że kiedy przez cztery dekady nie robisz scen, to w końcu całe twoje życie staje się jedną wielką sceną… ale ty już nie grasz głównej roli.
Więc któregoś listopadowego poranka, gdy Zbyszek jak zwykle wyszedł do kiosku po gazetę i nie zapytał, czy chcę kawy, zrobiłam coś, czego nikt by się po mnie nie spodziewał. Nawet ja sama. Wyjęłam walizkę spod łóżka. Tę szarą, na kółkach, co to ją kupiliśmy na wspólny wyjazd, który nigdy nie doszedł do skutku. Otworzyłam szafę i w końcu zaczęłam myśleć o sobie. Po raz pierwszy od dawna poczułam się lekko.
Miałam tego dosć
Walizka stała otwarta na środku sypialni, a ja gapiłam się na nią jak na obce stworzenie. Trzy razy wzięłam do ręki tę samą niebieską bluzkę i trzy razy odkładałam z powrotem.
– I co ja niby mam ze sobą zabrać? – zapytałam na głos, choć nikt nie słuchał.
Odpowiedziała mi cisza. Wyjęłam z szuflady ulubiony sweter, taki czerwony, z wełny. Zbyszek nie znosił czerwieni.
– Wyglądasz w tym jak krasnal – skwitował kiedyś przy rodzinnym obiedzie.
Wtedy zdjęłam go bez słowa. Teraz wrzuciłam go do walizki z przesadnym namaszczeniem, jakby to był jedwab prosto z Paryża. Z kuchni dobiegł dźwięk przekręcanego klucza. Zbyszek.
– Jolka, jestem! – zawołał. – Po gazetę byłem.
– Nie chcę – odpowiedziałam z sypialni, nie ruszając się z miejsca.
– Co robisz? – zatrzymał się w drzwiach, marszcząc brwi. – Co to za cyrki?
– Pakuję się.
– Pakujesz? A gdzie to się wybierasz, jeśli wolno spytać?
– Daleko od ciebie, Zbyszek. W końcu gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie nie będę musiała wysłuchiwać, że zupa za słona, a telewizor za głośny.
– Ty sobie żartujesz. Takie numery to może w telenowelach, nie w realnym życiu. Jolanta, co ty robisz?!
– Nie kończ, Zbyszek. Bo pierwszy raz od czterdziestu lat to ja będę miała ostatnie słowo.
I wtedy spojrzałam mu w oczy. I wiedziałam, że nawet on zrozumiał, że to nie są żarty.
Wiedziałam, co robię
Zbyszek usiadł ciężko na brzegu łóżka, jakby nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Patrzył na walizkę, potem na mnie, potem znowu na walizkę.
– Ty naprawdę? To na poważnie? – zapytał ciszej, jakby nagle cała jego pewność siebie gdzieś się ulotniła.
– Tak, na poważnie. Wystarczająco długo brałeś mnie za pewnik.
– No ale... przecież... Przecież my już nie jesteśmy tacy młodzi, Jola. Dokąd ty pójdziesz? Do kogo?
– Do nikogo. I właśnie to jest w tym najpiękniejsze. Nie idę „do kogoś”, tylko sama. I to chyba pierwszy raz w życiu.
– Ale to się tak nie robi. Po tylu latach... przecież my... przecież ty mnie znasz.
– Właśnie, znam. Dlatego pakuję walizkę. Bo ja przez czterdzieści lat czekałam, aż może się zmienisz. A ty... ty nawet nie zauważyłeś, że czekam.
Zamilkł. A ja zsunęłam z wieszaka płaszcz i zaczęłam go zapinać.
– Jola, błagam cię, nie rób scen. Co sąsiedzi powiedzą?
Zaśmiałam się. Pierwszy raz od dawna szczerze.
– O, Zbyszek. Nawet w takim momencie twoim największym zmartwieniem są sąsiedzi. Naprawdę szkoda, że nigdy nie byłeś tak przejęty mną.
Podeszłam do drzwi i spojrzałam na niego po raz ostatni.
– Nie robię sceny. Robię porządek.
Chwyciłam walizkę i wyszłam. Za drzwiami pachniało mokrym listowiem i jesiennym powietrzem. Po raz pierwszy od lat – wolnością.
Czułam się wolna
Przeszłam kilka ulic, nim nogi same skierowały mnie do kawiarni na rogu. Tej, obok której tyle razy przechodziłam z siatkami pełnymi zakupów, myśląc, że kiedyś usiądę tam sama, bez pośpiechu. Tego dnia po raz pierwszy nie miałam nic do załatwienia. I nikogo, komu musiałabym się tłumaczyć.
– Poproszę czarną kawę i sernik – powiedziałam do młodej kelnerki z błękitnymi paznokciami. – I proszę się nie spieszyć. Mam cały dzień wolny.
Usiadłam przy oknie. Obserwowałam, jak ludzie mijają się na chodniku. Zatopieni w telefonach, rozmowach, z siatkami, z psami, z dziećmi. Ja nie miałam nikogo pod ręką. I było mi z tym… dobrze. Nagle usłyszałam znajomy głos.
– Jolu? To ty?
Odwróciłam się. Przy sąsiednim stoliku siedziała Ela, moja koleżanka z pracy sprzed lat. Miała na sobie kraciasty płaszcz i ten sam uśmiech, który pamiętałam z dyżurek.
– Ela? – uśmiechnęłam się z niedowierzaniem. – Co za spotkanie!
– Słyszałam, że przeszłaś na emeryturę. Jak życie?
Zawahałam się.
– Ciekawe – odpowiedziałam szczerze. – Właśnie odeszłam od męża.
Ela uniosła brwi.
– Serio? Po tylu latach?
– Serio. Spakowałam walizkę, powiedziałam mu, że mam dość. Teraz siedzę tu z kawą i myślę, co dalej.
Zamilkła na chwilę, a potem parsknęła śmiechem.
– Wiesz co? Zazdroszczę ci odwagi.
– A ja sobie – odpowiedziałam. – Że wreszcie się zebrałam.
Wypiłyśmy razem kawę. Ela powiedziała, że zna dobre miejsce do wynajęcia. A ja po raz pierwszy poczułam, że nie wszystko w moim życiu jeszcze skończone.
Nie zamierzałam wracać
Kawalerka, którą poleciła mi Ela, mieściła się w starej kamienicy przy parku. Nic luksusowego – odrapana klatka schodowa, zapach gotowanej zupy na korytarzu i klucz, który trzeba było dwa razy przekręcić, żeby zaskoczył. Ale miała duże okno z parapetem, na którym zmieściła się moja ulubiona paprotka.
– Pani Jolanto, jak się pani mieszka? – zapytała sąsiadka spod dwójki, starsza kobieta z włosami upiętymi w siwy kok.
– Jeszcze nie wiem. Na razie próbuję oddychać – uśmiechnęłam się lekko.
– Mąż panią wyrzucił?
– Nie. To ja wyrzuciłam jego. Z mojego życia.
Zrobiła wielkie oczy.
– Po tylu latach?
– Lepiej późno niż wcale.
W mieszkaniu było chłodno i pusto, ale też cicho. Cisza nie przypominała tej z naszego mieszkania, gdy Zbyszek siedział przed telewizorem, a ja krzątałam się po kuchni, udając, że wszystko gra. Ta cisza była spokojna, jakby czekała na coś nowego. Wieczorem przerwał ją telefon.
– Jola? – rozpoznałam głos Zbyszka. – Powiedz, kiedy wracasz. Mam jeszcze tyle twoich rzeczy. I kiszoną kapustę kupiłem, twoją ulubioną.
– Nie wracam, Zbyszek.
– No ale… co ty tam będziesz robić sama? Przecież ty zawsze byłaś w domu, ze mną.
– Tak było, bo nie miałam wyjścia. Teraz mam.
– No wiesz co? Czterdzieści lat razem!
– Czterdzieści lat, Zbyszek. I ani jednej rozmowy, której bym nie zaczęła ja.
Rozłączyłam się. Potem zdjęłam buty, zrobiłam herbatę i usiadłam na podłodze, w ciszy. Nie płakałam. Uśmiechnęłam się do siebie. Pierwszy raz nie musiałam nikogo przepraszać za to, że istnieję.
Nie czułam się samotna
Zaczęłam od drobiazgów. Kupiłam nową filiżankę – jedną, bo nie planowałam gości. Pomalowałam paznokcie na malinowy kolor, chociaż Zbyszek zawsze mówił, że to „tandetne u starej baby”. A potem… zapisałam się na kurs jogi. W recepcji siedziała dziewczyna z dredami i nosem przekłutym jak u nastolatki.
– Imię? – zapytała, stukając w klawiaturę.
– Jolanta.
– A doświadczenie?
– W jodze żadne, ale w małżeństwie? Czterdzieści lat.
Roześmiała się.
– Wystarczy. Maty są na sali, proszę się rozgościć.
Po zajęciach przysiadłam w szatni obok kobiety w moim wieku.
– Ciężko było? – zapytała z uśmiechem, wycierając twarz ręcznikiem.
– Nie tak ciężko jak odejść po czterdziestu latach z domu – odpowiedziałam.
– Aha – spojrzała na mnie uważnie. – No to witaj w klubie. Mam na imię Teresa. Trzydzieści osiem lat wytrzymałam. Teraz prowadzę warsztaty z ceramiki. Jak będziesz miała ochotę się ubrudzić w glinie, wpadnij.
– Może w końcu coś ulepię po swojemu – uśmiechnęłam się.
W drodze powrotnej kupiłam croissanta z czekoladą. Sama dla siebie. Jadłam go na ławce w parku i miałam gdzieś, że okruchy spadają mi na płaszcz. Telefon znowu zadzwonił, ale tym razem nie odebrałam. Zbyszek mógł poczekać. Ja czekałam czterdzieści lat. Wróciłam do mojej kawalerki. Światło sączyło się przez firankę. Zapaliłam świeczkę i położyłam się do łóżka sama. Ale pierwszy raz nie czułam się samotna. Czułam się… wolna.
Żyję po swojemu
Minął miesiąc. Kawalerka stała się moim domem – z niepasującymi zasłonami, rozklekotanym czajnikiem i paprotką, która radośnie wyciągała się do słońca. Co rano parzyłam kawę i nie musiałam słuchać, że „za mocna” albo „znowu nie w tym kubku”. Zbyszek dzwonił coraz rzadziej. Ostatni raz tydzień temu.
– Jola, zawsze możesz wrócić – powiedział cicho. – Nikt cię tu nie zastąpił. Pusto jakoś bez ciebie.
– Zbyszek… ale ja już nie jestem tamtą Jolą. Teraz jestem tą, która potrafi być sama.
– To przeze mnie?
– Nie, to moja wina. Za długo pozwalałam sobie żyć dla kogoś, a nie dla siebie.
– I co teraz?
– Teraz? Uczę się żyć. Jak dziewczyna, co dopiero wyfrunęła z domu. Może się potknę, ale wolę się potknąć na własnej drodze, niż gnić w twoim korytarzu.
Rozłączyłam się łagodnie, bez złości. Bo czasem trzeba odejść, żeby się nie znienawidzić.
Dziś wieczorem idę na pierwsze zajęcia z ceramiki u Teresy. Powiedziała, że trzeba ubrać się w coś, co można pobrudzić. Ubiorę ten czerwony sweter. Może się upaprze gliną – trudno. Przynajmniej nie będzie się kurzył w szafie. Nie wiem, co dalej. I pierwszy raz mi to nie przeszkadza.
Jolanta, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Podsłuchałam rozmowę matki i cały świat runął. Okazało się, że ojciec był kimś zupełnie innym, niż do tej pory myślałam”
- „Toksyczna teściowa uprzykrzała mi życie. W końcu postanowiłam odwdzięczyć się tej wiedźmie za długie lata krytyki”
- „Żona wmawiała mi romansowanie na boku i obsesyjnie mnie pilnowała. W pewnym momencie miarka się już przebrała”








