Trzydzieści lat spędziłam w urzędzie. Papier za papierem, pieczątka za pieczątką, ludzie przychodzili, odchodzili, a ja myślałam, że już nic mnie w życiu nie zaskoczy. Gdy przeszłam na emeryturę, byłam pewna, że wreszcie odpocznę – posadzę kwiaty, upiekę sernik, może nawet nauczę się haftować. Ale wtedy moja córka oznajmiła, że „babcia to skarb” i że dzieci „uwielbiają być u mnie”. I tak zaczęła się moja druga kariera – pełnoetatowa opiekunka, kucharka, sędzia rodzinny i animator w jednym. I choć czasem padam z nóg, serce mi rośnie.
Czułam dumę mimo bałaganu
Niedziela od rana pachniała rosołem. Wstawiałam garnek jeszcze przed ósmą – bo rosół musi się gotować powoli, tak uczyła mnie moja mama. Zanim zdążyłam obrać marchewkę, już słyszałam znajomy dźwięk domofonu.
– Babciu, to my! – rozległo się w słuchawce, a ja nawet nie zdążyłam odpowiedzieć, gdy drzwi otworzyły się z impetem.
– Pachnie jak w niebie! – krzyknął Franek, najmłodszy, zrzucając kurtkę na podłogę.
– Ja chcę nakładać makaron! – oznajmiła Hania, wchodząc do kuchni jak generał.
– Babciu, ja też pomogę! – dodała Zosia, już z łyżką w dłoni.
Zanim się obejrzałam, miałam w kuchni trójkę kucharzy i bałagan większy niż po świętach.
– Dzieci, spokojnie, gorące! – próbowałam ich odsunąć od garnka, ale każdy chciał mieć udział w „dziele babcinego gotowania”.
Córka weszła chwilę później, poprawiając włosy i uśmiechając się pobłażliwie.
– Mamo, oni tak tęsknią za tobą cały tydzień…
– Wiem, ale mój garnek chyba za nimi nie tęskni – mruknęłam, próbując ratować zupę przed katastrofą.
Obiad był głośny, pełen śmiechu i krzyków. Kiedy wszyscy wyszli, siedziałam przy stole, patrząc na puste talerze i myślałam: „To moje niedzielne pole bitwy”. Ale w środku czułam dumę – bo nic nie pachnie tak jak rosołek dla moich wnuków.
Byłam tym zmęczona
W tygodniu miałam swój rytuał – w poniedziałek pierogi, we wtorek naleśniki, w środę pomidorowa, w czwartek coś „na szybko”, czyli schabowe, a w piątek ryba, choć dzieci jej nie znosiły. Wnuki przychodziły po lekcjach, zwykle głodne i rozgadane jak szpaki.
– Babciu, a dziś dostałem jedynkę! – oznajmiał Franek z miną zwycięzcy.
– Ale ty się chwalisz, czy płaczesz? – zapytałam z rozbawieniem.
– Chwalę! Bo to tylko z WF-u! – odpowiedział dumnie, jakby wygrał olimpiadę.
W tym czasie Hania zrzucała tornister i wołała:
– Babciu, zrób mi naleśnika z dżemem, ale tym malinowym, nie truskawkowym, bo tamten był za słodki.
A Zosia, najmłodsza, ciągnęła mnie za rękaw:
– A ja chcę pomóc ci smażyć!
Pomagała, owszem – w praktyce oznaczało to rozsypaną mąkę, jajko na podłodze i mnie, z trudem powstrzymującą westchnienie.
– Babciu, nie martw się, ja to wytrę! – mówiła poważnie, po czym rozcierała plamę ręcznikiem papierowym po całej kuchni.
Po obiedzie zawsze było odrabianie lekcji.
– Nie rozumiem tego ułamka – jęczała Hania.
– Ja też nie, ale udaję, że rozumiem – mruknęłam i usiadłam obok niej.
Zosia w tym czasie rysowała serduszka po zeszycie Franka, a on krzyczał, że mu „zniszczyła karierę matematyczną”. Pod wieczór przychodziła córka, zaskoczona, że dom jeszcze stoi, a ja trzymam się na nogach.
– Mamo, ty to masz cierpliwość – mówiła, całując mnie w policzek.
A ja uśmiechałam się zmęczona, bo wiedziałam, że jutro znowu przyjdą głodne i roześmiane. I mimo zmęczenia – czekałam na to.
To było wyczerpujące
Kolacje z wnukami zawsze miały w sobie coś z przedstawienia teatralnego – tylko że bez scenariusza i z trzema aktorami, którzy nigdy nie trzymali się roli. Plan był prosty: kanapki, herbata, bajka i spać. Ale rzeczywistość... cóż, wyglądała różnie.
– Babciu, ja chcę chlebek z dżemem! – zaczynała Zosia.
– A ja z serem – mówiła Hania.
– A ja z dżemem i serem! – dorzucał Franek, jakby to był największy rarytas świata.
Kroiłam więc, smarowałam, podgrzewałam herbatę, a w międzyczasie próbowałam nie przewrócić się o porozrzucane kapcie. Kiedy w końcu usiedli, zaczynała się część druga – bajki.
– Babciu, włącz o dinozaurach! – prosił Franek.
– Nie! O królewnie! – protestowała Hania.
– A ja chcę o kotku! – włączała się Zosia.
– To może kompromis? – próbowałam negocjować. – Dzisiaj kotek, jutro królewna, pojutrze dinozaury.
– Ale ja jutro nie przychodzę! – krzyknął Franek z oburzeniem.
Zanim się obejrzałam, zaczynała się trzecia część spektaklu – „mycie zębów”. Woda leciała litrami, szczoteczki tańczyły w rytm dziecięcych piosenek, a pasta do zębów lądowała wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
– Babciu, zobacz, robię pianę! – chwaliła się Zosia z ustami jak bałwanek.
– Tylko nie na koszulę! – wołałam, ale już było za późno.
Gdy wreszcie udało się ich ułożyć do snu, byłam wyczerpana. Patrzyłam na ich spokojne twarze i myślałam, że nic nie męczy tak bardzo – i nie wzrusza tak mocno – jak ta wieczorna walka o sen.
Weekendy były wyzwaniem
Weekendowe „nocowanie u babci” było dla dzieci największą atrakcją, a dla mnie – testem wytrzymałości psychicznej. W piątek po południu przyjeżdżali z walizkami, jakby wybierali się na trzytygodniowe wakacje.
– Babciu, przywiozłam wszystkie lalki, bo one też chcą u ciebie spać! – oznajmiła Zosia, wnosząc torbę większą od siebie.
– A ja mam samochody i miecz! – krzyczał Franek.
– A ja tylko książki i piżamę – dodała Hania z dumą, jakby chciała pokazać, że jest już dorosła.
Wieczór zaczynał się spokojnie, ale szybko przechodził w organizacyjny chaos. Trzeba było ustalić, kto śpi na którym łóżku, kto ma czytać bajkę i kto pierwszy dostanie przytulenie.
– Babciu, ja z tobą!
– Nie, ja pierwsza mówiłam!
– Ale ja się boję spać sama!
W końcu leżeliśmy wszyscy razem, w jednym łóżku, ja na brzegu, modląc się, żeby nie spaść. Franek wiercił się, Hania czytała przy latarce, a Zosia zadawała pytania o sens życia.
– Babciu, a czy jak będziesz w niebie, to też będziesz robiła rosół? – zapytała nagle.
– Mam nadzieję, że tam już będą gotować za mnie – odpowiedziałam półsennie.
O drugiej w nocy Franek wstał napić się wody, po drodze przewrócił krzesło, a pies zaczął szczekać. O czwartej Zosia przyszła do mnie, bo „śnił jej się dinozaur”. O siódmej Hania zapytała, czy może włączyć bajkę.
Rano wszyscy byli szczęśliwi – tylko ja wyglądałam jak po trzydniowym maratonie. Ale kiedy Zosia przytuliła się i powiedziała:
– Babciu, u ciebie jest najfajniej na świecie – wiedziałam, że warto było nie spać.
Czekałam na wspólne chwile
Poniedziałek po takim weekendzie to był mój dzień ciszy. Dom pachniał jeszcze naleśnikami i dziecięcym szamponem, a w salonie leżały porozrzucane klocki, misie i jedna skarpetka – zawsze tylko jedna. Siadałam z kawą w kuchni, wciągałam ciepły zapach spokoju i myślałam, że ten dźwięk – cisza – to najpiękniejsza muzyka świata. Przynajmniej przez pierwsze pół godziny. Potem zaczynało mi czegoś brakować. Zerkałam na zegarek, bo zwykle o tej porze Zosia pytała:
– Babciu, mogę jeszcze naleśnika?
Albo Franek krzyczał z drugiego pokoju:
– Babciu, a gdzie są moje klocki?!
Nawet to ich wieczne „babciu, babciu, babciu!” zaczynało mi się wydawać zaskakująco przyjemne. Rozkładałam pościel, sprzątałam talerze i wieszałam pranie – małe bluzeczki, skarpetki, piżamki w dinozaury. Wtedy uświadamiałam sobie, że ten bałagan to też część mojego życia, jak kiedyś sterta dokumentów na biurku w urzędzie. Tylko że teraz nikt nie przychodził po pieczątkę, tylko po przytulenie.
Po południu dzwoniła córka.
– Mamo, dzieci pytają, kiedy mogą znowu przyjechać – mówiła z rozbawieniem.
– Niech chociaż torby rozpakują – odpowiadałam, śmiejąc się, choć w duchu już szykowałam listę zakupów na następny rosół.
Wieczorem, gdy słońce chowało się za oknem, włączałam radio. Czasem w tych spokojnych chwilach czułam, że wcale nie odpoczywam, tylko... czekam. Bo odkąd zostałam babcią, cisza nie jest już ciszą – to po prostu przerwa między jednym gwarem a drugim.
Czuję, że naprawdę żyję
Kiedyś myślałam, że prawdziwe zmęczenie to takie, które czułam po ośmiu godzinach w urzędzie. Nogi bolały, oczy piekły od przeglądania papierów, a w głowie dudniły słowa „proszę podpisać tu i tu”. Teraz wiem, że tamto to był tylko trening. Prawdziwe zmęczenie przyszło dopiero z wnukami – hałaśliwe, rozbrykane, pachnące czekoladą i szamponem truskawkowym.
Wieczorami, kiedy wreszcie mogłam usiąść na kanapie, czułam każdy mięsień, każdą kostkę, ale też coś jeszcze – spokój. Taki, którego nie da się kupić ani zaplanować. Bo ten dom, który kiedyś był zbyt cichy, teraz oddychał. Był tu śmiech, płacz, śpiew i prośby o dokładkę rosołu.
Czasem, gdy dzieci już śpią, stoję przy oknie i patrzę na ogród. Kiedyś marzyłam, że na emeryturze będę tam piła herbatę w ciszy, słuchając śpiewu ptaków. Teraz zamiast ptaków słyszę echo dziecięcych głosów – i to jest muzyka, której nie zamieniłabym na żadną inną.
Wnuki potrafią wywrócić do góry nogami każdy plan, ale też wypełnić każdy dzień sensem. I choć czasem marzę o jednym spokojnym weekendzie, to gdy tylko przyjeżdżają, zapominam o wszystkim. Bo nawet jeśli po rodzinnym spędzie wyglądam gorzej niż po trzydziestu latach pracy w urzędzie, to moje serce nigdy nie było w lepszej formie.
Odpoczynek już nie znaczy ciszy – odpoczynek to ich śmiech, ich kłótnie, ich przytulenia. Bo właśnie wtedy czuję, że naprawdę żyję. A to, moi drodzy, najpiękniejsze zmęczenie świata.
Halina, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zrobiłam wnukom kotyliony na Dzień Niepodległości, a oni mnie tylko wyśmiali. Młodzi mają 0 poczucia patriotyzmu”
- „Żona przeszła na weganizm i podawała mi jedzenie z krzaka. A ja śniłem o kotletach schabowych w złociutkiej panierce”
- „W moim małżeństwie panował listopadowy chłód. Sąsiad dawał mi więcej ciepła niż kaloryfery w zimny wieczór”





