Mam na imię Irena. Siedemdziesiąt osiem lat, trzy operacje, jedno złamane serce i jedna wnuczka, która przyszła na świat jako moja największa radość, a została... czymś, czego do końca nie rozumiem. Bywały dni, kiedy sama siebie oszukiwałam, że mnie kocha. Bo przecież mówiła: „babciu, jesteś najukochańsza”. A potem wyciągała rękę po pieniądze, zanim jeszcze zdjęła buty. Coraz częściej przychodzi razem z listonoszem. Otwieram drzwi i czuję się jak bankomat, który nawet nie zapyta: „jak się dziś czujesz, babciu?”. Może kiedyś to się zmieni. Albo i nie.

Babciu, pożyczysz mi?

Kiedyś nie mogłam się doczekać czwartków. Wtedy przychodziła. Zanim jeszcze na dobre przekroczyła próg, rzucała się w moje ramiona. Miała wtedy może siedemnaście lat, włosy splecione w niedbały warkocz i tę młodzieńczą pewność, że świat się jeszcze jej nie przestał podobać. Mówiła wtedy:

– Babciu, ale ty cudownie pachniesz!

Zawsze siadała przy stole i rozmawiałyśmy długo. O wszystkim i o niczym. O chłopakach, o szkole, o tym, że matka znowu ją denerwuje, a ojciec to tylko dzwoni, jak czegoś chce. Słuchałam cierpliwie, z cichą radością, że chociaż ze mną chce być szczera. Miałam wtedy wrażenie, że jestem jej azylem. Że jestem tą bezpieczną przystanią, gdzie nikt niczego od niej nie wymaga. Do czasu.

Pewnego dnia powiedziała:

– Babciu, mogłabyś mi pożyczyć dwieście złotych? Oddam po wypłacie z praktyk.

Dałam, chociaż wiedziałam, że tych praktyk jeszcze nie zaczęła. I wtedy coś się zmieniło. Od tamtego momentu każde kolejne odwiedziny miały w sobie jakąś napiętą ciszę, zanim wypowiedziała „słowo-klucz”: „Pożyczysz mi?”. Nie przestawałam się łudzić. Bo jeszcze wtedy, gdy śmiała się przy herbacie i całowała mnie w policzek na pożegnanie, widziałam w niej wnuczkę, nie klientkę.

Ja mam tyle wydatków

To było w zeszły wtorek. Dokładnie pamiętam, bo akurat tego dnia miałam zupę ogórkową, tę, którą tak kiedyś lubiła. Myślałam, że może zje z apetytem, może posiedzi chwilę, zapyta, jak się czuję po tych ostatnich badaniach. Zamiast tego, usłyszałam pukanie do drzwi – jedno, drugie, trzecie, nerwowe, jakby ktoś chciał mnie poganiać. Gdy otworzyłam, w progu stała ona... i listonosz. Pan Darek.

– Dzień dobry pani Ireno – powiedział, trzymając w ręce moją emeryturę, jeszcze niewypisaną.

– Babciu, możesz podpisać tu i tu? – wtrąciła się wnuczka, wyciągając długopis, zanim Darek zdążył wyjąć formularz.

Stałam chwilę, patrząc na nią. Miała nowy płaszcz, z tych droższych, co to tylko w galeriach. Na paznokciach czerwony lakier, brokatowy, jakby wracała z jakiejś imprezy, nie przyszła do starej babci.

– Babciu, no podpisz, bo Darek się spieszy – rzuciła zniecierpliwiona.

Podpisałam. Jak zawsze. Darek spojrzał na mnie z ukosa, nie odzywając się. Potem podał mi gotówkę, a ja – jak zwykle – połowę podałam jej. Nie poprosiła. Po prostu wyciągnęła rękę, jakby to się jej należało.

– Wiesz, wszystko teraz takie drogie – rzuciła niby mimochodem. – A ja mam tyle wydatków…

Nie zapytała o zupę. Nie zdjęła nawet kurtki. Zgarnęła pieniądze, rzuciła buziaka w powietrze i zniknęła, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. A Darek, zanim zamknął furtkę, tylko spojrzał na mnie. Z takim współczuciem, że aż mnie coś zabolało.

Dlaczego mimo wszystko wciąż łudzę

Tydzień później przyszła sama. Bez listonosza. Bez wcześniejszego uprzedzenia, za to z uśmiechem, który znałam aż za dobrze – tym samym, gdy coś nabroiła.

– Babciu, kochana – zaczęła słodko, rozpinając płaszcz i tym razem faktycznie zdejmując buty. – Ale pięknie pachnie! Gotujesz coś?

W tamtej chwili naprawdę chciałam uwierzyć, że przyszła dla mnie. Że może coś ją ruszyło, że przypomniała sobie te wszystkie wieczory przy cieście i teleturniejach. Że zatęskniła.

– Rosół. Twój ulubiony – odpowiedziałam, uśmiechając się niepewnie.

Zjadła dwie miski. Chwaliła, jak nigdy wcześniej. A potem, odkładając łyżkę, powiedziała:

– Babciu… nie wiem, jak ci to powiedzieć… Ale jesteś moją jedyną nadzieją.

Westchnęłam. Tak się zaczynało każde „pożycz mi, proszę”.

– Po tym, jak mnie wyrzucili z tej praktyki, nie mam już nic. A jeszcze telefon mi się zepsuł, a on mi jest potrzebny do pracy, bo teraz chcą, żebym coś online robiła.

– Wyrzucili cię? – zapytałam. – Przecież mówiłaś, że świetnie ci idzie…

– No właśnie… Nie chcę o tym mówić. Tam ludzie byli bez serca – spuściła wzrok, a ja już wiedziałam, że nic więcej się nie dowiem.

Po godzinie wyszła z trzystoma złotymi w kieszeni i słoikiem zupy, „bo wieczorem nie zdąży nic ugotować”. A ja znów zostałam z pytaniami. O nią. O siebie. I o to, dlaczego mimo wszystko wciąż łudzę się, że ona kiedyś przyjdzie bez oczekiwań.

Może byś mi przelała coś na konto?

Kilka dni później poszłam do sklepu. Spojrzałam na paragon i tylko pokręciłam głową.

– Drożeje wszystko, pani Ireno – powiedziała ekspedientka, widząc moją minę.

Prawie się rozpłakałam przy ladzie. Ale nie z powodu ceny – tylko z bezsilności. Bo wiedziałam, że tej samej dwusetki wczoraj wieczorem nie miałam już w portfelu. Wyszła razem z wnuczką, uśmiechniętą i roześmianą, bo „jutro idzie na paznokcie, a potem może w końcu kino z Olą”. Ja nie byłam w kinie od pięciu lat. Nie pamiętam nawet, co ostatni raz oglądałam. Może jakiś romans. Może coś o rodzinie. Coś, co bolało bardziej, niż chciałam przyznać.

Zrezygnowałam z połowy zakupów. Wzięłam tylko to, co najpotrzebniejsze. Wracając, szłam wolno, bo kolano znów dawało znać o sobie. I tak pomyślałam, że właściwie… kiedy ostatnio ktoś mnie zapytał, jak się czuję? Tak naprawdę. Nie z uprzejmości. Wnuczka zadzwoniła następnego dnia.

– Babciu, nie mam teraz czasu wpaść, ale może byś mi przelała coś na konto? Tylko cztery stówy, na chwilę, oddam po weekendzie.

Chciałam zapytać: „Czy ty w ogóle wiesz, ile mam miesięcznie?”. Ale nie zapytałam. Przelałam. Po cichu. Bez komentarza. Bo w sercu dalej miałam ją – tą małą dziewczynkę, która kiedyś biegała po moim mieszkaniu w moich kapciach i mówiła, że chce być taka jak ja. 

Zasługuje pani na coś więcej

W piątek z samego rana zadzwonił dzwonek. Otworzyłam drzwi – nie zdążyłam jeszcze zapiąć szlafroka – a ona już w progu. Bez „dzień dobry”, bez uśmiechu.

– Dziś jest emerytura, nie? – zapytała, jakby mówiła o dostawie ziemniaków.

– Tak, ale... – zaczęłam, ale urwałam. Nie chciałam, żeby usłyszała drżenie w moim głosie.

W tej samej chwili zza furtki wychylił się pan Darek. Jak zwykle punktualny, jak zawsze kulturalny.

– Pani Ireno, już jestem – rzucił.

Wnuczka niemal wyrwała mu kopertę z ręki, podała mi długopis i nachyliła się nad moim ramieniem.

– Tu podpisz, babciu. No, szybciutko.

Spojrzałam na nią. Bluzka z logo drogich marek, rzęsy jak wachlarze, paznokcie dłuższe niż moje zdrowie. A ja – z plamą po kawie na rękawie, z potarganymi włosami, z uczuciem, że jestem dla niej tylko przystankiem, między jednym przelewem a drugim. Podałam jej kopertę. Całą. Nawet nie patrzyłam, ile dokładnie w niej jest.

– Dziękuję, babciu, jesteś kochana! – rzuciła od niechcenia, już się odwracając. – Muszę lecieć, potem ci zadzwonię!

Nie zadzwoniła. Jak zwykle.

Zostałam w drzwiach, przytrzymując dłońmi szlafrok. Pan Darek tylko skinął głową, ale nie odszedł od razu.

– Wie pani… może nie moja sprawa, ale… zasługuje pani na coś więcej niż tylko „kopertowe odwiedziny”.

Nie odpowiedziałam. Zamykałam już drzwi. Ale długo jeszcze dźwięczało mi w głowie jego „zasługuje pani”.

Przyjdź do mnie, jak do babci. Nie jak do banku

Tydzień później też przyszła. Sama. Tym razem nawet zapukała dwa razy, jak kiedyś.

– Babciu, jestem! – zawołała z korytarza, jakby to miało coś znaczyć.

Nie odpowiedziałam od razu. Miałam garnek zupy w rękach, postawiłam go na blacie i wytarłam dłonie w fartuch. Dopiero wtedy otworzyłam drzwi.

– Wejdź – rzuciłam sucho, bez uśmiechu.

Usiadła przy stole i spojrzała na mnie.

– Jakaś jesteś inna, babciu… Zmęczona?

Pokręciłam głową.

Zastanawiałam się ostatnio, czy bardziej bolą mnie nogi, czy to, że dla mojej wnuczki jestem tylko bankomatem – odpowiedziałam. 

Zamilkła. To był pierwszy raz, kiedy nie odpowiedziała nic przez dłużej niż trzy sekundy.

– Babciu, nie chciałam, by tak wyszło. Ja po prostu…

– Nie tłumacz się. To nie rozmowa, kiedy jedna mówi, a druga się domyśla, o co chodzi.

Zerwała się z krzesła, zdjęła torebkę z ramienia i położyła ją na stole.

– Oddam ci wszystko, babciu. Przepraszam, naprawdę. Zbieram, wiesz? Znalazłam pracę, tylko ci jeszcze nie zdążyłam powiedzieć.

Spojrzałam na nią długo. 

– Zjedz zupę – powiedziałam. – Tylko raz jeszcze proszę: przyjdź do mnie, jak do babci. Nie jak do banku.

Kiwnęła głową. Pochyliła się nad talerzem. Łyżka lekko drżała w jej dłoni. Nie odezwała się więcej tego dnia. I może to było właśnie to – pierwszy raz nic nie chciała.

Irena, 78 lat
 

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: