Nigdy nie byłam typem babci, co to tylko siedzi w fotelu i ogląda seriale. Lubię działać, ręce zawsze muszą mieć zajęcie. A już jak zbliża się jakieś święto – to serce mi szybciej bije. Zwłaszcza na jedenastego listopada. To dla mnie zawsze okazja, żeby wnukom coś przekazać. Coś więcej niż tylko kolejny prezent czy ciasto. Trochę historii, trochę wartości. Patriotyzmu. Tego, co się dzisiaj, mam wrażenie, rozchodzi się w powietrzu jak dym z kominka – niby jeszcze się snuje, ale zaraz zniknie.
W tym roku przygotowałam dla nich kotyliony. Ręcznie robione, biało-czerwone, z falbanką jak trzeba. Każdy inny, ale wszystkie starannie uszyte. Spędziłam nad nimi cały wieczór, nawet igłę w palec sobie wbiłam, ale nie szkodzi – dla wnuków zrobiłabym wszystko. Myślałam, że się ucieszą. Że dumnie przypną je do kurtek, pójdziemy razem na obchody, może marsz, może pod pomnik, zapalić znicz. Ale jak tylko wyjęłam je z woreczka i położyłam na stole, usłyszałam chichot. Na początku cichy, potem coraz głośniejszy, aż w końcu jeden z nich powiedział:
– Babciu, serio? Kotyliony? Jak w podstawówce?
I wtedy coś we mnie pękło. Ale jeszcze nic nie powiedziałam. Wzięłam herbatę do ręki i tylko spojrzałam na nich spod oka.
Byłam zawiedziona ich postawą
– Usiądźcie, dzieci, zrobiłam coś specjalnego – powiedziałam z uśmiechem, rozkładając na stole kolorowe kotyliony.
Czerwone kokardki z białymi rozetkami i falbankami, każda z nich wykończona złotą nitką. Jak za dawnych lat. Wojtek i Kuba zerkali podejrzliwie. Zosia, najmłodsza, zmarszczyła nos.
– A co to? – zapytała, jakbym postawiła na stole robaki w słoiku.
– Kotyliony, kochanie. Na święto niepodległości. Pamiętacie, że dzisiaj 11 listopada? – przypomniałam, choć doskonale wiedziałam, że raczej nie pamiętali.
– Ale babciu, my nie idziemy do szkoły dzisiaj – wtrącił Kuba, starszy z bliźniaków.
– No i właśnie dlatego możecie je założyć, jak pójdziemy razem na spacer pod pomnik. Pokażemy, że pamiętamy, że to ważny dzień.
Wojtek spojrzał na brata i parsknął śmiechem.
– Ale my mamy w planach iść do kina z chłopakami. Z kotylionami? Serio?
– To by była totalna siara – dodał Kuba, już nawet nie próbując być miłym.
– Siara? – powtórzyłam, próbując nie okazać, że mi przykro. – To nie jest żadna siara. To jest oznaka szacunku do historii. Do tych, którzy walczyli, żebyście mogli teraz sobie latać po kinach.
– Babciu, no ale nikt tak nie chodzi teraz. Kotyliony są dla nauczycielek z podstawówki – rzucił Wojtek, wzruszając ramionami.
– No chyba, że na bal przebierańców, żeby sobie jaja robić – dodał Kuba i znów się roześmiali.
Zosia zamilkła. Przesunęła palcem po jednym kotylionie.
– Ładne... ale może po prostu zostawimy je tutaj? – zaproponowała cicho.
Zacisnęłam usta. Miałam ochotę wybuchnąć. Ale tylko skinęłam głową.
Dla mnie to było coś więcej
Nie powiedziałam już ani słowa. Poszłam do kuchni, jakby coś mnie tam nagle bardzo zainteresowało. Zaparzyłam sobie drugą herbatę, choć pierwsza nawet nie była dopita. Dzieciaki zostały w salonie, jeszcze chwilę chichotały, potem poszły grzebać w telefonach. Po kilku minutach weszła Zosia. Po cichu, jakby się bała, że mnie wyprowadzi z równowagi.
– Babciu… my naprawdę nie chcieliśmy cię urazić.
– Wiem, kochanie – odpowiedziałam spokojnie. – Ale i tak wasze słowa mnie zabolały.
Usiadła przy stole i popatrzyła na leżące kotyliony.
– One są naprawdę ładne. Tylko… my nie przywykliśmy tak obchodzić tego dnia. Wiesz, w domu nie robimy nic specjalnego. Tylko czasem tata włączy wiadomości.
– I dlatego właśnie chciałam wam pokazać coś więcej – powiedziałam, patrząc na nią uważnie. – Uświadomić wam, że ten dzień nie jest jak każdy inny. Że ktoś kiedyś walczył, żebyśmy mogli żyć w wolnym kraju.
– Wiem, babciu – westchnęła. – Ale może po prostu… pójdziemy razem na spacer? Bez kotylionów. Ale razem?
– To nie jest tylko spacer, Zosiu. To nasza pamięć. Nasz szacunek. Ale skoro się wstydzicie, to ja sobie przypnę sama. I też pójdę.
W tej chwili do kuchni wpadli bliźniacy.
– Babciu, nie obrażaj się, no! – powiedział Kuba. – Po prostu nie czujemy się z tym dobrze. To jakbyś kazała nam iść w mundurkach do kina.
– To nie jest defilada, tylko zwykły spacer, prawda? – dodał Wojtek.
– Dla mnie to coś więcej – odpowiedziałam krótko.
Zamilkli. Nagle zrobiło się cicho.
Nie będę się tego wstydzić
Po obiedzie, który zjedli z podejrzaną uprzejmością, wszyscy zaczęli się zbierać. Chłopaki narzucili na siebie bluzy, Zosia poprawiała szalik przed lustrem. Ja też się ubrałam – płaszcz, kapelusz i oczywiście kotylion przypięty prosto do klapy. Stałam przy drzwiach i czekałam, aż wyjdziemy razem. Wojtek spojrzał na mnie z przekąsem.
– Babciu, ty naprawdę się na to uparłaś?
– A ty naprawdę wolisz wyglądać jakbyś szedł na koncert rapera niż na obchody święta narodowego?
– No ale nikt już tak nie świętuje jak ty – odpowiedział. – Serio, jesteś jedyna z tym kotylionem.
– To tym bardziej powinnam się go trzymać, skoro wszyscy inni już zapomnieli – powiedziałam z przekąsem. – Jedna babcia z kotylionem to już całkiem spory protest przeciwko waszej obojętności.
Kuba spojrzał na brata i przewrócił oczami.
– Dobra, ale my naprawdę nie chcemy się z nikogo wyśmiewać. Po prostu nie czujemy tej… uroczystej atmosfery. To nie nasz klimat.
– To nie jest kwestia klimatu – powiedziałam ostrożnie. – To kwestia pamięci i szacunku. Ale jak wam to obce, to trudno.
Zosia, która do tej pory milczała, nagle sięgnęła po jeden z kotylionów.
– Ja założę – powiedziała cicho. – Bo babcia się starała. I może nie czuję tego jak ona, ale... chcę iść z nią, nie przeciwko niej.
Spojrzałam na nią z czułością.
– Dziękuję, kochanie.
Chłopcy spuścili głowy. Nagle ich bluzy i markowe buty wydawały się takie… nieważne.
– No dobra – mruknął Wojtek. – Daj mi jeden. Ale wybieram ten najmniejszy.
Chciałam im coś przekazać
Szliśmy przez park w stronę pomnika. Liście szeleściły pod nogami, powietrze było chłodne i rześkie. Słońce przemykało między gałęziami, a ja szłam na czele naszej małej defilady, jakbym prowadziła pochód. Zosia po mojej prawej, z kotylionem przypiętym do płaszczyka, Kuba i Wojtek za nami, trochę skrzywieni, ale z kotylionami na bluzach. Ich koledzy pewnie by się uśmiali, ale nikt ich tu nie widział. I może to właśnie dlatego się zgodzili.
– Babciu – odezwał się Kuba po dłuższej chwili ciszy. – A ty zawsze nosiłaś kotyliony?
– Oczywiście – odpowiedziałam. – I to nie tylko 11 listopada. W maju też, na trzeci. Kiedyś to było naturalne. Nikt się nie wstydził.
– Ale wtedy wszystko było inaczej – zauważył Wojtek. – Teraz to wygląda jak pokazówka.
– Nie wszystko, kochanie. Ludzie też potrafili robić coś nie dla siebie, tylko dla innych. Dla kraju, dla rodziny, dla pamięci.
– My nie mamy nic przeciwko, serio – dodał Kuba. – Tylko... nie wiedzieliśmy, że to dla ciebie takie ważne.
– Bo już nikt wam tego nie mówi. Tylko lajki i filtry. Wszystko musi być modne, stylowe, „do ludzi”. A co z tym, co po prostu słuszne?
Zosia skinęła głową.
– Czasem trzeba zrobić coś nie dla siebie. Żeby ktoś inny wiedział, że go szanujesz.
Spojrzałam na nią z dumą.
– Mądrze mówisz, Zosieńko. Może jednak coś po tej babci zostanie wam w głowach.
Chłopcy zaśmiali się cicho, ale już bez złośliwości. I szli dalej. Kotyliony lekko podskakiwały na ich piersiach.
Warto było to zrobić
Pod pomnikiem zebrała się garstka ludzi. Starsi panowie w płaszczach, parę rodzin z dziećmi, jakiś harcerz z flagą. Nic wielkiego, żadnych kamer, żadnych przemówień. Ale staliśmy tam razem. Cicho, przez chwilę. Jakbyśmy wszyscy rozumieli, że są rzeczy, których nie trzeba mówić głośno.
– Trochę tu pusto – mruknął Wojtek.
– Wcale nie – odpowiedziałam. – Jest nas tylu, ilu trzeba. Nie liczy się liczba, tylko obecność.
Chłopcy przestali się wiercić. Zosia przyglądała się twarzom wokół – niektóre skupione, inne smutne. I tylko ona odważyła się zapytać:
– Babciu… a ty znałaś kogoś z tamtych czasów?
– Mój dziadek zginął w 1942. Jego imię jest wyryte na tablicy tam z tyłu. Nigdy go nie poznałam, ale zawsze czułam, że mam wobec niego dług.
Podeszliśmy do tablicy. Palcem przesunęłam po literach nazwiska. Ręka mi lekko drżała. Zawsze tak miałam, kiedy tu przychodziłam.
– Dlatego to wszystko? – zapytał Kuba. – Ten spacer, kotyliony… wszystko przez kogoś, kogo nie znałaś?
– Właśnie dlatego – odpowiedziałam spokojnie. – On też nie zdążył mnie poznać, a i tak zginął za to, żeby moje życie było spokojne.
Zrobiło się cicho. Tylko liście szeleściły.
– To nie o kotyliony chodzi – powiedziała Zosia. – To o to, że ktoś pamięta.
Spojrzałam na nią z wdzięcznością. A potem na chłopaków. Na ich miny, już nie buntownicze, tylko zamyślone. Jakby coś zrozumieli. Może nie wszystko, ale coś. I wtedy poczułam, że było warto.
Po prostu jestem sobą
W drodze powrotnej nikt już nie narzekał. Szliśmy powoli, jakbyśmy chcieli, żeby ten spacer trwał trochę dłużej. Nikt nie patrzył w telefon, nikt nie prychał. Nawet Kuba, który zazwyczaj nie potrafi iść prosto przez więcej niż pięć minut, szedł przy mnie spokojnie.
– Babciu… – odezwał się cicho Wojtek. – A możemy w przyszłym roku też z tobą iść?
Zatrzymałam się na chwilę. Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem.
– A kotyliony założycie?
– Może – mruknął, odwracając wzrok. – Ale mniejsze.
Roześmiałam się. Tak szczerze, od serca.
– Dobrze, będą mniejsze. Ale same ręcznie robione, nie z żadnego sklepu.
– A może my też pomożemy zrobić? – dodała Zosia. – Mogłabyś nas nauczyć.
– O, to już by był szok– zażartował Kuba. – Trzy pokolenia przy maszynie do szycia.
– Nie przesadzaj, chłopcze – powiedziałam z lekkim przymrużeniem oka. – Wystarczy, że igły nie pogubicie.
Kiedy weszliśmy do domu, zdjęli kurtki, ale kotyliony wciąż mieli przypięte. Nikt nie zrzucił ich od razu, nikt nie rzucił w kąt. Leżały potem na komodzie, starannie odłożone, jakby jednak coś dla nich znaczyły.
Nie wiem, czy zapamiętają ten dzień na zawsze. Może nie. Ale jeśli kiedyś ktoś ich zapyta, co robili jedenastego listopada, może przypomną sobie ten spacer, ten pomnik, tę tablicę z nazwiskiem. I babcię, która uparła się, żeby nosili kotyliony. A ja? Ja po prostu byłam sobą. Babcią z zasadami i igłą w gotowości.
Barbara, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Czytaj także:
- „Każdy liczy, że obłowi się na moim testamencie. Nie mam zamiaru być pośmiertnym bankomatem, więc obmyśliłem plan”
- „Dowiedziałam się o ciąży, gdy mąż pracował w Norwegii. Tylko ja znałam prawdę, którą potwierdził test na ojcostwo”
- „Byłam pewna, że 50 tys. kredytu na wesele zwróci się z nawiązką. Kiedy zobaczyłam, co jest w kopertach, oniemiałam”









