Gdyby ktoś spojrzał na nas z zewnątrz – powiedziałby: ładna para. Stabilni, poukładani. Takie dwa trybiki, które pasują do siebie jak w zegarku. Ale w środku... W środku panował chaos. W moich myślach, w domysłach, w staraniach. Żeby mu było dobrze. Żeby nie odszedł. Żeby się nie rozczarował.
Nigdy nie byłam tą, która rzuca talerzami albo płacze na środku ulicy. Ja raczej przygryzałam wargę do krwi, udając, że wszystko gra. Wychowana na „nie rób scen” i „nie wypada”. Kiedy się kłóciliśmy – zamykałam się w łazience. Żeby nie musiał mnie widzieć słabej. Żeby nie robić afery. Po prostu nie pozwalałam sobie być... sobą. Żeby tylko został. I wszystko na nic.
Nie docierało to do mnie
Lizbona była moim pomysłem. Moją nadzieją. Moim „może od tego zacznie się coś nowego”. Kupiłam bilety, znalazłam romantyczne knajpki, które lubi się odkrywać, spacerując po mieście. Spakowałam nawet jego ulubioną koszulę. A potem... Telefon. Jeden dzień przed wylotem.
– Marta... ja nie lecę. I... my w ogóle już chyba nie powinniśmy być razem.
– Co? – przycisnęłam telefon mocniej do ucha, bo wydawało mi się, że nie dosłyszałam.
– To od dawna nie ma sensu. Wiesz o tym.
– Ale... przecież jutro lecimy. Przecież... spakowałam się. Kupiłam bilety. Mieliśmy być razem...
– Nie czuję już tego, rozumiesz?
– Nie, nie rozumiem! – krzyknęłam.
– Marta, proszę cię. Nie utrudniaj tego.
Nie odpowiedziałam. Stałam przez chwilę w bezruchu. Z telefonem przy uchu, z walizką rozłożoną na łóżku i jednym sandałem w dłoni.
Chciałam oswoić samotność
Nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie wracały sceny, które przez ostatnie miesiące ignorowałam. Jego ciche westchnięcia, kiedy pytałam, czy wszystko w porządku. Moment, w którym odsunął rękę, gdy próbowałam go objąć. Długie milczenie, które zapełniałam monologami o niczym, byle tylko nie zatonąć w ciszy. Myślałam o tym, jak się oddalał. O każdym „za chwilę”, które nigdy nie nadchodziło. I o tym, że sama się na to godziłam. Nie chciałam widzieć, że stopniowo się wycofywał.
Rano, zupełnie automatycznie, usiadłam przy komputerze i zaczęłam pisać wiadomość do hotelu. Chciałam anulować rezerwację. Napisałam, że z powodów osobistych, że bardzo przepraszam, że rozumiem, jeśli będzie jakaś opłata. Przeczytałam wiadomość dwa razy. Palec zawisł nad przyciskiem „wyślij”. Nie kliknęłam. Zamiast tego otworzyłam czat z Anką. Ona zawsze wiedziała, co powiedzieć. Napisałam, że on odwołał wyjazd, że się rozstaliśmy. Że zostałam sama z biletem w ręku i walizką przy łóżku. Odpisała niemal od razu.
– Leć. Zrób to dla siebie. Potrzebujesz tego bardziej niż myślisz.
Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w jej wiadomość przez dłuższą chwilę. Potem zamknęłam laptopa i wstałam. W drodze na lotnisko cały czas miałam wrażenie, że robię coś nieprawidłowego. Ludzie jechali na wakacje parami, z dziećmi, z przyjaciółmi. Nikt nie jechał tak, jak ja – zupełnie samemu.
Nie zabrałam ze sobą książki, nie założyłam słuchawek. Nie chciałam zagłuszać tej ciszy. Próbowałam się z nią oswoić. Samotność, która jeszcze wczoraj przerażała mnie bardziej niż jakakolwiek przyszłość, teraz stała się jedyną rzeczą, którą miałam przy sobie.
Byłam sama ze sobą
Było gorąco. Inaczej niż w domu – tutaj ciepło otulało. Taksówkarz mówił coś po portugalsku, uśmiechał się, a ja tylko kiwałam głową i podawałam adres hotelu, którego nie planowałam odwiedzać sama. Gdy dojechaliśmy, podał mi walizkę, spojrzał uważnie i powiedział coś jeszcze. Być może życzył mi miłego pobytu, ale ja nie odpowiedziałam. Przestałam mieć ochotę na bycie grzeczną.
W hotelu pokój był gotowy. Recepcjonista zapytał, czy druga osoba dojedzie później. Pokręciłam głową. Przyjął to ze spokojem i podał mi klucz. Nie rozpakowałam się od razu. Włożyłam sukienkę, którą planowałam założyć na kolację z nim i wyszłam. Chodziłam bez celu uliczkami Alfamy, wchodziłam do małych knajpek, patrzyłam, jak starsze kobiety wieszają pranie między balkonami, jak dzieci biegają za piłką. Zatrzymywałam się na każdym rogu, jakby coś mnie miało tam zatrzymać.
Nie robiłam zdjęć. Nie opublikowałam nic w sieci. Nie napisałam nikomu, że tu jestem. Każda wzmianka, każde „zobaczcie, jak sobie radzę”, byłoby kłamstwem. Nie chciałam niczego nikomu udowadniać.
Drugiego dnia poszłam do kawiarni z widokiem na ulicę. Zamówiłam kawę i pastel de nata, nie dlatego, że miałam ochotę, tylko dlatego, że czułam, że tak trzeba. Przysiadł się do mnie recepcjonista z hotelu, młody chłopak, który wcześniej podał mi klucz. Zapytał, czy podoba mi się Lizbona.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam.
– Czasem trzeba tu pobyć chwilę dłużej, żeby się z nią dogadać – powiedział i uśmiechnął się lekko.
Po raz pierwszy też się uśmiechnęłam. Nie szeroko. Ale prawdziwie. Wieczorem zaczęłam rozmawiać sama ze sobą w myślach. Zapytałam: dlaczego właściwie byłam z nim tak długo? Co dokładnie trzymało mnie przy nim? Czy naprawdę się bałam, że nikt inny mnie nie pokocha, czy tylko nie chciałam być tą, której się nie udało?
Pozwoliłam sobie na chwilę słabości
Usiadłam w kawiarni na rogu małego placu, gdzie drzewa dawały cień i gdzie nikt się nie spieszył. Byłam tam już drugi raz – to miejsce miało w sobie coś, co mnie uspokajało. Zamówiłam to samo, co zawsze, chociaż smak przestał mnie obchodzić. Obserwowałam ludzi. Przy stoliku obok siedziała młoda para. Ona miała czerwone od płaczu oczy, on klikał coś w telefonie. Nie powiedzieli do siebie ani słowa przez kilka minut. Kiedy próbowała coś powiedzieć, zbył ją machnięciem ręki. I wtedy zaczęła szlochać. Cicho, ale tak, że nie dało się tego nie zauważyć.
Nie patrzyłam długo, ale wystarczająco, by coś do mnie dotarło. Poczułam znajomy ścisk w gardle. Tak samo siedziałam kiedyś w barze w Krakowie, kiedy on mi powiedział, że „nie ma już między nami tej iskry”. I tak samo próbowałam wtedy nie płakać. Żeby nie być tą, co robi sceny. Za wszelką cenę chciałam go zatrzymać. Łudziłam się, że coś się zmieni, że zostanie. Ale zawsze wracaliśmy do punktu wyjścia.
Tutaj nikt mnie nie znał, nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. Nie musiałam być silna. Zaczęłam płakać. Najpierw nieśmiało, z głową spuszczoną w dół, ale potem bez barier. Przestałam udawać, że to tylko wzruszenie. Przestałam się przepraszać za własne emocje. Kelnerka podeszła do mnie bez słowa. Położyła paczkę chusteczek na stole i nieśmiało się uśmiechnęła, pytając, czy wszystko w porządku.
Kiwnęłam głową. Nie potrafiłam jej odpowiedzieć, ale na długo zapamiętałam ten gest. Tego dnia nawet nie próbowałam się pozbierać. Nie siliłam się na opowieści o tym, jak dobrze mi robi ta podróż. Nie próbowałam sobie wytłumaczyć, że to wszystko po coś. Nie chciałam żadnego „po coś”. Chciałam po prostu przestać się przed sobą chować. Pozwolić sobie na to, że jest mi źle. I nie szukać w tym morału.
Nie musiałam być idealna
Ostatniego dnia obudziłam się wcześnie. Słońce dopiero przeciskało się przez szczeliny żaluzji, ale wiedziałam, że nie zasnę już więcej. Włożyłam bluzę, którą zawsze zabierałam na wyjazdy, i poszłam w stronę oceanu. Chciałam tam dojść na piechotę, bez mapy. Nie śpieszyłam się. Przemierzałam puste jeszcze uliczki, mijali mnie biegacze, kobieta z psem, ktoś, kto wynosił śmieci. Miasto budziło się, a ja czułam, że jestem tu nie jako turystka, tylko jako ktoś, kto na chwilę znalazł dla siebie miejsce.
W końcu dotarłam na plażę. Nie było tam nikogo. Usiadłam na piasku. Wpatrywałam się w wodę i przypomniałam sobie siebie z dzieciństwa. Dziewczynkę, która zawsze chciała być lubiana. Tą, która robiła wszystko, żeby mama była z niej zadowolona, żeby nikt się nie złościł, żeby atmosfera była dobra. Małą, która nie rozumiała, że czasem można czegoś chcieć tylko dla siebie.
Zaczęłam nagrywać wiadomości głosowe dla samej siebie. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale czułam, że muszę. Nacisnęłam „nagrywaj” i powiedziałam:
– Marta. Nie musisz już nikomu nic udowadniać. Nie musisz być idealna. Możesz być cicha, niezdecydowana. Możesz czegoś nie wiedzieć. Możesz tęsknić, możesz żałować, możesz iść dalej. Możesz być sobą, nie musisz być nową wersją siebie. To wystarczy.
Przez chwilę siedziałam tak z telefonem w dłoni, ale nie odtworzyłam nagrania. Nie chciałam słyszeć swojego głosu. Wystarczyło, że go poczułam. Zaczęło robić się ciepło. Ludzie powoli zbierali się na plaży, dzieci zaczęły się bawić, ktoś rozwiesił ręcznik obok mnie. Ale ja jeszcze chwilę zostałam. Nie po to, żeby myśleć. Tylko po to, żeby być.
Polubiłam tę ciszę
Wróciłam wieczorem. Nikt nie czekał na mnie na lotnisku. Nie musiał. Nie potrzebowałam już powrotu z fanfarami, pytań o pamiątki, komentarzy, że ładnie się opaliłam. Złapałam taksówkę i patrzyłam przez okno na znajome ulice, które wyglądały teraz inaczej. A może to ja się zmieniłam? Mieszkanie było takie samo, ale bez jego rzeczy. Jego koszuli na wieszaku, ładowarki przy łóżku, szczoteczki w kubku. Przestałam szukać tych śladów. Nie z braku tęsknoty, tylko z braku potrzeby.
Kiedy koleżanka z pracy zapytała mnie kilka dni później:
– Opowiesz mi o Lizbonie?
Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam:
– Nie dzisiaj. Może kiedyś.
Wiedziałam, że to nie opowieść na lunch w kuchni biura. Bo w tej podróży wcale nie chodziło o Lizbonę. Nie wróciłam z niej inna. Nie miałam w sobie nagłego przebudzenia. Nie zaczęłam biegać, nie zmieniłam fryzury, nie usunęłam wszystkich zdjęć. Ale przestałam śledzić jego profil. Zmieniłam tapetę w telefonie – jedyne zdjęcie, jakie zrobiłam. Ocean. Bez ludzi. Bez mnie. Tylko przestrzeń.
Tego dnia, kiedy wróciłam z pracy, nie zadzwoniłam do nikogo. Zamiast tego wyszłam na spacer. Sama, bez żadnego celu, bez słów. I po raz pierwszy od bardzo dawna nie bałam się tej ciszy.
Marta, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy tylko zaczynałam temat dzieci, mąż mówił, że jeszcze nie czas. Czekałam długo, aż w końcu poznałam gorzką prawdę”
- „Opiekowałam się teściową, nie licząc na spadek. Ale ona w testamencie dosadnie pokazała mi, kim dla niej byłam”
- Mama regularnie wpadała do mnie bez zapowiedzi. Cieszyłam się, że czuje się jak u siebie, ale miarka się przebrała”





