Zanim zamieszkałam z mężem, byłam przekonana, że nic mnie nie złamie. Przeprowadzka, nowe środowisko, codzienność we dwoje – wszystko miało być początkiem naszej wspólnej przygody. Nie przewidziałam tylko jednego: że ta przygoda będzie miała swoją trzecią bohaterkę – jego matkę. I że ta kobieta stanie się moim codziennym przeciwnikiem w słownej siłowni, gdzie zamiast hantli rzuca się sarkazmem. Żyjemy pod jednym dachem, ale to nie jest dom – to pole bitwy. A ja, każdego ranka, zakładam zbroję z cierpliwości i próbuję przetrwać kolejny dzień. Codziennie trenuję sprzeczki z teściową.

To był dopiero początek

Gdy wprowadziłam się do domu mojego męża, jego mama powitała mnie chłodnym spojrzeniem i zdawkowym „dzień dobry”, które bardziej brzmiało jak „a to, kto się tu przywlókł?”. Pomyślałam wtedy, że może potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić. Ja przecież też nie byłam zachwycona dzieleniem łazienki z osobą, która zamyka pastę do zębów gumką recepturką. Ale to był dopiero początek. Pierwsza sprzeczka wybuchła o... pranie. Odważyłam się wrzucić do pralki moje rzeczy razem z jej ręcznikami.

Nie miesza się rzeczy osobistych z domowymi – powiedziała z miną generała.

– Ale przecież wszystko i tak się pierze w wodzie i proszku – odpowiedziałam spokojnie.

– Proszek nie cudotwórca – odburknęła i zaczęła wyciągać moje ubrania z bębna.

Przy stole było jeszcze gorzej. Ona gotowała „po swojemu”, a ja nie mogłam nawet dodać soli do zupy.

– Zupa jest idealna, nie trzeba poprawiać – mówiła ostro, gdy tylko sięgałam po solniczkę.

– Ja wolę nieco bardziej słoną – próbowałam tłumaczyć.

– To może następnym razem sama sobie ugotuj – parsknęła.

Mój mąż? Udawał głuchego. Wlepiał wzrok w talerz i udawał, że nie słyszy naszych dyskusji. Już wtedy wiedziałam, że ta kobieta nie traktuje mnie jak synowej. Dla niej byłam tylko intruzem, który zajął jej miejsce u boku syna.

Nie chciałam się kłócić

– Znowu ryż? – teściowa niemal upuściła talerz, kiedy zobaczyła, co dziś przygotowałam na obiad. – Człowiek cały dzień ciężko pracuje, a tu jakieś papki z warzywami.

– Zrobiłam curry. Paweł mówił, że lubi – odpowiedziałam.

– Lubi, bo nie wie, co dobre – mruknęła i z namaszczeniem postawiła na stole miseczkę ziemniaków z koperkiem. – Oto prawdziwy obiad. Taki jak w domu.

Chciałam jej powiedzieć, że to też jest dom. Mój dom. Ale się powstrzymałam. Zamiast tego usiadłam obok Pawła i podałam mu curry. Zjadł odrobinę, spojrzał na matkę i sięgnął po ziemniaki.

– No widzisz? – triumfowała. 

Wzięłam łyżkę curry i powoli zaczęłam jeść. Paliło w gardle, ale nie przez przyprawy. Przez milczenie, przez te drobne bitwy, które przegrywałam każdego dnia. Kiedy posprzątałam po obiedzie, weszła do kuchni i stanęła w drzwiach.

– Nie chcę być nieuprzejma, ale kuchnia to moje królestwo. Jak masz już potrzebę gotowania, to może w weekendy?

– Dobrze – odpowiedziałam chłodno, nie patrząc na nią.

Nie chciałam się kłócić. Ale czułam, że nie chodzi o ziemniaki ani o ryż. Chodzi o mnie. O to, że jestem. A jej to przeszkadzało bardziej niż niedosolona zupa.

Przestałam traktować ten salon jak swój

Pewnego dnia wróciłam z pracy trochę wcześniej i wzięło mnie na porządki. Miałam ochotę coś zmienić, trochę odświeżyć naszą wspólną przestrzeń. Zasłony w salonie – bure, ciężkie, jakby wyciągnięte z lat osiemdziesiątych – aż prosiły się o wymianę. Kupiłam jasne, lekkie, delikatnie przepuszczające światło. Powiesiłam je z radością, podziwiając, jak zmieniają pokój. Nie minęło pół godziny, jak drzwi trzasnęły i rozległ się stuk jej kroków. Stanęła w salonie, spojrzała na okno i przez chwilę milczała.

– Co to jest? – zapytała w końcu chłodno.

– Zasłony. Zmieniłam, bo te stare były... no, już bardzo zużyte.

– One nie były zużyte, tylko klasyczne. Te tutaj to firanki z przeceny.

– Myślałam, że odrobina światła dobrze zrobi wnętrzu.

– Wnętrze dobrze wyglądało bez twojej ingerencji – rzuciła i zniknęła w swoim pokoju.

Wieczorem przyszła do Pawła, kiedy oglądaliśmy film.

– Synku, jutro zdejmujemy te zasłony. Mam jeszcze te ładne, bordowe w róże. Pamiętasz?

– Mamo, może dajmy im szansę. Są ładne – próbował ją jakoś ugłaskać, ale spojrzała na niego tak, że zamilkł.

– To mój dom. I moje okna – powiedziała dobitnie, a ja poczułam zmieszanie.

Ostatecznie zasłony zniknęły następnego dnia, kiedy byłam w pracy. A ja przestałam traktować ten salon jak swój.

Jak statystka w cudzym teatrze

To miały być nasze pierwsze wspólne święta. Marzyłam o tym, żeby przygotować część potraw, ustroić choinkę według własnego gustu i po prostu poczuć, że tworzę nową rodzinę. Niestety, już przy pierwszym podejściu do tematu dekoracji poczułam się jak statystka w cudzym teatrze.

– Choinkę ubieramy w czerwono-złote bombki. Tylko. Inne nie pasują – oznajmiła teściowa, przeszukując kartony w piwnicy.

– A może spróbujemy w tym roku czegoś nowego? Mam piękne srebrne i granatowe ozdoby – zaproponowałam ostrożnie.

– A może ty zrobisz swoje święta gdzie indziej, skoro ci się nie podoba? – spojrzała na mnie z ironią.

Zamknęłam pudełko z moimi bombkami i odstawiłam do szafy. Przy stole nie było lepiej. Gdy zaproponowałam, że zrobię wegańską sałatkę dla mojego brata, który miał do nas wpaść, jej mina zrobiła się tak kwaśna, jakby już jej spróbowała.

Sałatka bez jajek i majonezu to nie sałatka, tylko pasza dla królików.

Paweł milczał. Nawet nie próbował mnie wesprzeć. Siedział między nami jak przysłowiowy chłopiec między matką a żoną i udawał, że wszystko gra.
Wieczorem, kiedy próbowałam przystroić stół, zdjęła moje świeczki i zastąpiła je swoimi ceramicznymi aniołkami.

– To tradycja. Co roku tak jest – rzuciła, nie pytając o zdanie.

Tego wieczoru po raz pierwszy nie czułam, że to święta. To było przedstawienie według jej scenariusza, a ja wciąż grałam rolę, której nigdy nie chciałam przyjąć.

Moja cierpliwość ma granice

Któregoś dnia po pracy przyszłam wcześniej do domu. Marzyłam tylko o tym, żeby zrobić sobie herbatę i poleżeć chwilę w ciszy. Otworzyłam drzwi i poczułam intensywny zapach kapusty. Zajrzałam do kuchni – stała przy garnkach, a na stole było rozłożone ciasto na pierogi. Uśmiechnęłam się mimo wszystko.

– Pomóc ci? – zapytałam z nadzieją.

– Nie trzeba. I tak pewnie zrobisz coś po swojemu – odpowiedziała, nawet się nie odwracając.

Już nie miałam siły walczyć, ale nie chciałam też milczeć. Podeszłam do czajnika i zaczęłam nalewać wodę do kubka.

– Wiesz... ja naprawdę się staram. Chciałabym, żebyśmy się dogadywały.

Odwróciła się, spojrzała na mnie uważnie.

– Starasz się? Przez ciebie mój syn się ode mnie oddala. Odkąd tu jesteś, wszystko się zmieniło.

– Bo dorósł. Ma własne życie. I ja też mam prawo do miejsca tutaj.

– A ja mam prawo do spokoju we własnym domu!

– Ale to już nie jest tylko twój dom!

Jej twarz pobladła, moje serce biło jak szalone. Cisza w kuchni była gęsta jak para znad garnka. Wszedł Paweł. Spojrzał na nas obie i tylko westchnął.

– Może powinniśmy porozmawiać. Wszyscy.

Ale nikt nie miał już ochoty mówić. Tego dnia zrozumiałam, że moja cierpliwość ma granice. A one właśnie zostały przekroczone.

Nie przegrałam siebie

Minęło kilka tygodni od tamtej rozmowy w kuchni. Nie krzyczałyśmy już na siebie, ale też prawie nie rozmawiałyśmy. Codzienne wymiany ograniczały się do zdawkowego „dzień dobry” i „czy czajnik jest wolny?”. Któregoś ranka zastałam ją w salonie, jak podlewała moje kwiaty.

Zapomniałaś wczoraj, liście już zwiędły – powiedziała bez cienia ironii.

– Dzięki – odpowiedziałam cicho, trochę zaskoczona.

Zaczęło się od takich drobiazgów. Czasem przyniosła mi kawałek ciasta, czasem zapytała, czy chcę też ziemniaki, kiedy gotuje dla siebie. Nie byłyśmy przyjaciółkami, ale przestałyśmy być wrogami. Zrozumiałam, że nie muszę walczyć o każdy centymetr przestrzeni. Niektóre bitwy warto odpuścić, jeśli chce się mieć choćby cień spokoju. I że czasem trzeba zaakceptować to, że pewne relacje nie będą idealne. Ale mogą być wystarczająco dobre, by dało się w nich żyć. Zasłony w salonie dalej są bordowe w róże, ale na komodzie stoi moja świeczka. A na półce obok jej aniołków – książka, którą jej pożyczyłam. Tylko raz powiedziała, że była „całkiem znośna”. Może nie wygrałam, ale też nie przegrałam siebie.

Mariola, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: